Hawthorne Nathaniel - Szkarlatna litera.doc

(1096 KB) Pobierz
NATHANIEL HAWTHORNE

NATHANIEL HAWTHORNE

 

 

SZKARŁATNA LITERA

 

Tytuł oryginału The Scarlet Letter


Okładkę i kartę tytułową projektował Władysław Brykczyński

Copyright for the Polish translation by Bronisława Bałutowa, Warszawa, 1987

ISBN 83-07-01623-1


Urząd Celny Szkarłatnej litery rozdział wstępny

 

Rzecz to, jak sądzę, jest godna uwagi, że choć nie mam skłonności do nadmiernego rozgadywania się o sobie i o swoich sprawach przed kominkiem w gronie przyjaciół, to jednak dwa razy w życiu owładnął mną impuls autobiograficzny, gdy zwracałem się do publiczności. Po raz pierwszy zdarzyło się to trzy, cztery lata temu, gdy zaszczyciłem czytelników - w sposób niewybaczalny i bez żadnego powodu, jaki mógłby wymyślić pobłażliwy czytelnik lub natrętny autor - opisem mojego życia w zaciszu Starej Plebanii. A teraz, skoro przy poprzedniej okazji miałem więcej szczęścia niż zasługi znajdując kilku słuchaczy, raz jeszcze przytrzymam publiczność za guzik i opowiem o swoich przeżyciach z okresu trzech lat pracy w Urzędzie Celnym. Nikt dotąd nie naśladował wierniej ode mnie wzoru sławnego P.P., Urzędnika Tutejszej Parafii. Lecz powód prawdziwy jest taki, że gdy autor rzuca na wiatr słowa jak liście, zwraca się nie do tych wielu, którzy odrzucą jego książkę, lecz do tych nielicznych, którzy zrozumieją go lepiej niż większość jego kolegów i towarzyszy życia. Niekiedy pisarze posuwają się dalej i pozwalają sobie na zwierzenia nader intymne, nadające się bardziej do opowiedzenia jednej, jedynej osobie, przeznaczone dla jednego serca i umysłu, z którym łączy nas idealne zrozumienie - tak jakby drukowana książka, rzucona w szeroki świat, miała odnaleźć drugą połowę rozdwojonej psychiki pisarza i dopełnić kręgu jego egzystencji jako ogniwo we wzajemnym ich obcowaniu. Nie jest rzeczą zbyt przystojną mówić wszystko, nawet gdy mówi się bezosobowo. Lecz skoro myśli i słowa zamierają, jeśli pisarz nie nawiąże prawdziwego kontaktu z czytelnikiem, można wybaczyć autorowi, gdy wyobraża sobie, że słucha go przyjaciel życzliwy i rozumiejący, choć nie najbliższy. Wówczas wrodzona nam powściągliwość topnieje od tej miłej świadomości i zaczynamy mówić o tym, co nas otacza, i nawet o nas samych, jakkolwiek nasze najgłębsze ja pozostaje ciągle w ukryciu. Wtedy - i w tych granicach - autor może, jak mi się zdaje, puścić wodze autobiografii bez pogwałcenia praw czytelnika i swoich własnych.

Okaże się również, że ów Urząd Celny jest całkiem na miejscu i odgrywa rolę zawsze uznawaną w literaturze, gdyż wyjaśnia, w jaki sposób wiele kart niniejszej opowieści weszło w moje posiadanie, a także stanowi dowód prawdziwości zawartej w nim historii. To właśnie - pragnienie ukazania się we właściwej roli, poza którą niedaleko wyszedłem, roli wydawcy tej długiej opowieści - to pragnienie powodowało mną naprawdę, gdy postanowiłem nawiązać osobisty kontakt z publicznością. Spełniając to główne zadanie uznałem, iż wolno mi wtrącić kilka dodatkowych zdań, aby naszkicować obraz życia dotychczas nie opisanego i umieścić w nim kilka postaci, z których jedną będzie przypadkowo sam autor.

W mym rodzinnym mieście Salem znajduje się przystań, która za czasów starego króla Derby tętniła życiem. Obecnie, zawalona butwiejącymi resztkami starych drewnianych magazynów, wykazuje zaledwie znikome ślady działalności handlowej w postaci jakiejś barki, jakiegoś brygu, wyładowującego skóry w połowie smętnego pomostu, a bliżej lądu - szkunera z Nowej Szkocji, wyrzucającego ładunek drzewa na opał. W części przystani najbardziej wysuniętej ku przodowi, zalewanej często przypływem, porośniętej pod ścianami i na całej przestrzeni za rzędem domów bujną trawą - ślad wielu opieszałych lat - stoi obszerny budynek ustawiony w poprzek portu tak, że z frontowych okien można podziwiać ów niezbyt budujący widok. Z najwyższego punktu dachu, dokładnie przez trzy i pół godziny co dzień przed południem, powiewa na wietrze lub zwisa w ciszy flaga Republiki; lecz jej trzynaście pasów biegnie pionowo, nie poziomo, co oznacza, iż ustawiono tutaj cywilną, a nie wojskową placówkę Rządu Wuja Sama. Front budynku ozdabia portyk o sześciu drewnianych kolumnach, podtrzymujących balkon, pod którym szerokie, granitowe stopnie schodzą na ulicę. Nad wejściem unosi się ogromny okaz amerykańskiego orła z rozpostartymi skrzydłami, z tarczą chroniącą pierś; jeśli pamięć mnie nie myli, trzyma on w szponach pęk piorunów i pierzastych strzał. Jak przystoi znanemu złośnikowi - cecha charakterystyczna nieszczęsnego ptactwa tego gatunku - z dzikiego wyrazu dziobu i oka i ogólnego okrucieństwa bijącego z jego postawy można wnosić, iż grozi nieszkodliwym obywatelom miejscowej społeczności.

Szczególnie zaś ostrzega wszystkich ludzi dbałych o własne bezpieczeństwo, by nie ośmielili się wtargnąć na terytorium, które osłania skrzydłami. Niemniej jednak, mimo wiedźmowatego wyglądu tego ptaka, wielu ludzi szuka w tejże chwili schronienia pod skrzydłem federalnego orła. Zapewne wyobrażają sobie, że jego pierś jest miękka i przytulna, niczym puchowa poduszka. Lecz nie ma w nim zbytniej czułości; nawet gdy jest w najlepszym humorze, prędzej czy później - raczej prędzej niż później - odrzuci swe pisklęta draśnięciem szpona, uderzeniem dzioba, lub zadając jątrzącą się ranę pierzastą strzałą.

W szparach bruku, okalającego wyżej opisaną budowlę, którą możemy od razu nazwać portowym Urzędem Celnym, rośnie dość trawy, by można było zgadnąć, że ostatnio nie niszczył jej nadmierny ruch handlowy. Jednakże w pewnych miesiącach zdarza się czasem ranek, gdy interesy posuwają się żwawszym krokiem. Takie okazje przypominać mogą starszym obywatelom okres poprzedzający ostatnią wojnę z Anglią, gdy Salem było portem niezależnym, nie pogardzanym przez własnych kupców i armatorów, którzy obecnie pozwalają, by jego baseny rozsypywały się w ruinę, podczas gdy ich transakcje niepotrzebnie i niepostrzeżenie wzmagają potężną falę ruchu handlowego w portach Nowego Jorku lub Bostonu. W takie ożywione ranki, gdy zdarza się, że do portu zawijają trzy lub cztery statki naraz - zwykle z Afryki lub z Ameryki Południowej - lub do tychże stron odbijają, słychać często tupot stóp przebiegających w górę i w dół po granitowych stopniach. Tutaj można powitać, nim jeszcze powita go własna żona, rumianego od morskich podróży szypra, który właśnie przybył do portu i niesie pod pachą dokumenty w wybrudzonym blaszanym pudle. Tu również nadchodzi właściciel statku - wesoły lub nachmurzony, zależnie od tego, czy interes zrealizowany w ukończonej właśnie podróży przyniósł mu towar, który łatwo będzie wymienić na złoto, czy też pogrzebał go pod ciężarem rzeczy niezbywalnych, od których nikt nie zechce go uwolnić. Tutaj też ujrzymy pierwsze wcielenie pomarszczonego, posiwiałego, zniszczonego troskami kupca: to sprytny młody urzędnik, który próbuje smaku handlu, jak młody wilczek próbuje smaku krwi, i już załatwia interesy na statkach swego pryncypała, kiedy powinien raczej puszczać łódeczki z kory na młyńskim stawie. Jeszcze inna postać w porcie to marynarz - albo poszukujący protektora, by zaciągnąć się na statek, albo też dopiero co przybyły, blady i osłabły, starający się o umieszczenie w szpitalu. Nie zapominajmy też o kapitanach małych, rdzą obrosłych szkunerów, przywożących drzewo na opał z brytyjskich prowincji: to nieokrzesani majtkowie, pozbawieni tej żywości usposobienia, jaka cechuje Jankesów, dostarczający jednak artykułu niemałej wagi w naszym zamierającym handlu.

Jeśli zgromadzi się razem te wszystkie indywidua, jak to się czasem zdarzało, i doda kilka innych dla urozmaicenia całości, zobaczymy, że w takie dni Urząd Celny bywał ruchliwym miejscem. Częściej jednak wchodząc na schody widziało się - u wejścia letnią porą, a w zimie lub podczas brzydkiej pogody w odpowiednich pokojach - rząd czcigodnych postaci usadowionych pod ścianą na staroświeckich krzesłach odchylonych do tyłu. Najczęściej spali, lecz czasem słyszało się rozmowę, a jej odgłosy były czymś pośrednim między mową i pochrapywaniem. Cechował ją brak energii, typowy dla mieszkańców przytułków i wszelkich innych istot ludzkich żyjących z dobroczynności, z pracy zmonopolizowanej lub z innych źródeł, nie wymagających w każdym razie samodzielności i własnego wysiłku. Ci starsi panowie, z których każdy siedział przy stanowisku pobierania opłat celnych niczym święty Mateusz, lecz w odróżnieniu od niego bez widoków na powołanie do misji ewangelicznej, byli to urzędnicy Urzędu Celnego.

Nieco głębiej, po prawej stronie od głównego wejścia znajduje się pewien pokój lub biuro o powierzchni około piętnastu stóp kwadratowych, imponującej wysokości. Dwa sklepione okna wychodzą na wyżej wspomnianą zrujnowaną przystań, trzecie zaś na wąską uliczkę i biegnący od niej odcinek Derby Street. Ze wszystkich trzech można ujrzeć sklepy korzenne, warsztaty, sklepy z odzieżą marynarską i magazyny dostawców okrętowych, wokół których plotkując i śmiejąc się stoją grupki starych wilków morskich i innych szczurów portowych - postaci, jakie zazwyczaj kręcą się w okolicy przystani. Sam pokój osnuty jest pajęczynami, a dawno nie malowane ściany lepią się od brudu. Podłogę posypuje się szarym piaskiem (zwyczaj od dawna już nigdzie indziej nie stosowany) i łatwo się zorientować, że do tego sanktuarium kobieta ze swymi magicznymi narzędziami z miotłą i ścierką - jest rzadko dopuszczana. Co się tyczy urządzenia, stoi tam piec z potężnym kominem, stare biurko sosnowe, a przy nim stołek o trzech nogach; poza tym trzy czy cztery krzesła z drewnianymi siedzeniami - bardzo zgrzybiałe graty. Nie zapominajmy też o bibliotece: na półkach parę dziesiątków tomów Akt Kongresu i gruby Wyciąg z przepisów opłat celnych. Przez dziurę w suficie przechodzi blaszana rura - urządzenie do komunikacji ustnej z innymi częściami budynku. I tutaj właśnie, czcigodny Czytelniku, mógłbyś jakieś sześć miesięcy temu zobaczyć kogoś, kto krąży z kąta w kąt lub siedzi oklapły na długonogim stołku, wsparty łokciem o biurko i oczyma przebiega szpalty porannej gazety. Rozpoznałbyś to samo indywiduum, które zapraszało cię do swego miłego gabineciku, gdzie słońce tak przyjemnie przeświecało przez gałązki wierzby od zachodniej strony w Starej Plebanii. Lecz teraz byś już na próżno pytał o inspektora celnego z partii Locofoco. Miotła reformy wygarnęła go z urzędu i godniejszy od niego następca pełni jego zaszczytne funkcje i zgarnia jego wynagrodzenie.

Nazwa istniejącego niegdyś radykalnego odłamu Partii Demokratycznej.

Stare miasto Salem - moje miasto rodzinne, choć często mieszkałem w innych miejscowościach, zarówno w wieku chłopięcym, jak i w dojrzałym - obdarzam miłością, której siły, przebywając, w nim, ” nigdy nie podejrzewałem. Prawdę mówiąc, jeśli się weźmie pod uwagę jego wygląd zewnętrzny - płaski, niczym nie urozmaicony teren, zabudowany głównie drewnianymi domami, z których niewiele, a może żaden nie może się pochwalić pięknem architektury, długa, senna ulica, ciągnąca się leniwie przez całą długość półwyspu, uwieńczona z jednego końca Wzgórzem Szubienicy i Nową Gwineą, z drugiego budynkiem przytułku dla ubogich - biorąc więc pod uwagę te cechy zewnętrzne mego rodzinnego miasta, można by równie dobrze obdarzyć uczuciem nieuporządkowaną szachownicę. A jednak, choć zawsze gdzie indziej byłem szczęśliwszy, czuję coś do starego Salem, co w braku lepszego określenia muszę nazwać sentymentem. Ów sentyment zrodził się przypuszczalnie z głębokich korzeni, jakie moja rodzina dawno temu zapuściła w tej ziemi. Upływa obecnie prawie dwa i ćwierć wieku od czasu, gdy pierwszy emigrant noszący moje nazwisko, Brytyjczyk z pochodzenia, pojawił się w tej dzikiej, puszczami okolonej osadzie, która później stała się miastem. I tutaj rodzili się i umierali jego potomkowie, a ich ziemska powłoka mieszała się z tutejszą glebą tak długo, że niemałe jej połacie muszą wykazywać pokrewieństwo z tą doczesną skorupą, w jakiej sądzono mi przez czas jakiś chodzić po ulicach. Po części więc to przywiązanie, o którym mówię, jest fizyczną sympatią prochu do prochu. Wielu z moich ziomków nie ma o tym pojęcia; zresztą, skoro częste przesadzanie jest może korzystniejsze dla roślinności jednego gatunku, lepiej, by o tym nie wiedzieli.

Lecz mój sentyment ma również wymiar moralny. Postać naszego protoplasty - otoczona, zgodnie z rodzinną tradycją, nimbem mglistej, zmierzchającej wielkości - żyła w mej chłopięcej wyobraźni, odkąd sięgnę pamięcią. Jeszcze teraz prześladuje mnie i sprawia, że w przeszłości czuję się jak w domu, czego nie mogę powiedzieć o moim związku z obecnym miastem. Wydaje mi się, że ów poważny, odziany w czarną opończę i wysoki kapelusz brodaty przodek, który przybył tak wcześnie ze swą Biblią i mieczem i kroczył po nie zdeptanej jeszcze ulicy z takim dostojeństwem i był tak ważną figurą w czasach wojny i pokoju, daje mi większe prawo do mieszkania tutaj, niż mogłoby mi przysługiwać ze względu na mnie samego - człowieka, którego imię rzadko się słyszy, a twarzy prawie się nie zna. Ów przodek był żołnierzem, prawodawcą, sędzią. Rządził Kościołem, miał wszystkie cechy purytanina, dobre i złe. Był również bezwzględnym prześladowcą, jak świadczy o tym historia kwakrów, którzy upamiętnili go w swych kronikach i opowiadają o pewnym incydencie, w którym okazał nieubłaganą surowość wobec kobiety z ich sekty. Obawiam się, że to wspomnienie o nim przetrwa dłużej niż wszelkie rejestry jego lepszych uczynków, choć było ich wiele. Jego syn odziedziczył po nim zapał w prześladowaniach i odegrał tak znaczną rolę w męczeństwie czarownic, że ich krew, wedle wszelkiej sprawiedliwości, musiała na nim pozostawić plamę niechybnie tak trwałą, iż jego stare, zeschłe kości, leżące na cmentarzu przy Charter Street, jeśli nie rozsypały się całkiem w proch, muszą dotąd nosić jej ślady. Nie wiadomo mi, czy moich przodków nawiedziło kiedyś poczucie skruchy i czy prosili Wszechmocnego, by im przebaczył okrucieństwa - czy też do tej pory ponoszą na tamtym świecie ciężkie konsekwencje swych czynów. W każdym razie ja, obecny tu pisarz, jako ich przedstawiciel biorę niniejszym tę hańbę na siebie dla ich odkupienia i zanoszę modły, by przekleństwo, które, jak słyszałem, sprowadzili na swój ród - o czym mógłby świadczyć smutny i ubogi jego los od wielu lat - zostało zdjęte teraz i na wsze czasy.

Niewątpliwie jednak obaj ci surowi, namarszczeni purytanie uważaliby, że spotkała ich wystarczająca kara za grzechy, gdy po wielu latach stary pień rodzinnego drzewa, obrośniętego obficie czcigodnym mchem, wydał na świat, jako swą szczytową gałązkę, takiego próżniaka jak ja. Żaden cel, do jakiego żarliwie dążyłem, nie wydałby się im godny pochwały. Żaden mój sukces - jeśli moje życie, poza szczęściem rodzinnym, opromienił kiedykolwiek blask sukcesu - nie znalazłby u nich uznania. Przeciwnie, wzbudziłby ich potępienie i odrazę. Czym on jest? - mruczy jeden szary cień mego przodka do drugiego. - Pisarzem opowieści? A cóż to za zajęcie? W jaki sposób może to służyć chwale Bożej czy ludzkości w jego czasach i w jego pokoleniu? Zaiste, ten degenerat mógłby równie dobrze zostać grajkiem! Takie oto komplementy rzucają mi przodkowie nad przepaścią stuleci! A jednak niech mną gardzą, ile zechcą. To, co było siłą w ich charakterze, jakoś splata się z moją naturą.

Głęboko wrośnięty w ziemię we wczesnym dzieciństwie miasta, dzięki tym dwum poważnym i energicznym ludziom ród nasz przetrwał tu od owych czasów i zawsze podtrzymywał swą godność. Nigdy, o ile wiem, nie splamił się żadną niesławą swych latorośli. Z drugiej strony jednak, wyjąwszy dwa pierwsze pokolenia, nigdy chyba nie zdobył się na żaden czyn godny pamięci, lub bodaj publicznej wzmianki. Stopniowo jego członkowie stawali się coraz mniej widoczni, niby stare, zapadające się domy, zagrzebane do połowy w pokładach nawarstwionej ziemi. Przez ponad sto lat tradycyjnie z ojca na syna wyruszali na morze. W każdym pokoleniu posiwiały kapitan statku opuszczał pokład oficerski, aby resztę dni spędzić w domu, a czternastoletni chłopak zajmował dziedziczne miejsce wśród prostych marynarzy, stawiając czoło słonym bryzgom i sztormom, które niegdyś nękały jego ojców i dziadów. Chłopiec z kolei w odpowiednim czasie przechodził z dziobu do kabiny, przeżywał burzliwy wiek męski i wracał z wędrówek po świecie, by się zestarzeć i umrzeć, i zmieszać swoje prochy z ziemią rodzinną. Ów długotrwały związek rodziny z jednym miejscem, z miejscem narodzin i śmierci jej członków, stwarza poczucie wspólnoty ludzi i miejsc, całkowicie niezależne od wszelkich uroków krajobrazu czy też moralnych wartości otoczenia. To nie miłość, to instynkt. Nowy przybysz, który sam przybył z obcej ziemi, bądź też przywędrował tu jego ojciec czy dziadek, niewielkie ma prawo, by mienić się obywatelem Salem. Nie ma pojęcia o tej uporczywości, godnej zamkniętej ostrygi, z jaką w cieniu nadciągającego trzeciego stulecia stary osadnik lgnie do miejsca, w które wrosło tyle kolejnych pokoleń. Nie liczy się fakt, że miejsce jest dla niego niewesołe, że ma już dość starych, drewnianych domków, błota i kurzu, martwej monotonii płaskiego terenu i nastrojów, zimnych wiatrów od wschodu i najzimniejszej z możliwych atmosfery, jaka panuje wśród miejscowej społeczności. To wszystko i wszelkie inne ujemne strony, jakie dostrzega lub sobie wyobraża, nie mają znaczenia. Urok pozostaje i działa równie potężnie, jak gdyby miejsce to było rajem na ziemi. Tak też było i w moim przypadku. Miałem uczucie, jak gdyby przeznaczenie nakazywało mi uczynić Salem moim domem po to, by przez krótki dzień mego życia ludzie w naszym starym mieście mogli widzieć i rozpoznawać znane im od lat rysy mojej twarzy i cechy charakteru; bowiem gdy kolejny przedstawiciel rodu kładł się do grobu, następny przejmował po nim wartę i maszerował po ulicy Głównej. Niemniej jednak samo to uczucie jest dowodem, że związek ów stał się czymś niezdrowym i trzeba go wreszcie przerwać. Natura ludzka jest jak kartofel - nie może rozkwitać w pełni, gdy sadzi się potomstwo rok po roku przez wiele pokoleń w tej samej wyjałowionej glebie. Moje dzieci urodziły się w innych miejscowościach i jeśli będę miał na to jakikolwiek wpływ, zapuszczą korzenie w świeżej ziemi.

Gdy opuściłem Starą Plebanię, właśnie to dziwne, leniwe, niewesołe przywiązanie do mego rodzinnego miasta przywiodło mnie tutaj, abym zajął miejsce w ceglanym budynku Wuja Sama, gdy mogłem z równym lub lepszym powodzeniem przenieść się gdzie indziej. Był to jakby wyrok losu. Nie pierwszy raz zdarzało się, że wyjeżdżałem stąd, jak się zdawało, na stałe, a jednak wracałem jak zły szeląg, albo jak gdyby Salem stanowiło dla mnie nieuniknione centrum wszechświata. Tak więc pewnego pięknego ranka wszedłem po granitowych schodach z dokumentem w kieszeni, stwierdzającym zatrudnienie mnie przez prezydenta, i zostałem przedstawiony korpusowi panów, którzy mieli mi pomagać w mej ważkiej i odpowiedzialnej misji Głównego Inspektora Urzędu Celnego.

Mam duże wątpliwości - a raczej nie mam żadnych - czy jakikolwiek urzędnik państwowy Stanów Zjednoczonych, czy to w służbie cywilnej, czy wojskowej, miał kiedyś pod swoimi rozkazami równie sędziwe grono patriarchów-weteranów, jak ja. Pytanie, gdzie należy szukać najstarszego mieszkańca kraju, od razu się wyjaśniło, gdy na nich spojrzałem. Od dwudziestu lat z górą niezależna pozycja osobista poborcy utrzymywała Urząd Celny portu Salem z dala od zmiennych kolei życia politycznego, które zazwyczaj czynią pełnienie urzędów rzeczą tak kruchą i niepewną. Jako żołnierz - najzasłużeńszy żołnierz Nowej Anglii - stał on mocno na piedestale bohaterskiego dowódcy, a mając sam bezpieczną pozycję dzięki rozsądnemu liberalizmowi kolejnych administracji, utrzymywał swój urząd przez wiele kadencji i chronił swych podwładnych w niejednej godzinie zagrożeń i wstrząsów. Generał Miller był radykalnym konserwatystą, człowiekiem życzliwym i łagodnym, u którego przyzwyczajenie odgrywało wielką rolę. Przywiązywał się do znanych twarzy i trudno było go skłonić do wprowadzania zmian, nawet gdyby zmiana miała stanowić niewątpliwą poprawę. Toteż obejmując mój dział znalazłem tam niewielu ludzi poniżej wieku sędziwego. Byli to przeważnie dawni kapitanowie statków. Miotani niegdyś falami wielu oceanów i stawiający dzielnie czoło sztormom burzliwego życia, wpłynęli ostatecznie w ten cichy kąt. A że nic tu prawie nie zakłócało ich spokoju, prócz okresów paniki przy wyborach na prezydenta, wszyscy co do jednego zyskali w ten sposób odnowienie kontraktu na egzystencję., Choć na pewno podlegali nie mniej od swych bliźnich prawom starzenia się i niedołężnienia, posiedli widać jakiś talizman, który chronił od śmierci. Kilku z nich, jak mnie powiadomiono, cierpiało na podagrę i reumatyzm, byli może przykuci do łoża i przez większą część roku nie śniło im się nawet pokazywać w Urzędzie Celnym. Lecz po łagodnej zimie wypełzali na słońce w maju lub w czerwcu, brali się opieszale do tego, co nazywali swoim obowiązkiem - i wedle własnych chęci i wygody znów wracali do łóżka. Muszę przyznać się do winy; skróciłem urzędowy żywot niejednego z tych czcigodnych sług Republiki. W odpowiedzi na moje przedstawienie sprawy pozwolono im odpocząć od wytężonej pracy, a wkrótce potem - tak jakby ich jedyną racją życia był zapał do służenia krajowi, w co usilnie wierzę - powynosili się do lepszego świata. Pobożna to dla mnie pociecha, że dzięki mojej interwencji zostało im dość czasu na odpokutowanie niecnych praktyk korupcji, w jakie, rozumie się, wpada ponoć każdy pracownik Urzędu Celnego. Ani frontowe, ani tylne wejście w Urzędzie Celnym nie otwiera drzwi do Raju.

Moi urzędnicy należeli po największej części do partii wigów. Na szczęście dla tego szacownego bractwa nowy inspektor nie był politykiem, a choć lojalny demokrata z przekonań, nie otrzymał i nie sprawował swego urzędu w powiązaniu z usługami politycznymi. Gdyby było inaczej, gdyby to wpływowe stanowisko objął działacz polityczny po to, by spełnić łatwy obowiązek stawiania czoła poborcy z partii wigów, któremu zniedołężnienie nie pozwalało na osobiste zarządzanie swym biurem, to w miesiąc po wstąpieniu na schody Urzędu tego anioła z mieczem ognistym ze starej gwardii nikt by się nie ostał, by oddychać tu urzędowym życiem. Zgodnie z uznanym w tych sprawach kodeksem byłoby to niemal obowiązkiem dla polityka wysłać wszystkie siwe głowy co do jednej pod nóż gilotyny. Rzecz oczywista, staruszkowie spodziewali się z moich rąk jakiejś nieuprzejmości w tym guście. Smuciło mnie to, a zarazem śmieszyło, gdy widziałem, z jakim przerażeniem przyjęto moje przybycie; gdy widziałem, jak pobrużdżone policzki, smagane przez pół wieku sztormami, okrywają się bladością pod spojrzeniem osobnika tak nieszkodliwego jak ja; gdy słyszałem, jak ten i ów zwraca się do mnie z drżeniem w głosie - w głosie, który w dawno minionych czasach regularnie ryczał przez tubę tak groźnie, że sam Boreasz mógł zamilknąć ze strachu. Wiedziały te szacowne staruchy, że według z dawna ustalonych reguł, a w niektórych przypadkach ze względu na brak wydajności pracy, powinni byli ustąpić miejsca ludziom młodszym i politycznie bardziej ortodoksyjnym i w ogóle lepiej się od nich nadającym do służby u naszego wspólnego Wuja. Ja również o tym wiedziałem, lecz nie miałem serca działać zgodnie z moją wiedzą. Wobec tego, ku mojej oczywistej kompromitacji i z ujmą dla mego urzędowego sumienia, dalej snuli się w czasie mojej kadencji wokół basenów i kręcili się po schodach Urzędu Celnego. Wiele czasu również spędzali drzemiąc po ulubionych sobie kątach, na krzesłach przechylonych do tyłu i opartych o ścianę. Budzili się wszakże raz czy dwa razy w ciągu przedpołudnia, by zanudzać się nawzajem powtarzaniem starych morskich opowieści i zmurszałych kawałów, które z czasem przeszły w system haseł i odżywek, jakimi się porozumiewali.

Wkrótce, jak sądzę, zorientowali się, że nowy inspektor celny krzywdy im nie zrobi. Tak więc z lekkim sercem i z błogim poczuciem pełnienia użytecznej pracy, jeśli nie dla naszej ukochanej ojczyzny, to przynajmniej dla samych siebie, poczciwi starsi panowie odprawiali różne drobne formalności Urzędu. Z mądrymi minami zaglądali przez okulary do ładowni statków i wiele robili hałasu o drobnostki, natomiast tępota, z jaką zwykle przegapiali sprawy ważne, była zdumiewająca. Ilekroć taka rzecz się zdarzyła - gdy na przykład wagon cennych towarów przemycono im dosłownie przed nosem na brzeg w samo południe - nic nie mogło dorównać czujności i skwapliwości, z jaką rzucali się do ryglowania, zamykania na podwójne zamki, do zalepiania taśmą i pieczętowania woskiem wszystkich otworów przestępczego statku. Zamiast nagany za poprzednie niedbalstwo spodziewali się raczej pochwały za swą podziwu godną czujność po szkodzie, wdzięczności i uznania za pośpiech i gorliwość w działaniu w chwili, gdy nie było już żadnej rady.

Mam taki głupi zwyczaj, że jeśli ktoś nie jest ponad miarę nieprzyjemny, to już wystarcza, abym nabrał do niego sympatii. Przede wszystkim zwracam uwagę na lepsze strony charakteru moich towarzyszy - jeśli posiadają jakieś lepsze strony - i zgodnie z tym kształtuję o nich sąd. Ponieważ w większości ci starzy pracownicy Urzędu Celnego posiadali jakieś dobre cechy, a moje stanowisko wśród nich zakładało poniekąd opiekuńczy i ojcowski stosunek sprzyjający rozwojowi przyjaznych uczuć, wkrótce polubiłem ich wszystkich. Przyjemnie było latem przed południem, gdy panował nielitościwy skwar, który resztę rodzaju ludzkiego rozpuszczał na płyn, a dla ich na pół obumarłych organizmów zdawał się miłym ciepłem - przyjemnie było słuchać, jak gawędzą przy tylnym wejściu, siedząc rządkiem na krzesłach jak zwykle odchylonych do tyłu i wspartych o ścianę, a zlodowaciałe dowcipy minionych pokoleń tają i płyną im z ust, musując od śmiechu. Na zewnątrz humor starych ludzi bardzo przypomina wesołość dzieci. Intelekt, czy głębiej sięgające poczucie humoru, niewiele ma z nim wspólnego. W obu przypadkach jest to światło igrające na powierzchni, które nadaje słoneczny i pogodny wygląd zarówno zielonej gałązce, jak i szarej korze zmurszałego pnia. W pierwszym przypadku jednak jest to prawdziwy blask, w drugim przypomina raczej fosforyzujące światełko próchniejącego drewna.

Nie chciałbym wszakże, by czytelnicy źle mnie zrozumieli: byłoby to rażącą niesprawiedliwością, gdybym wszystkich moich zacnych przyjaciół przedstawiał jako zdziecinniałych staruszków. Przede wszystkim nie wszyscy moi współpracownicy byli starzy. Zdarzali się wśród nich ludzie w pełni sił i życia, wybitnie uzdolnieni i energiczni, którzy kwalifikacjami przerastali podrzędną pozycję i znikome zadania, jakie narzuciła im zła gwiazda. Z drugiej strony pod strzechą siwej czupryny kryło się czasem wyposażenie umysłu zachowane w doskonałym stanie. Lecz co do większości mego korpusu weteranów, nie wyrządzę im wielkiej krzywdy, określając ich ogólnie jako grono starych nudziarzy, którzy z urozmaiconych doświadczeń swego życia nie wynieśli nic godnego zachowania. Mogło się wydać, że odrzucili precz złote ziarno mądrości życiowej, jakie mogli zebrać przy tylu okazjach, a w swej pamięci starannie zgromadzili wszelkie plewy. Mówili z większym zainteresowaniem i namaszczeniem o dzisiejszym śniadaniu i o obiedzie - wczorajszym, dzisiejszym lub jutrzejszym - niż o rozbiciu statku przed czterdziestu czy pięćdziesięciu laty i o wszystkich cudach świata, które za młodu oglądali na własne oczy.

Ojcem Urzędu Celnego, patriarchą nie tylko tutejszego, małego oddziału funkcjonariuszy, lecz - śmiem twierdzić - wszystkich szacownych sług morza w całych Stanach Zjednoczonych, był pewien mianowany na stałe inspektor. Można by go słusznie nazwać prawowitym synem systemu skarbowego, jego nieodrodnym dziedzicem i następcą predystynowanym, a raczej urodzonym w purpurze: mianowicie ojciec jego, pułkownik z czasów Rewolucji, a poprzednio poborca w tym porcie, utworzył dla niego urząd i mianował go nań w zamierzchłych czasach, które niewielu ludzi pamięta. W okresie, gdy go poznałem, inspektor był jegomościem około osiemdziesiątki, jednym z najwspanialszych okazów oziminy, jaki trudno by było znaleźć szukając przez całe życie. Z twarzą rumianą, szczupły i prosty, elegancko odziany w surdut z błyszczącymi guzikami, poruszający się krokiem szybkim i sprężystym i w ogóle zdrów i czerstwy, wyglądał - no, może nie młodo; raczej jak jakiś nowy twór matki-natury w postaci mężczyzny, którego starość i choroba się nie imają. Jego głos, jego śmiech, rozbrzmiewający ciągle w pomieszczeniach Urzędu Celnego, nie miał w sobie ani śladu starczego drżenia czy chichotu; donośny i triumfalny, dobywał się prosto z płuc, niczym pianie koguta lub dźwięk trąby. Gdy patrzyło się na niego jak na okaz zwierzęcia - a niewiele tam było więcej do zobaczenia - był obiektem nadzwyczaj udanym, wyposażonym w zdrowy i prawidłowo działający organizm i zdolnym, nawet w tym wieku, czerpać uciechę ze wszystkich przyjemności, jakich mógł kiedykolwiek pragnąć lub bodaj je wymarzyć. Beztroska pewność egzystencji w Urzędzie Celnym w połączeniu z regularnym dochodem i z bardzo rzadkimi okresami minimalnej obawy usunięcia z posady niewątpliwie ujęły ciężaru jego życiu. Przyczyn bardziej jednak zasadniczych i rozstrzygających należało raczej szukać w rzadkiej perfekcji jego struktury fizycznej, obdarzonej dość mierną dawką intelektu z minimalną domieszką elementów moralnych i duchowych. Tych ostatnich zaiste posiadał bardzo niewiele - tyle tylko, by powstrzymać starszego pana od biegania na czworakach. Nie znalazłbyś tam siły umysłu ani głębi uczucia, ani kłopotliwego daru wrażliwości - krótko mówiąc nic, prócz kilku pospolitych instynktów, wspartych pogodnym usposobieniem, płynącym niechybnie z doskonałego fizycznego samopoczucia, które znakomicie mu wystarczały. W miejsce serca służyła mu generalna zgoda na wszystko, co niosło życie. Był mężem trzech żon po kolei, dawno nieżyjących, i ojcem dwadzieściorga dzieci, z których większość również obróciła się już w proch, umierając w dzieciństwie, w młodości lub w wieku dojrzałym. Zdawałoby się, że tyle nieszczęść mogło okryć czarną żałobą najbardziej promienne usposobienie. Nic to dla naszego starego inspektora! Jedno krótkie westchnienie wystarczało, by zrzucić ciężar wszystkich tych posępnych wspomnień. W chwilę potem gotów był - i skory - do zabawy niczym małe dziecko, o wiele bardziej skory niż młodszy dependent poborcy, który przy swoich dziewiętnastu latach zdawał się z nich dwóch starszy i poważniejszy.

Obserwowałem i studiowałem ową patriarchalną postać z żywszym zainteresowaniem niż kogokolwiek z tych ludzi, pozostających wówczas w zasięgu mojej uwagi. Był to naprawdę rzadki fenomen: tak doskonały pod jednym jedynym względem, tak płytki, zwodniczy i nieuchwytny, takie zero! - pod każdym innym. Doszedłem do wniosku, że nie ma ani duszy, ani serca, ani rozumu, nic, jak mówiłem, prócz instynktów. A jednak przy tym wszystkim różne cechy jego charakteru tak zręcznie zostały skomponowane, że nie odczuwałem tych braków w sposób przykry, natomiast to, co w nim znajdowałem, dawało mi pełne zadowolenie. Trudno byłoby, a właściwie było trudno wyobrazić sobie jego istnienie na tamtym świecie, tak bardzo zdawał się ziemski i cielesny. Lecz zaiste jego egzystencja tu, na ziemi, choć miała skończyć się z jego ostatnim tchnieniem, była nie byle jakim darem Niebios: otrzymał moralność i poczucie odpowiedzialności nie większe niż u bydlątek na pastwisku, - większą niż u nich skalę doznań w dziedzinie przyjemności i uciech, a równą im odporność na cierpienia i smutki starości.

Jednym takim punktem, w którym posiadał ogromną przewagę nad swymi czworonożnymi braćmi, była zdolność pamiętania o wszystkich dobrych obiadach, których zjadanie należało do najszczęśliwszych chwil jego życia. Jego łakomstwo przejawiało się w sposób bardzo ujmujący - trzeba było słuchać, jak sławił uroki pieczeni! Zaostrzało to apetyt niczym pikle lub ostryga. Nie posiadał wyższych aspiracji, toteż nie było w tym poświęcenia ani szkody dla życia duchowego, gdy całą energię i pomysłowość wkładał w służbę rozkoszy i korzyści gęby. Tak więc z upodobaniem słuchałem, jak rozwodził się nad rybami, ptactwem i mięsem zwierząt rzeźnych, rozważając najodpowiedniejsze sposoby przyrządzania ich do stołu. Od jego wspomnień o dobrym jedzeniu biła w nozdrza woń wieprzowiny lub pieczonego indyka, choćby nawet bankiet ów miał miejsce przed wieloma laty. Jego podniebienie przechowywało smaczki, których doświadczyło co najmniej sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat temu, a które zdawały się równie świeże, jak smak baraniego kotleta, pożartego przed chwilą na śniadanie. Słyszałem, jak mlaskał na wspomnienie obiadów, których wszyscy uczestnicy, z wyjątkiem niego samego, od dawna już stali się strawą dla robactwa. Z przedziwnym uczuciem obserwowałem, jak cienie minionych posiłków ciągle go nawiedzają, nie z gniewu i z chęci zemsty, lecz jakby z wdzięczności za dawne uznanie - po to, by mnożyć dlań w nieskończoność serię uciech zmysłowych i duchowych zarazem. Polędwica wołowa, udziec barani, kotlet schabowy, pewien specjalny kurczak lub indyk nadzwyczajnej dobroci... Frykasy, które zdobiły jego stół w czasach starszego Adamsa, żyły w jego pamięci, podczas gdy to, co się od tamtej pory działo w naszym kraju, wszystkie wydarzenia, które rozjaśniały lub osnuwały mrokiem jego własne dzieje, przeszły bokiem, zostawiając wrażenia równie nietrwałe jak przelotny wietrzyk o ile mogłem osądzić, najtragiczniejszym przejściem w życiu staruszka było przykre doświadczenie z pewną gęsią, która żyła i skonała jakieś dwadzie ścia lub czterdzieści lat temu - gęś o nader obiecującej figurze, która jed nak na stole okazała się tak niepoprawnie twarda, że nóż do mięsiwa nie zrobił na jej zwłokach żadnego wrażenia: dała się pokroić tylko przy po mocy siekierki i piły.

Lecz czas już kończyć ten szkic, który co prawda z chęcią bym jeszcze dalej rozwijał, gdyż ze wszystkich znanych mi ludzi ów osobnik najlepiej nadawał się na pracownika Urzędu Celnego. Większość ludzi z powodów, o których chyba nie będę się rozwodził z braku miejsca, ulega przy tym szczególnym trybie życia demoralizacji. Stary inspektor był do tego niezdolny i gdyby nawet pracował tu do końca świata, pozostałby taki sam, jakim był wówczas, i siadałby do obiadu z równie dobrym apetytem.

Pozostaje jeszcze jedna podobizna, bez której moja galeria portretów Urzędu Celnego byłaby dziwnie niekompletna, lecz mając stosunkowo mało okazji do obserwacji, mogę dać tylko ogólny zarys sylwetki. Jest to nasz poborca, nasz dzielny stary generał, który po wspaniałych wyczynach wojennych i po okresie zarządzania terytoriami Dzikiego Zachodu przybył w te strony przed dwudziestu laty, by spędzić tu resztę dni u schyłku swego barwnego i szczytnego żywota. Ów dzielny żołnierz liczył sobie lat chyba z siedemdziesiąt i odbywał pozostałą mu drogę ziemskiego marszu pod ciężarem dolegliwości i niemocy, jakim nie mogły ulżyć nawet surmy bojowe jego własnych, krzepiących ducha wspomnień. Chód miał powolny, utrudniony wskutek paraliżu nóg - tych nóg, które kiedyś niosły go na czele wojennych szarży. Wolno, z wysiłkiem i tylko z pomocą służącego, ciężko wspierając się ręką o poręcz, wstępował na schody i po uciążliwej przeprawie przez salę docierał do swego zwykłego fotela przy kominku, gdzie siadywał, śledząc pogodnym, lecz zamglonym okiem przechodzące tam i z powrotem postacie, czemu towarzyszył szelest papierów, składane co chwila zaprzysiężenia, rozmowy o sprawach służbowych i prywatnych, biurowe pogawędki. Wszystkie te odgłosy i inne okoliczności bardzo niejasno docierały do jego zmysłów, nie przenikając niemal wcale do wewnętrznych ośrodków kontemplacji. W tym całkowitym spokoju ducha oblicze jego miało wyraz łagodny i dobrotliwy. Jeśli ktoś się do niego zwracał, błysk uprzejmego zainteresowania rozjaśniał mu twarz, zdradzając, że nie wszystko w nim zagasło, tyle że powierzchowna warstwa aktywności umysłowej nie przepuszczała już pełnego światła. Im głębiej docierało się do jego umysłu, tym wydawał się zdrowszy. Gdy mijała potrzeba, by mówił lub słuchał - obie te operacje sprawiały mu wyraźną trudność - wkrótce na twarz jego powracał zwykły, nie pozbawiony pogody wyraz całkowitego spokoju ducha. Dla obserwatora nie było to przykre, bo choć spojrzenie miał zmętniałe, nie dostrzegało się w nim starczego zidiocenia. Jego struktura wewnętrzna, z przyrodzenia silna i masywna, jeszcze nie rozsypała się w ruinę.

Jednakże wobec takich utrudnień obserwacja i określenie jego charakteru było równie trudne, jak odtworzenie w wyobraźni starej fortecy, na przykład Ticonderoga, gdy widziało się tylko szare, porozwalane ruiny. Tu i ówdzie być może jakieś ściany zachowały się w całości, gdzie indziej pozostał tylko bezkształtny kopiec gruzu przytłoczonego własną masą, porosły przez długie lata pokoju i zaniedbania trawą i nieprzyjaznym chwastem.

Niemniej jednak, patrząc na starego wojownika z ciepłymi uczuciami - bo choć porozumienie między nami było słabe, moje do niego uczucia, podobnie jak uczucia wszystkich istot dwunożnych i czworonożnych, które go znały, tak można bez przesady określić - dostrzegałem główne rysy jego charakteru. Były to szlachetność i heroizm, co wskazywało, iż nie rozsławił swego imienia przez przypadek, lecz zdobył sobie do niego prawo. W moim pojęciu nie był on skłonny do powierzchownej, byle jakiej aktywności. We wszystkich okresach swego życia potrzebował zapewne jakiejś silnej podniety, która wprawiłaby go w ruch. Lecz gdy raz się ruszył, widząc przed sobą przeszkody do pokonania i cel godny osiągnięcia, nie był to ktoś, kto mógłby ustać lub przegrać. Ogień, który go niegdyś przenikał i jeszcze nie wygasł całkowicie, nigdy nie buchał płomieniem. Przypominał raczej intensywny i głęboki żar, czerwony jak rozpalone w wielkim piecu żalazo. Masywność, solidność, stałość - to wyrażała jego postać w stanie spoczynku, nawet w tym okresie, o którym mówię, gdy opanował go podstępnie przedwczesny rozkład. Lecz nawet wtedy mogłem sobie wyobrazić, że pod wpływem jakiegoś podniecenia, które sięgnęłoby głęboko w świadomość, porwany głosem trąbki na tyle donośnym, by obudzić w nim całą energię - nie obumarłą, lecz tylko uśpioną - byłby jeszcze zdolny odrzucić swe niedołęstwo niby szatę chorego i cisnąć precz kij staruszka, aby chwycić za szablę i znów stać się wojownikiem. I nawet w tak dramatycznej chwili zachowałby spokój. Jednakże tego rodzaju pokaz mógłby się tylko zrealizować w wyobraźni; nie można było się tego spodziewać, ani nawet pragnąć. A jednak widziałem w nim pewne cechy tak wyraźnie, jak widziałem niezniszczalne wały starej Ticonderoga, wspomniane przed chwilą w zgrabnym porównaniu: zaciętą, niewzruszoną wytrzymałość, w młodszym wieku wyrażającą się przypuszczalnie uporem, nieskazitelną uczciwość, która podobnie jak inne jego przymioty miała w sobie coś nieustępliwego, ciężkiego i twardego niczym tona rudy żelaznej, a wreszcie dobroć, która - choć z taką furią prowadził atak na Chippewa lub Fort Erie - wydawała mi się równie prawdziwa, jak ta, co pobudzała do działania wszystkich głosicieli filantropii owych czasów. O ile mi wiadomo, zabijał ludzi własną ręką. Na pewno padali jak źdźbła trawy od kosy, gdy prowadził szarżę rozpalając ją energią i wolą zwycięstwa. To prawda - a jednak w sercu jego nie było okrucieństwa nawet na tyle, by strzepnąć pyłek ze skrzydła motyla. Nie znam człowieka, do którego wrodzonej dobroci mógłbym się odwołać z większym zaufaniem.

Wiele jego cech, także tych, które w dużej mierze decydują o podobieństwie portretu do oryginału, na pewno już zanikło lub zbladło, nim spotkałem generała. Zwykle najszybciej ulatuje wszystko to, co się składa na urok osobisty. Ruiny człowieka natura nie ozdabia kwieciem nowego piękna, wyrastającym ze szpar i szczelin kruszących się murów, jak w ruinach fortecy Ticonderoga, obsianych z jej hojnej ręki kwiatami wonnego laku. Lecz przebłyski uroku i urody można było jeszcze u niego zauważyć. Przez mgły oddzielające go od świata przedzierał się czasem promień humoru i igrał ciepłem na naszych twarzach. Wrodzona wytworność, rzadko spotykana u mężczyzn po przejściu dzieciństwa i młodzieńczości, ujawniała się w upodobaniu generała do widoku i zapachu kwiatów. Stary żołnierz przypuszczalnie powinien cenić tylko kr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin