Hemingway Ernest - 49 Opowiadan.rtf

(1033 KB) Pobierz

Ernest Hemingway

 

 

 

49 Opowiadań

 

 


PRZEDMOWA AUTORA

 

Pierwsze cztery opowiadania są ostatnimi, jakie napisałem. Dalsze następują w takim porządku, w jakim zostały pierwotnie opublikowane.

Pierwszym moim opowiadaniem było W Michigan, napisane w Paryżu, w roku 1921. Ostatnim jest Stary człowiek przy moście przetelegrafowany z Barcelony w kwietniu 1938.

Oprócz Piątej kolumny napisałem Morderców, Dzisiaj jest piątek, Dziesięcioro Indian, część Słońce też wschodzi i jedną trzecią Mieć i nie mieć w Madrycie. Madryt był zawsze dobrym miejscem do pracy. Tak samo Paryż, a w chłodnych miesiącach Key West na Florydzie i rancho pod Cooke City w Montanie, Kansas City, Chicago, Toronto i Hawana na Kubie.

Niektóre inne miejsca nie były takie dobre, ale może to my nie byliśmy tacy dobrzy, kiedyśmy w nich przebywali.

W tej książce są różne rodzaje opowiadań. Mam nadzieję, że znajdziecie takie, które wam się spodobają. Odczytując je na nowo, widzę, że poza tymi. co osiągnęły pewien rozgłos - tak że nauczyciele szkolni włączają je do zbiorów opowiadań, które muszą kupować ich uczniowie, co sprawia, że człowiek czyta je zawsze z lekkim zakłopotaniem i zastanawia się, czy naprawdę je napisał, czy może gdzieś usłyszał - najbardziej lubiłem Krótkie szczęśliwe życie Franciszka Macombera, W innej krainie, Wzgórza jak białe słonie, Taki już nigdy nie będziesz, Śniegi Kilimandżaro, Jasne, dobrze oświetlone miejsce oraz opowiadanie pod tytułem Światło życia, które nigdy nie podobało się nikomu poza mną. I jeszcze kilka innych. Bo gdyby się ich nie lubiło, nie dałoby się ich publikować.

Podążając tam, gdzie musimy podążać, robiąc to, co musimy robić, i oglądając to, co musimy oglądać, stępiamy i wyszczerbiamy narzędzie, którym piszemy. Ale wolę je mieć powyginane i stępione i czuć, że muszę je znowu wyostrzyć, wykuć we właściwy kształt i przeciągnąć po osełce - i wiedzieć, że mam o czym pisać - niż żeby było piękne i błyszczące, a ja żebym nie miał nic do powiedzenia, albo żeby było gładkie i dobrze naoliwione w schowku, ale nie używane.

Teraz już trzeba wziąć się znów do ostrzenia. Chciałbym pożyć dość długo, aby napisać jeszcze trzy powieści i dwadzieścia pięć opowiadań. Znam kilka wcale niezłych.

1938

Ernest Hemingway

 


KRÓTKIE SZCZĘŚLIWE ŻYCIE FRANCISZKA MACOMBERA

 

Była już pora obiadowa i wszyscy siedzieli pod podwójnym, zielonym skrzydłem namiotu-jadalni, udając, że nic się nie stało.

- Napijecie się lemoniady czy soku z grejpfruta? - spytał Macomber.

- Ja proszę whisky - odparł Robert Wilson.

- Ja też. Muszę się napić czegoś mocnego - powiedziała żona Macombera.

- Myślę, że to będzie najlepsze - zgodził się Macomber. - Niech pan mu każe przygotować trzy whisky.

Usługujący boy już się do tego zabrał; wydobył butelki z płóciennych worków do chłodzenia, kropliście zapoconych na powiewie, który przenikał między drzewa ocieniające namioty.

- Ile powinienem im dać? - spytał Macomber.

- Funt będzie aż nadto - powiedział Wilson. - Nie trzeba ich psuć.

- Przewodnik to rozdzieli?

- Oczywiście.

Przed pół godziną Franciszek Macomber przybył w triumfie do swego namiotu, niesiony od skraju obozowiska na rękach i ramionach przez kucharza, boyów, oprawiaczy i tragarzy. Nosiciele broni nie wzięli udziału w tej manifestacji. Kiedy krajowcy postawili go na ziemi przed wejściem do namiotu, uścisnął im wszystkim dłonie, przyjął powinszowania, a potem wszedł do środka, siadł na łóżku i pozostał tak, póki nie przyszła jego żona. Nie odezwała się do niego, a on zaraz wyszedł, aby obmyć sobie twarz i ręce w stojącej na zewnątrz przenośnej umywalni, i zasiadł w wygodnym płóciennym fotelu, obok namiotu-jadalni, gdzie był przewiew i cień.

- No, ma pan swojego lwa - powiedział Robert Wilson. - I to doskonałego.

Pani Macomber rzuciła szybkie spojrzenie Wilsonowi. Była niezmiernie przystojną, wypielęgnowaną kobietą; uroda i pozycja towarzyska przyniosły jej przed pięciu laty pięć tysięcy dolarów jako zapłatę za zgodę na firmowanie - wraz z fotografią - reklam pewnego kosmetyku, którego nigdy nie używała. Od jedenastu lat była żoną Franciszka Macombera.

- Dobry ten lew, prawda? - spytał Macomber. Teraz żona spojrzała na niego. Spojrzała na obu tych mężczyzn tak, jakby ich nigdy dotąd nie widziała.

Uświadomiła sobie, że jednemu z nich, Wilsonowi, zawodowemu myśliwemu, nigdy dotychczas nie przypatrzyła się naprawdę. Był średniego wzrostu, miał jasnoblond włosy, szczeciniasty wąs, bardzo rumianą twarz i niesłychanie zimne, niebieskie oczy, a w ich kącikach delikatne, białe zmarszczki, które zwierały się wesoło, gdy się uśmiechał. Uśmiechnął się do niej w tej chwili, a ona przeniosła wzrok z jego twarzy na ramiona opadające pod luźną bluzą, na której cztery duże naboje tkwiły w tulejkach tam, gdzie zwykle jest lewa górna kieszeń - potem na wielkie, ogorzałe ręce, stare spodnie i bardzo brudne buty i znowu na rumianą twarz. Przyjrzała się miejscu, gdzie zapiekła ogorzałość kończyła się białą linią, znaczącą krąg pozostawiony na czole przez kapelusz, który teraz wisiał na jednym z kołków u pala podtrzymującego namiot.

- No, za tego lwa! - powiedział Robert Wilson. Znowu uśmiechnął się do niej, a ona bez uśmiechu spojrzała badawczo na męża.

Franciszek Macomber był bardzo wysoki, świetnie zbudowany, jeżeli nie brać pod uwagę nadmiernie długich kości; ciemne włosy nosił krótko przystrzyżone, usta miał raczej wąskie i uchodził za przystojnego. Ubrany był w taki sam strój do polowań afrykańskich jak Wilson, tyle że nowy; miał lat trzydzieści pięć, utrzymywał się w doskonałej formie, osiągnął dobre wyniki w sportach, pobił kilka rekordów rybackich i właśnie dopiero co publicznie okazał się tchórzem.

- Za tego lwa - powiedział. - Nie wiem, jak panu dziękować za to, co pan zrobił.

Małgorzata, jego żona, oderwała od niego wzrok i znów przyjrzała się Wilsonowi.

- Nie mówmy o lwie - powiedziała.

Wilson spojrzał na nią bez uśmiechu i teraz ona uśmiechnęła się do niego.

- Bardzo dziwny dzień - ciągnęła. - Czy w południe nie powinien pan mieć kapelusza na głowie, nawet pod namiotem? Przecież tak mnie pan uczył.

- Mogę włożyć - powiedział Wilson.

- Wie pan, że pan jest bardzo czerwony na twarzy - powiedziała i uśmiechnęła się znowu.

- Od picia.

- Chyba nie - powiedziała. - Franciszek dużo pije, a nigdy nie jest czerwony.

- Dziś jestem - spróbował zażartować Macomber.

- Nie - odparła Małgorzata. - To ja się dziś czerwienię. Ale pan Wilson jest zawsze czerwony.

- Widocznie taka rasa - powiedział Wilson. - A może by pani przestała mówić na temat mojej urody?

- Dopiero zaczęłam.

- Dajmy z tym spokój.

- Rozmowa będzie dość trudna - powiedziała Małgorzata.

- Nie bądź niemądra, Margot - rzekł jej mąż.

- Nie widzę trudności - powiedział Wilson. - Przecież mamy pierwszorzędnego lwa.

Małgorzata spojrzała na nich, a oni zauważyli, że jest bliska płaczu. Wilson od dłuższego czasu czuł, że się na to zanosi; i obawiał się tego. Macomberowi nie w głowie były podobne obawy.

- Ach, gdybyż to się nie stało! Gdyby to się nie stało! - wykrzyknęła i odbiegła do swego namiotu. Niczym nie zdradziła się, że płacze, ale obaj widzieli, iż jej ramiona drgają pod różową przeciwsłoneczną koszulą.

- Kobietom brak równowagi - powiedział Wilson do Macombera. - To nie ma znaczenia. Napięte nerwy, i tak dalej.

- Nie - odpowiedział Macomber. - Myślę, że to będzie już na mnie ciążyło do końca życia.

- Bzdura. Golnijmy sobie tego pogromcy olbrzymów - powiedział Wilson. - Zapomnij pan o tym. Nie ma się czym przejmować.

- Można spróbować odparł Macomber.

W każdym razie nie zapomnę tego, co pan dla mnie zrobił.

- E tam - rzekł Wilson. - Głupstwo.

Siedzieli w cieniu, w którym rozbito obóz pod rozłożystymi akacjami; w tyle było usiane głazami urwisko, przed sobą mieli połać traw, zbiegającą do kamienistego potoku, a dalej las. Popijali chłodny trunek, unikając nawzajem swojego wzroku, a tymczasem boyowie nakrywali stół do obiadu. Wilson wyczuł, że już wiedzą wszystko, i kiedy spostrzegł, że boy Macombera, rozstawiając talerze, łypie ciekawie na swego pana, warknął coś do niego w języku suaheli. Chłopiec odwrócił się stropiony.

- Co pan mu powiedział? - spytał Macomber.

- Nic. Żeby się ruszał, bo każę mu wlepić z piętnaście mocniejszych.

- Czego? Batów?

- To nie jest dozwolone - powiedział Wilson. - Powinno się dawać im kary pieniężne.

- Ciągle jeszcze ich bijecie?

- O, tak. Mogliby zrobić chryję, gdyby się chcieli poskarżyć. Ale nie chcą. Wolą to od grzywny.

- Dziwne - powiedział Macomber.

- Właściwie nie - odparł Wilson. - A co pan by wolał? Dostać porządne rózgi, czy stracić zarobek? - Potem zrobiło mu się głupio, że zadał to pytanie, i nim Macomber zdążył odpowiedzieć, rzekł:

- Wie pan, każdy co dzień dostaje cięgi w taki czy inny sposób.

I to nie było bardziej udane. “Boże kochany, ależ ze mnie dyplomata" - pomyślał.

- Tak, dostajemy cięgi - powiedział Macomber, wciąż nie patrząc na niego. - Okropnie mi przykro z powodu tego lwa. Ale to chyba nie musi się rozejść? To znaczy, nikt o tym się nie dowie?

- Chce pan zapytać, czy opowiem o tym w klubie Mathaiga? - Wilson spojrzał na niego zimno. Tego się nie spodziewał. “Więc z niego nie tylko cholerny tchórz, ale i cholerne cztery litery - pomyślał. - Nawet go dosyć lubiłem do dzisiejszego dnia. Ale co to można wiedzieć z Amerykaninem?" - Nie - powiedział. - Jestem zawodowym myśliwym. Nigdy nie rozmawiamy o naszych klientach. Może pan być zupełnie spokojny. Prośba, żebyśmy nie gadali, uważana jest za rzecz w złym stylu.

Doszedł teraz do wniosku, że byłoby o wiele lepiej odseparować się. Mógłby wtedy jadać osobno i czytać książkę przy jedzeniu. Oni jadaliby sami. Odtąd towarzyszyłby im podczas safari w ściśle oficjalnym charakterze. Jak to mówią Francuzi? Z dystyngowana konsyderacją. Byłoby to o wiele łatwiejsze od brnięcia w tych emocjonalnych bzdurach. Obrazi go i gładko zerwie bliższe stosunki. Wtedy będzie mógł czytać przy jedzeniu i dalej spijać ich whisky. Tak właśnie się mówi, kiedy safari źle idzie. Spotykasz innego zawodowego myśliwego, pytasz: “Jak ci się powodzi?", a on odpowiada: “Ach, dalej żłopię ich whisky" - i już wiesz, że wszystko diabli wzięli.

- Przepraszam - powiedział Macomber i obrócił ku niemu tę swoją amerykańską twarz, która pozostaje chłopięca, póki nie zmieni się w twarz starszego pana. Wilson spojrzał na jego przystrzyżone włosy, ładne, trochę rozbiegane oczy, zgrabny nos, wąskie wargi i pięknie zarysowaną szczękę. - Przepraszam, że nie wziąłem tego pod uwagę - Tyle jest rzeczy, w których się nie orientuję.

“No i co tu robić?" - pomyślał Wilson. Był już zupełnie gotów szybko i gładko zerwać stosunki, a tu ten łamaga przeprasza go, choć został znieważony. Spróbował jeszcze raz.

- Nie martw się pan, że to rozgadam - powiedział. - Muszę zarabiać na życie. Pan wie: w Afryce żadna kobieta nie pudłuje do lwa i żaden biały mężczyzna nigdy nie wieje.

- A ja wiałem jak królik - odrzekł Macomber.

“No i co, u diabła, robić z człowiekiem, który tak gada?" - zastanowił się Wilson.

Spojrzał na Macombera swymi płaskimi, błękitnymi oczami strzelca wyborowego, a tamten uśmiechnął się. Miał miły uśmiech, o ile się nie zwracało uwagi na wyraz oczu, kiedy był czymś zmartwiony.

- Może to sobie odbije na bawołach - powiedział. - Przecież teraz do nich się weźmiemy, prawda?

- Jutro rano, jeżeli pan chce - odparł Wilson. A może nie miał racji? Pewnie tak właśnie trzeba to przyjmować. Nie ma co; z Amerykanami nigdy nic nie wiadomo. Znowu uczuł życzliwość dla Macombera. Gdyby można zapomnieć dzisiejszy ranek! Ale, oczywiście, nie można. Ten ranek był zupełnie fatalny.

- Idzie Memsahib - powiedział. Istotnie, szła od swojego namiotu, odświeżona, wesoła i bardzo ładna. Owal jej twarzy był doskonały, tak doskonały, iż należałoby się spodziewać, że musi być głupia. “Ale nie jest głupia - pomyślał Wilson. - Nie, wcale nie jest głupia."

- Jakże się czuje piękny, czerwony pan Wilson? A tobie już lepiej, Franciszku, moja perełko?

- O wiele - powiedział Macomber.

- Machnęłam na to ręką - oświadczyła siadając przy stole. - A bo to ważne, czy Franciszek dobrze zabija lwy? To nie jego zawód. To zawód pana Willsona. Pan Wilson robi doprawdy wielkie wrażenie, kiedy coś zabija. Bo pan zabija, co popadnie, prawda?

- O, tak - odparł Wilson. - Po prostu co popadnie. - “To one są najtwardsze na świecie - myślał. - Najtwardsze, najokrutniejsze, najbardziej drapieżne i pociągające, a ich mężczyźni zmiękli albo rozkleili się nerwowo, podczas gdy one stwardniały. A może to dlatego, że dobierają sobie takich, którymi mogą rządzić? Nie, niemożliwe, żeby były tak mądre w wieku, kiedy wychodzą za mąż" - myślał. Rad był, że już przedtem wyedukował się w kobietach amerykańskich, bo ta była ogromnie pociągająca.

- Rano jedziemy na bawoły - powiedział do niej.

- Ja też pojadę.

- Nie, nie pojedzie pani.

- I owszem. Czy mogę, Franciszku?

- Dlaczego nie chcesz zostać w obozie?

- Za nic w świecie - odparła. - Za nic w świecie nie chciałabym opuścić czegoś takiego jak dzisiaj.

“Kiedy stąd odchodziła - myślał Wilson - kiedy szła się wypłakać, wydawała się pierwszorzędną kobietą. Miało się wrażenie, że rozumie, że zdaje sobie sprawę, że jest jej przykro za niego i za siebie, że wie, jak rzeczy naprawdę wyglądają. Nie ma jej dwadzieścia minut i wraca po prostu okryta polewą tego okrucieństwa amerykańskiej kobiety. To są najcholerniejsze baby."

- Jutro urządzimy dla ciebie coś innego - powiedział Franciszek Macomber.

- Pani nie pojedzie - odezwał się Wilson.

- Pan się grubo myli - oświadczyła mu. - Tak bardzo chcę znów widzieć, jak pan się będzie popisywał. Ładny pan był dziś rano. To znaczy, o ile rozwalanie łbów może być ładne.

- Idzie obiad - powiedział Wilson. - Ogromnie pani wesoło, co?

- Dlaczego nie ma mi być wesoło? Nie przyjechałam tu, żeby się nudzić.

- No, nudno nie było - stwierdził Wilson. Widział stąd głazy w rzeczce, a za nią wysoki brzeg i drzewa, i przypomniał sobie, co było rano.

- O, nie - powiedziała. - Było uroczo. A jutro... Nie ma pan pojęcia, jak czekam na jutro.

- To, co boy pani podaje, to jest eland - powiedział Wilson.

- Te wielkie krowiaste stwory, co skaczą jak zające, prawda?

- Myślę, że opis się zgadza.

- Doskonałe mięso - powiedział Macomber.

- Toś ty zastrzelił Franciszku? - zapytała.

- Tak.

- Nie są niebezpieczne, prawda?

- Tylko jak wpadną prosto na człowieka - powiedział Wilson.

- Bardzo mnie to cieszy.

- Może byś tak na chwilę przestała się wygłupiać, Margot - powiedział Macomber krając befsztyk z elanda i nakładając trochę kartofli, sosu i marchewki na widelec, na który nadziany był kawałek mięsa.

- Ano mogę - odparła - zwłaszcza że tak się ładnie wyrażasz.

- Wieczorem napijemy się szampana, żeby oblać tego lwa - powiedział Wilson. - W południe trochę za gorąco.

- Ach, lew - powiedziała Margot. - Zapomniałam o lwie.

“A więc daje mu szkołę - pomyślał Robert Wilson. - A może tak właśnie trzeba zachowywać się w podobnym wypadku? Bo jak powinna postępować kobieta, kiedy odkrywa, że jej mąż to cholerny tchórz? Jest piekielnie okrutna, ale one wszystkie takie. Bo rządzą, rzecz jasna, a żeby rządzić, trzeba czasami być okrutnym. Ale dość się już napatrzyłem ich przeklętego terroru."

- Pani pozwoli jeszcze elanda - powiedział uprzejmie.

Późnym popołudniem Wilson i Macomber odjechali autem z szoferem-krajowcem i dwoma nosicielami broni. Pani Macomber została w obozie. Oświadczyła, że jest za gorąco, a chce pojechać z nimi wczesnym rankiem. Kiedy odjeżdżali, Wilson spojrzał na nią; stała pod wielkim drzewem, raczej ładna niż piękna w tym różowawym khaki, z ciemnymi włosami ściągniętymi z czoła i zebranymi w węzeł opadający aż na szyję i twarzą tak świeżą - pomyślał - jak gdyby była w Anglii. Pomachała do nich ręką, gdy wóz przejeżdżał przez kotlinę porośniętą wysoką trawą i skręcał między drzewa, na małe wzgórki pokryte gęstym buszem.

W buszu napotkali stado antylop impala i wysiadłszy z auta podeszli starego kozła o długich, rozłożystych rogach, i Macomber zabił go bardzo udanym strzałem, który zwalił kozła z odległości dobrych dwustu jardów i zmusił stado do oszalałej ucieczki, przy czym zwierzęta sadziły jedno nad grzbietem drugiego długimi, rozkraczonymi susami, tak niewiarogodnymi i napowietrznymi jak te, które czasem daje się we śnie.

- Dobry strzał - powiedział Wilson. - Bo to mały cel.

- Warte coś te rogi? - zapytał Macomber.

- Doskonałe - odparł Wilson. - Strzelaj pan tak dalej, a nie będzie kłopotów.

- Myśli pan, że znajdziemy jutro bawoły?

- Jest duża szansa. Wychodzą na żer z samego rana i jeżeli nam się poszczęści, możemy je złapać na otwartym.

- Chciałbym jakoś wymazać tę historię z lwem - powiedział Macomber. - Nie bardzo jest przyjemnie, jak żona widzi, że człowiek robi coś podobnego.

“Mnie by się zdawało, że jeszcze nieprzyjemniej jest tak się zachować, czy żona widzi czy nie - pomyślał Wilson - albo gadać o tym, kiedy już się stało." Powiedział jednak:

- Niech pan więcej o tym nie myśli. Każdego może wytrącić z równowagi pierwszy lew. Już jest po wszystkim.

Ale tego wieczora, po kolacji i szklance whisky z wodą sodową, wypitej przy ognisku przed położeniem się do łóżka - kiedy Franciszek Macomber, wyciągnięty na pryczy pod moskitierą, wsłuchiwał się w nocne odgłosy - nie było po wszystkim. Ani nie było po wszystkim, ani się nie zaczynało. Trwało to w nim dokładnie tak, jak się zdarzyło; niektóre momenty tkwiły niezatarte w pamięci, a on czuł nikczemny wstyd. Ale silniej od wstydu czuł w sobie lodowaty, drążący strach. Strach nie ustępował, niby zimna, oślizła próżnia w całej tej pustce, gdzie niegdyś była jego pewność siebie - i to przejmowało go uczuciem mdłości. Strach był przy nim jeszcze teraz.

Zaczęło się to wszystko ubiegłej nocy, kiedy obudził się i usłyszał lwa ryczącego gdzieś nad rzeczką. Był to głos niski, zakończony podobnym do kaszlu pomrukiem, który jakby rozlegał się tuż za namiotem, i kiedy Franciszek Macomber, zbudziwszy się wśród nocy, posłyszał go - zląkł się. Żona spała oddychając spokojnie. Nie było nikogo, komu by mógł powiedzieć, że się boi, nikogo, kto by się bał razem z nim, leżał więc samotnie, nie znając somalijskiego przysłowia, które mówi, że człowiek odważny zawsze trzy razy czuje lęk przed lwem: gdy po raz pierwszy widzi jego trop, gdy po raz pierwszy słyszy jego ryk i gdy po raz pierwszy staje z nim oko w oko. A potem, kiedy przed wschodem słońca jedli w namiocie śniadanie przy świetle latarni, lew zaryczał znowu i Franciszkowi wydało się, że chyba jest na samym skraju obozu.

- Sądząc po głosie, to jakiś stary wyga - powiedział wtedy Robert Wilson .podnosząc wzrok znad wędzonej ryby i kawy. - Niech pan posłucha, jak kaszle.

- Czy on jest bardzo blisko?

- O jakąś milę w górę rzeki.

- A zobaczymy go?

- Spróbujemy.

- To jego ryk niesie aż tak daleko? Wydaje się, jakby był w samym obozie.

- Diabelnie daleko niesie - odpowiedział Robert Wilson. - Dziwnie daleko. Mam nadzieję, że to kot wart kuli. Boyowie mówią, że jest tu gdzieś blisko jeden bardzo duży.

- A jeżeli dojdę do strzału, to gdzie powinienem trafić, żeby go unieruchomić? - spytał Macomber.

- W łopatkę - odparł Wilson. W kark, jeżeli pan zdoła. Niech pan strzela na kość. Żeby go zwalić z nóg.

- Mam nadzieję, że uda mi się ulokować kulę właściwie - powiedział Macomber.

- Pan bardzo dobrze strzela. Niech pan się nie spieszy. Trzeba strzelać na pewniaka. Liczy się pierwsza wsadzona kula.

- Jaka to będzie odległość?

- Nie mam pojęcia. Lew ma w tej sprawie coś niecoś do powiedzenia. Niech pan zaczeka, aż podejdzie dość blisko na pewny strzał.

- Poniżej stu jardów? - spytał Macomber.

Wilson szybko spojrzał na niego.

- Sto będzie mniej więcej dobrze. Może się zdarzyć, że będzie trzeba dopuścić go trochę bliżej, powinno się ryzykować o wiele dalszego strzału. Sto to przyzwoity dystans. Z tej odległości może go pan trafić, gdzie pan zechce. O, idzie Memsahib.

- Dzień dobry - powiedziała. - Pójdziemy za tym lwem?

- Jak tylko pani skończy śniadanie - odpowiedział Wilson. - Jak się pani czuje?

- Cudownie - odparła. - Jestem bardzo podniecona.

- Pójdę dopilnować, żeby wszystko było gotowe. - Wilson odszedł. Kiedy odchodził, lew zaryczał znowu.

Hałaśliwy drań - powiedział Wilson. - Zrobimy z tym koniec.

- Co ci jest, Franciszku? - spytała męża pani Macomber.

- Nic.

- Owszem, coś się z tobą dzieje - powiedziała. - Czym się denerwujesz?

- Niczym - odparł.

- Powiedz mi - spojrzała na niego. - Niedobrze się czujesz?

- To ten przeklęty ryk - odpowiedział. - Wiesz, to tak trwa przez całą noc.

- Dlaczegoś mnie nie obudził? - spytała. - Posłuchałabym z rozkoszą.

- Muszę zabić tego drania - powiedział żałośnie Macomber.

- No, przecież po to tu przyjechałeś, prawda?

- Tak. Ale jestem zdenerwowany. Ryk tej bestii działa mi na nerwy.

- Więc jak powiedział Wilson, zabij go i zrób koniec z jego rykiem.

- Tak kochanie - odparł Franciszek Macomber. - Łatwo to powiedzieć, prawda?

- Chyba się nie boisz?

- Oczywiście, że nie. Ale zdenerwowało mnie słuchanie tych ryków przez całą noc.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin