Roger Zelazny Odmieniec.rtf

(464 KB) Pobierz

                                                                        ROGER ZELAZNY

                                                               “Światy Czarnoksiężnika I” 

                                                                                    Odmieniec”

                                                                      przełożył Paweł Lipszyc

                                                               “Alfa” — Warszawa 1992

                                                                     

                                                                                                 

 

              Kiedy lord Rondoval ujrzał Starego Mora kuśtykającego w stronę głównej grupy oblegających, zrozu­miał, że jego panowanie dobiegło kresu.

              Dzień krył się szybko za burzowymi chmurami, siąpiła zimna mżawka, a pioruny uderzały bliżej za każdym grzmotem i z każdym oślepiającym rozbły­skiem światła. Mimo to Det Morson, stojący na głównym balkonie wieży Rondovalu, nie zamierzał się jeszcze poddawać. Otarł twarz czarną chustą, przesunął dłonią po włosach, teraz białych i lśniących jak szron, za wyjątkiem szerokiego, czarnego pasma, które biegło od czoła do karku.

              Odwinął z szarfy berło kunsztownej roboty, po czym uniósł je w dłoniach nieco ponad poziom oczu, na odległość ramion od siebie. Wziął głęboki wdech i przemówił miękkim głosem. Znamię w kształcie smoka na wewnętrznej stronie jego przegubu zaczęło pulsować.

              W dole drogę atakującym przecięła smuga światła. Płomienie uniosły się z niej i zafalowały. Ludzie pou­padali na plecy, ale strzelcy-centaury wytrzymali atak i wypuścili w kierunku płomieni strzały. Det ro­ześmiał się, widząc jak wiatr zdmuchuje strzały na bok. Zanucił berłu swoją pieśń wojenną, a na ziemi, w powietrzu i pod ziemią gryfony, bazyliszki, demo­ny i smoki powstały do ostatniego ataku.

              Stary Mor uniósł laskę i płomienie natychmiast opadły. Det potrząsnął głową na takie marnotrawie­nie talentu.

              Det podniósł głos, a ziemia zadrżała. Bazyliszki wyszły z legowisk i podpełzły, by wbić wzrok we wrogów. Harpie rzuciły się na napastników z góry: wrzeszczały, defekowały i darły ich pazurami. Wilko­łaki ruszyły do ataku. Smoki siedzące na wysokich zboczach usłyszały głos Deta i rozpostarły skrzydła...

              A jednak, kiedy płomienie opadły, a harpie zginęły przebite strzałami centaurów, kiedy bazyliszki oblane czystym światłem laski Mora potoczyły się na bok i pozdychały z mocno zaciśniętymi oczyma, kiedy smoki — najinteligentniejsze ze wszystkich — powoli nadlatywały ze zboczy, by uniknąć bezpośredniego spotkania z hordą stale postępującą naprzód, Det zrozumiał, że szala się już przechyliła. Historia, by tak rzec, zaskoczyła go od skrzydła. W żaden sposób nie mógł użyć swoich mocy przeciwko Staremu Mo­rowi, a realne wyjścia z Rondovalu były już zablo­kowane przez oblegających.

              Potrząsnął głową i opuścił berło. Nie będzie żad­nych układów, żadnej możliwości honorowego złoże­nia broni. Pragnęli jego krwi, a Det poczuł się nagle tak, jakby miał silną anemię.

              Z ostatnim przekleństwem, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na atakujących, cofnął się z balkonu. Miał jeszcze trochę czasu, by uporządkować kilka spraw i przygotować się na ostatnią chwilę. Odpędził myśl, aby oszukać swoich wrogów samobójstwem. Zbyt bezpłodne jak na jego gust. Lepiej zabrać kilku ze sobą.

              Otrząsnął deszcz z płaszcza i pośpieszył w dół ko­rytarza. Spotka się z nimi na parterze.

              Piorun zagrzmiał prawie dokładnie przed nim. W każdym oknie, które mijał, widać było jasne pło­mienie.

 

 

                            Lidia, lady Rondoval — z ciemnymi, rozpuszczo­nymi włosami na plecach — wyszła zza zakrętu kory­tarza i ujrzała, jak do niszy przy drzwiach wślizgnął się cień. Wypowiedziawszy ogólne zaklęcie wypędza­jące, stosowane do większości nieludzkich istot mo­gących kręcić się po tych komnatach, ruszyła dalej. Mijając wnękę drzwiową, odruchowo spojrzała tam i natychmiast pojęła, dlaczego jej zaklęcie było jakby mniej skuteczne. Stanęła twarzą w twarz z Mysią Rę­kawicą —złodziejem — małym, ciemnym człowiecz­kiem odzianym w czarne sukno i skórę. Do tej pory Lidia sądziła, że znajduje się on bezpiecznie uwięzio­ny w celi pod zamkiem. Szybko odzyskał równowagę i ukłonił się z uśmiechem.

              — Jakże uroczo jest spotkać moją panią.

              — Jak się wydostałeś? — spytała.

              — Z pewnymi trudnościami — odparł. — W tych stronach robią sprytne zamki.

              Westchnęła i mocniej przycisnęła do siebie małe zawiniątko.

              — Wygląda na to — powiedziała — że udało ci się wydostać na własną zgubę. Nasi wrogowie właśnie szturmują główną bramę. Może nawet już ją sforso­wali.

              — A więc stąd ten cały hałas — powiedział. — Czy wobec tego mogłabyś mnie skierować do najbliższego tajnego przejścia?

              — Obawiam się, że wszystkie zostały zabloko­wane.

              — Szkoda. Czy byłoby to nieuprzejme z mojej strony zapytać, dokąd tak śpieszysz z... Au! Aa!

              Złapał się za poparzone czubki palców. Był to wy­nik tajemnego gestu uczynionego przez lady Rondo­val, kiedy Mysia Rękawica sięgnął w kierunku zawi­niątka.

              — Idę do wieży — oświadczyła. — Mam nadzieję, że uda mi się wezwać — jednego ze smoków, żeby mnie stąd zabrał, jeżeli w ogóle jeszcze jakieś zostały. Jed­nak one nie lubią obcych, więc boję się, że nic tam po tobie. Przykro, przykro mi.

              Uśmiechnął się i skinął głową.

              — Idź­ powiedział. — Spiesz się! Poradzę sobie, zawsze sobie radziłem.

              Skinęła głową, Mysia Rękawica skłonił się i lady pośpieszyła dalej. Ssąc palce, złodziej odwrócił się w tę samą stronę, z której przed chwilą przyszedł. W głowie miał już gotowy plan. On także musiał się śpieszyć.

              Kiedy Lidia zbliżała się do końca korytarza, zamek zaczął się trząść. Wstąpiła na schody, a okno ponad nią rozprysło i do środka wpadł deszcz. Dotarła do pierwszego piętra i skierowała się ku krętym scho­dom na wieżę, kiedy potężny grzmot sprawił, że nie usłyszała złowieszczych trzasków w ścianach. Jednak nawet gdyby je usłyszała, nie byłyby w stanie jej powstrzymać.

              W połowie wspinaczki po schodach poczuła, że wieża się kołysze. Lidia zawahała się, gdyż w ścia­nach pojawiły się pęknięcia. Dookoła sypał się pył i wapno. Schody zaczęły się przekrzywiać...

              Zerwała z ramion płaszcz, otuliła zawiniątko, od­wróciła się i popędziła z powrotem.

              Kąt nachylenia schodów się zmniejszył i lady Ron­doval słyszała teraz wokół siebie grzmiące, zgrzytają­ce odgłosy. Fragment sufitu zawalił się przed nią i do środka zaczęła wlewać się woda. W otworze ujrzała, jak wjazd do zamku unosi się powoli w górę. Bez wahania uniosła zawiniątko i wyrzuciła je na ze­wnątrz. Świat zapadł się pod nią.

 

 

         Kiedy oddziały Jareda Klaithe'a wpadły z tupotem do głównego holu Rondovalu, depcząc po ciałach je­go ciemnych obrońców, z mrocznego przejścia wyło­nił się lord Det z napiętym łukiem w dłoni. Wypuścił strzałę, która przeszyła zbroję Jareda, jego mostek i serce, zwalając go z nóg. Det odrzucił na bok łuk i wydobył z szarfy berło. Zatoczył nim nad głową małe koło, a napastnicy poczuli, jak niewidzialna siła odpycha ich w tył.

              Jedna z postaci wystąpiła naprzód. Był to oczywiście Mor. Świetlista laska obracała się w jego dłoniach jak jasne koło.

              — Źle lokujesz swoją lojalność stary — zauważył Det. — To nie twoja walka.

              — Stała się moją — odparł Mor. — Przechyliłeś szalę.

              — Ba! Szalę przechylono tysiące lat temu — po­wiedział Det — we właściwą stronę.

              Mor potrząsnął głową. Laska obracała się przed nim coraz szybciej i szybciej; nie widać już było, żeby ją trzymał.

              — Boję się reakcji, które mogłeś spowodować — powiedział. — Nie mówiąc o ewentualnych kon­sekwencjach twojej aktywności, gdyby pozwolono ci działać dalej.

                            — W takim razie to sprawa między nami dwoma — odparł Det, opuszczając berło i kierując je w stro­nę Mora.

              — Zawsze tak było, czyż nie? — spytał Mor.

              Lord Rondoval zawahał się przez ułamek sekundy.

              — Wydaje mi się, że masz rację — odparł wresz­cie. — Ale w takim razie to ty będziesz odpowie­dzialny!

              Berło rozbłysło i wystrzeliła z niego smuga czer­wonego światła. Kiedy uderzyła w kolistą tarczę, w którą przemieniła się wirująca laska, Stary Mor pochylił się do przodu. Tarcza błyskawicznie odbiła światło i skierowała je w sufit.

              Z łoskotem zagłuszającym grzmot pioruna kawały muru oderwały się od sufitu i zleciały na lorda Ron­doval, grzebiąc go pod sobą.

              Mor wyprostował się, a koło zwolniło i ponownie stało się laską. Stary czarodziej oparł się na niej cięż­ko.

              Wraz z ucichnięciem echa w holu zewnętrzne od­głosy bitwy także ustały. Również burza przesuwała się dalej, błyskawice słabły wraz z odgłosem piorunów.

              Ardel, jeden z poruczników Jareda, wystąpił do przodu i stał wpatrzony w stertę gruzu.

              — Skończone — powiedział. — Zwyciężyliśmy...

              — Na to wygląda — odparł Mor.

              — Ciągle jeszcze jest tutaj trochę jego ludzi, z któ­rymi trzeba się rozprawić.

              Mor przytaknął.

              — A smoki? I jego pozostali nadprzyrodzeni słudzy?­

              — Są w tej chwili w rozsypce — odparł miękko Mor. — Poradzę sobie z nimi.

              — Dobrze. My... Co to za hałas?

              Nasłuchiwali przez chwilę.

              — To może być pułapka — powiedział jeden z sie­rżantów, o imieniu Marakas.

              — Zbadajcie to. Wyślijcie kogoś i natychmiast złóżcie raport.

 

             

              Mysia Rękawica kucnął za arrasem, tuż przy scho­dach wiodących do ciemnych obszarów w dole. Jego plan zakładał powrót do celi i bezpieczne ukrycie się tam. Sądził, że więzień Deta będzie jedyną osobą mogącą liczyć na łaskawość napastników. Był już w połowie drogi do miejsca uwięzienia, kiedy brama padła, napastnicy wlali się do środka i odbył się po­jedynek na czary. Złodziej był świadkiem wszystkich tych wydarzeń, obserwując je zza rozdartego gobe­linu.

              Teraz, kiedy wszyscy zwrócili uwagę na coś innego, był idealny moment, by wymknąć się i prześlizgnąć w dół. Tylko że... Także jego ciekawość została po­budzona. Czekał.

              Wysłany żołnierz wrócił wkrótce z hałaśliwym za­winiątkiem. Sierżant Marakas miał napięty wyraz twarzy i sztywno trzymał niemowlę.

              — Najwyraźniej Det zamierzał złożyć je w ofierze w jakimś nikczemnym obrzędzie, by w ten sposób zapewnić sobie zwycięstwo — wysunął przypuszczenie.

              Ardel nachylił się i obejrzał niemowlę. Uniósł ma­leńką rączkę i obrócił ją dłonią do góry.

                            — Nie. Na wewnętrznej stronie prawego przegubu ma znamię smoka, świadczące o mocy. To potomek Deta.

                            — Och!

              Ardel spojrzał na Mora, ale starzec wpatrywał się w dziecko, głuchy na wszystko, co działo się dookoła.

                            — Co mam z nim zrobić, panie? — spytał Ma­rakas.

                            Ardel przygryzł wargę.

              — To znamię — powiedział — oznacza, że dziec­ko zostanie czarnoksiężnikiem. Jest to także nie­omylny sposób informacji. Niezależnie od tego, co dziecko usłyszy dorastając, prędzej czy później dowie się prawdy. Gdyby miało się tak stać, czy chciałbyś spotkać czarnoksiężnika, który wiedziałby, że przy­czyniłeś się do śmierci jego ojca i zrujnowałeś zamek?

              — Rozumiem, do czego zmierzasz — powiedział Marakas.

                            — Dlatego najlepiej będzie, jeśli pozbędziesz się tego dziecka.

                            Sierżant odwrócił wzrok.

                       — A gdybyśmy wywieźli je do jakiejś odległej krainy, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Domu Rondoval?

              — ... I dokąd pewnego dnia mógłby dotrzeć węd­rowiec znający całą historię? Nie. Taka niepewność byłaby pod wieloma względami gorsza niż pewność przeznaczenia. Nie widzę ratunku dla małego. Bądź prędki i miłosierny.

                            — Panie, czy nie moglibyśmy odciąć mu ręki? To              lepsze niż śmierć.

                            Ardel westchnął.

                            — Z ręką czy bez ręki, i tak miałby moc. Poza tym, za dużo tu dzisiaj świadków. Opowieść ro­zeszłaby się i powiększyłaby żałobę. Nie! Jeśli nie masz odwagi zrobić tego sam, musimy wybrać kogoś, kto...

              — Poczekajcie!

              Stary Mor przemówił. Otrząsnął się jak ten, kto właśnie się zbudził, i zrobił krok w przód.

                            — Jest sposób, żeby pozwolić dziecku żyć, a jed­nocześnie nie dopuścić, by wasze obawy się spraw­dziły.

              Dotknął maleńkiej rączki.

              — Co proponujesz? — spytał Ardel.

              — Tysiąc lat temu — zaczął Mor — oprócz wiel­kiej magii posiadaliśmy także wielkie miasta i potęż­ne maszyny.

              — Słyszałem te baśnie — przerwał mu Ardel. — Co nam to daje?

              — To więcej niż tylko baśnie. Kataklizm napraw­dę miał miejsce. Zachowaliśmy magię, a większość innych rzeczy wyrzuciliśmy. Teraz brzmi to jak le­genda, ale do dzisiaj jesteśmy uprzedzeni do nienatu­ralnych wytworów techniki.

              — Oczywiście. Te...

              — Pozwól mi skończyć! Kiedy podejmuje się tego rodzaju ważną decyzję, symetria wszechświata wy­maga, aby podjęto ją na obydwu biegunach. Istnieje inny świat, bardzo podobny do naszego; wyrzucono stamtąd magię, zaś zachowano pozostałe rzeczy. Tam my i nasze metody są tematem legend.

              — Gdzie znajduje się ów świat?

              Mor uśmiechnął się.

              ­ Po przeciwnej stronie muzyki naszej krainy, o jeden takt stąd. Leży tuż za zakrętem, w który nikt nie skręca. Jest kolejnym rozwidleniem lśniącej drogi.

              — Zagadki czarodziejów! Co nam to daje? Czy można tam się udać?

              — Ja mogę.

              — O, w takim razie...

              — Tak. Gdyby to dziecko wyrosło w tamtym świecie, zachowałoby życie, ale jego moc znaczyłaby niewiele. Odrzucono by ją, zracjonalizowano, wyjaś­niono. Dziecko zdobyłoby w życiu zupełnie inne miejsce niż to, które zajęłoby tutaj. Nigdy by nie zro­zumiało ani nie podejrzewało nic z tego, co się tu wydarzyło.

              — Dobrze. Zrób to więc, jeśli rzeczywiście miło­sierdzie można kupić tak tanio.

              — J e s t  cena.

              — Co masz na myśli?

              — Prawo symetrii, o którym mówiłem musi zo­stać zachowane, jeżeli wymiana ma mieć charakter stały. Kamień za kamień, drzewo za drzewo...

              — Dziecko? Czy chcesz powiedzieć, że jeśli zabie­rzesz to tam, musisz przynieść tutaj jedno z ich dzieci?

              — Tak.

              — Co byśmy z nim tu robili?

              Sierżant Marakas odchrząknął,

              — Moja Mela i ja właśnie straciliśmy synka — powiedział. — Może...

              Ardel uśmiechnął się i skinął głową.

              — W takim razie cena jest niska. Niech tak się stanie.

              Skinieniem głowy i dużego palca u nogi Ardel wskazał na leżące berło Deta.

              — Co z tą magiczną różdżką? Czy nie jest niebez­pieczna?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin