NW5 str 52-59 od H.doc

(65 KB) Pobierz
* * *

* * * 

 

Wejdź. — Głowa zakonu sama otworzyła mi drzwi. — Tiwalij, idź tymczasem potrenować z mieczem. My z Panią wiedźmą trochę pogawędzimy.

Już miałam zamiar usiąść na kulawy taboret, jedynego partnera niezmiennej ławki z poduszką z polana jak w każdej innej cel, ale Najwyższy mistrz, odsunąwszy wiszący na ścianie gobelin z jeszcze jedną wariacją na temat wielkich czynów tutejszych świętych, gestem zaprosił mnie do drugiego pokoju.

— Przytulnie tu u was, — chrząknęłam przekraczając próg.

Na podłodze leżał dywan, w kącie stało ogromne łóżko z baldachimem, a na ścianie wisiał obraz z rusałką o obfitych kształtach, swawolnie zakrywającą pierś ogonem. Zresztą, ogon był mniejszy od piersi co najmniej o dwa rozmiary, tak że szczególnie nie przeszkadzał.

Głowa zakonu beztrosko rozsiadła się w fotelu, wyciągnęła spod stołu butelkę z winem i szczodrze nalała z niej w srebrny puchar. Upił trochę, podelektował się z przyjemnością, patrząc na mnie, i niespodziewanie spytał:

— Mam nadzieję, że zwróciłaś zbroję na miejsce?

— Zwróciłam... — z oszołomieniem potwierdziłam. — Jak Pan się domyślił?!

— Moja droga! — Najwyższy mistrz otwarcie się ubawił. — Oboje doskonale wiemy, że Fendjulij nie ma do tej zbroi żadnego stosunku. Dlaczego więc jego duch by się w nią przyoblekał? Nasi bracia nie poważyliby się na takie świętokradztwo, umarlak ma własną, znaczy, pozostajesz tylko ty!

— I co? — zapytałam wyzywająco. — Mam zaczynać zbierać chrust czy też sami się zakrzątniecie?

— Ile masz lat, wiedźmuszko? — zamiast odpowiedzi zapytała głowa zakonu. — Dwadzieścia, dwadzieścia pięć?

— Dwadzieścia dwa, — zaokrągliłam z przyzwyczajenia.

— Cóż, w twoim wieku także byłem przekonany, że świat dzieli się tylko na czarne i białe. Ale z wiekiem zrozumiesz, że nadmiernej świętości, niestety, bliżej do tego pierwszego. — Namiestnik mienia świętego Fendjulija w zamyśleniu pokręcił pucharem w palcach. — I dlatego pomysł zaproszenia cię do zamku wyszedł właśnie ode mnie, przy czym doskonale zdawałem sobie sprawę z następstwa tej decyzji. I teraz chcę zaledwie poprosić cię, żebyś zachowywała się bardziej... e-e-e... rozważnie. To jest, nie wpadała nikomu w oczy ani w aspekcie Fendjulija, ani... umarlaka. Albowiem, nie szukając daleko,  nie wszyscy mistrzowie podzielają mój punkt widzenia, a regularna nocna panika mało sprzyja mojemu autorytetowi...

Poczułam, że się rumienię. Ze zmieszania zakasłałam:

— Postaram się. Czy mógłby Pan opowiedzieć mi w skrócie o tym przeklę... to jest o świętym Fendjuliju?

Najwyższy mistrz westchnął i niedługo się wahawszy, dolał sobie wina:

— Sam chciałbym się o nim trochę więcej dowiedzieć. Niestety, nasze wiadomości są zawiłe i sprzeczne, gdyż oryginalne rękopisy z tych lat prawie się nie zachowały, a spisane w nich czyny są tak upiększone, że wzbudzają wątpliwość. Ktoś pisze, że Fendjulij mógł położyć smoka jednym uderzeniem pięści, ktoś — że wyróżniał się rozumem i zręcznością, umiał przepowiadać przyszłość, a także, uwielbiał wszelakie żarty i rozgrywki. Istnieje nawet legenda, że jego duch dotychczas błąka się po korytarzach na zamku, wyglądając jak jeden z braci i na tego, kto go pozna, nie do opisania łaska spłynie. Hym... pamiętam, w młodości i sam przyczepiałem się, do idącym w przeciwnym kierunku rycerzom z pytaniem, czy on nie Fendjulij... Kronikarze zgadzają się tylko w jednym: był zacnym człowiekiem, odważnym wojownikiem i założył zakon Białego Kruka, powołany w celu obrony prostych mieszkańców Belorii od zła i niesprawiedliwości. Ale my nawet nie wiemy, gdzie jego grób, gdyż pewnego razu opuścił zamek na cowieczorną przejażdżkę i nie wrócił. Prawdopodobnie, natknął się na czołowy zwiad orków i padł w nierównej bitwie — po upływie kilku godzin rycerze musieli pośpiesznie zbierać się na wyprawę przeciwko całej armii tych stworzeń, bez uprzedzenia przekraczającej granice Belorii. Poranione ciało Fendjulija mogło zdradzić ich przed czasem, dlatego, najszybciej, przykryli go gdzieś ziemią. W panującym zamieszaniu szukać go nie było czasu, potem spadł śnieg, a wiosną urosła nowa trawa i ostatecznie ukryła wszystkie ślady.

— Ale to nie przeszkodziło wam w postawieniu w zamku skarbonki z czarnego marmuru — nie wytrzymawszy, wtrąciłam się.

— Co robić?! — uśmiechnął się Najwyższy. — Rycerzom także czasem chce się jeść. A jakich forteli nie wypada zastosować, żeby nakarmić cały tłum zdrowych chłopaków, chociażby czarnym chlebem! Zamek potrzebuje remontu, a i krasnoludy nie chcą  wydawać nam stali do kuźń bezpłatnie. I po to był nam potrzebny symbol, relikwia, która zjednoczyłaby braci zakonu. Fendjulij świetnie nadawał się do tego celu. Kierować takim ogromnym zamkiem wcale nie tak prosto, dziewczynko... Oczywiście, mistrzowie na miarę swoich sił wspierają mnie, ale od niedawna wśród nich zaznaczył się rozłam. Niestety, wszystkim, jak by się nie starać, nie dogodzisz — i tobie to powinno być wiadomo lepiej, niż komukolwiek! — a na takim wysokim stanowisku nawet maleńkie niepowodzenie obraca się w katastrofę... Tak, że nie zawiedź mnie, wiedźmuszko.

— Postaram się, — powtórzyłam już bardziej szczere.

— Tedy nie śmiem Cię dłużej zatrzymywać. Idź, dziecię moje i niech święty Fendjulij będzie z tobą! — odruchowo dodał i natychmiast roześmiał się Najwyższy mistrz. 

* * * 

 

— Powinieneś był potargować się z nią, Tiwalij! — dochodzący zza drzwi głos wydał mi się jakby znajomy. Aha, odważny myśliwy na wiedźmę z komitetu po spotkaniu! — Wiedźmy chciwe, i od razu proponować jej całej wydzielonej przez zakon sumy, w żadnym wypadku nie należało. А teraz ona, zdaje się, doszła do wniosku, że może urabiać nas jak glinę.

Jak najszybciej otworzyłam drzwi. Mistrz z jawnym żalem zamknął usta, nie zdążywszy oznajmić zamierzonego paskudztwa.

— A czy u Pana nie zgubił się mój ochroniarz? — zainteresowałam się bezczelnie. Tiwalij jak najszybciej przemknął w stronę drzwi, za moje plecy. — To dobrze, bo jak raz, ucieczkę miałam zamiar organizować, a ukrócić tego ohydztwa nie ma komu.

Mistrz złowieszczo błysnął oczami, ale się nie sprzeciwił. Uznawszy rozmowę za zakończoną, uprzejmie zamknęłam drzwi.

— Pani mnie naprawdę szukała? — z nadzieją zainteresował się Tiwalij.

— Nie, przypadkowo przechodziłam obok. Tobie zaś trenować kazali, czy coś w tym rodzaju?

Chłopak znowu zaczął się rumienić, jak niedojrzały pomidor na okienku. Wszystko jasne, znalazł wolną chwilkę i poniósł swojemu Panu wiadomości z pierwszej ręki. Wariant skrócony, rozumie się, w przeciwnym razie mistrz by zawału dostał.

— Zgoda, — zlitowałam się, nie nalegając na odpowiedź. — Jeszcze będziesz miał czas, z nóg padam i do obiadu z pokoju nie wyjdę.

— Uczciwe rycerskie? — nieufnie uściślił chłopak.

— Uczciwe wiedźmowskie! — z uśmiechem poprawiłam. 

 

* * * 

 Przekartkowawszy książkę do końca, z rozczarowaniem chrząknęłam i poobracawszy ją w rękach, rzuciłam na łóżko do już przejrzanych. Jak  rozwiać zwyczajną mgłę, sama wiedziałam. O magicznej nie było w nich ani słowa.

Jeden mag w zamku jestto wiadome. Ale jego zaklęcia nie miały nic wspólnego z mgłą. Do czego było mu potrzebne gaszenie pochodni? Po prostu zabawiał się, chciał postraszyć straże? Czy też wybrał zaciszne miejsce i nocną porę dla cyzelowania nabytej sprawności? Magia w zamku jest zakazana.

I jeszcze ten rozsypujący się na kawałki umarlak... Uważnie przyjrzałam się nałokietnikowi — miał z trzysta lat, nie mniej, ale rdza pokrywała go tylko na zewnątrz. Wewnątrz stal błyszczała, jakby została wypolerowana kurtką lub koszulą. A on co, przed atakiem specjalnie rozebrał się do kości i czaszki?

А jeśli to był człowiek z tak oryginalnym poczuciem humoru, jakim cudem udało mu się skoczyć w dół z wysokości piętnastu sążni, nie rozpołowiwszy się o grzebień? I potem galopować szybciej od Smółki, a nie z jęczeniem, przebierać nogami na rozkraczonych nogach? Konia na podwórzu to nie było, a do lasu z parę wiorst...

О swojej własnej kobyłce w ogóle zmilczę. Albo Smółka nabrała od umarlaka złego przyzwyczajenia przechodzenia przez ściany, albo plan zamku rycerze zjedli nie tak sumiennie, jak mnie zapewniali. I ktoś z niego bezczelnie korzystał.

Ze zmęczenia potarłam czoło. Mózg ogłosił strajk, żądając rekompensaty za nieprzespaną noc. Leszy z nim, sen przynosi dobrą radę. Umieściłam na kolanach torbę i zaczęłam wpychać książeczki z powrotem, uwalniając łóżko.

I to mnie uratowało. W przeciwnym razie po prostu nie zdążyłabym jej rozwiązać. Ból w brzuchu skręcił mnie tak nagle i strasznie, że nawet nie zdążyłam jęknąć — gardło jakby ścisnęła napięta pętla, nie przepuszczając ani powietrza, ani krzyku.

Głupia nadzieja na niestrawność lub pozaplanowe kobiece dni błysnęła i zaraz znikła. Zamiast niej, przed oczami stanął paragraf „Trucizna” z podręcznika od zielarstwa.

„Podstawa — nie panikować”, — pouczał mistrz Go-ralt, na naszych oczach upijając z ozdobionego skrzyżowanymi kośćmi flakonu i podobnie bez pośpiechu wyciągając korek z drugiego, z zieloną trójlistną koniczynką na etykietce. (Na przerwie, kiedy wykładowca wyszedł, w ramach zakładu powtórzyłam niebezpieczną degustację i z oburzeniem odkryłam w obu buteleczkach czystą wodę; co prawda, dla żartu przedstawiłam takie wiarygodne konwulsje, że mistrz, przybiegłszy na przestraszone krzyki mojej paczki, na zawsze wyrzekł się udawania przed adeptami.)

Ale tym razem z pierwszą buteleczką nie oszukali, znaczy, i z drugą pomylić się nie wolno.

Myśl, wiedźmo, myśl... trucizna zaczyna działać co najmniej po trzech godzinach — po powrocie z karczmy niczego nie jadłam i nie piłam... bez smaku, bez zapachu, w przeciwnym razie bym go zauważyła... przeszywający ból z prawie nie przerywanymi szturmami... Nalewka z nietoperzych pazurów albo „Eliksir Szybki Odlot”, jak ironicznie nazywały elfy ekstrakt z pąków rdzawopłatkowej mandragory, rosnącej tylko w matecznikach Jaśniejącego Grodu?..

W mojej torbie znajdowały się odtrutki na obie trucizny, ale mieszać ich nie można było w żadnym przypadku. Śmierć od „Eliksiru” następowała po upływie półtorej minuty od wystąpienia symptomów, od nalewki — po pięciu-sześciu. Cóż, szybko dowiem się na pewno... albo się nie dowiem. Jeśli ktoś zdecydował się otruć wiedźmę, powinien był działać szybko, żeby wiedźma nie zdążyła nawet pisnąć. Dokładniej, wypowiedzieć zaklęcia albo dotrzeć do torby z ziołami.

Znaczy, „Eliksir”. Gdzie ja mam tą przekletą odtrutkę?! Sztywnymi palcami porozgarniałam zawartość torby; torba wyśliznęła mi się z rąk, plasnęła na podłogę i flakony potoczyły się w różne strony.

Zaszlochawszy z rozpaczy, przechyliłam się i krzywo, bokiem, spełzłam z łóżka. Ostatkiem sił wyciągnęłam rękę do kręcącej się o jakiś łokieć ode mnie buteleczki, ale, już dotknąwszy zimnego szkła, zrozumiałam że nie zdążę...

 

* * * 

 

Ocknęłam się z chłodu. Obok wyciągniętej ręki, przewracała się pusta buteleczka. Strużki obok niej nie było, prawdopodobnie jednak wszystko popłynęło we mnie. Zgadłam. Zabij, nie pamiętam, jak zdołałam ją otworzyć i wypić!

Kamienna podłoga podobała się mojemu bokowi coraz to mniej i mniej. Z jękiem przewróciłam się na brzuch i kończyna za kończyną, usiłowałam przesunąć się chociażby do pozycji siedzącej. Mięśnie jakoś się podporządkowały, ale tak ospale i bezwładnie, że byłabym skłonna podejrzewać, czy nie przybyło w zamku o jednego umarlaka więcej. Zresztą, sądząc po narastającym w nich bólu, ciało po prostu zdrętwiało od bezruchu.

Ktoś zapukał do drzwi. Niedobrym słowem wspomniałam swoje zaklęcie, nie dające umarlakowi przejść przez ścianę bez dodatkowych ceremonii i uwolnić mnie od cierpień najradykalniejszym sposobem.

Przytrafiło się osobiście docierać po ścianie do drzwi.

— Co tam, młody fendjulińcu?

— Pani wiedźmo, już zmierzch. — zatrajkotał Tiwalij. — Pani nie przyszła na kolację, i zaniepokoiłem się, co mo…

— Wystarczyło mi poranne śniadanie, — skrzywiłam się, przepuszczając go do celi. — Pomilcz chwilkę, dobrze?

Giermek posłusznie przysiadł na brzeżku łóżka, patrząc, jak mieszam w szklance dokładnie odmierzone krople z różnych buteleczek. Od ziółek ściągało kości policzkowe, za to rezultat następował w mgnieniu oka — znowu poczułam się żywiej, chociaż za martwą uznać mnie było jeszcze za wcześnie.

— Czy Pani dobrze się czuje? — ze opóźnieniem spostrzegł się chłopak, jakoś dziwne przyglądając się mojej twarzy. No, blada. Możliwe, że nawet biała jak płótno, z rozszerzonymi źrenicami i odciskiem kamienia na policzku. Najbardziej podchodzący widok, żeby o północy poskrobać w okienko karczmy i, obnażywszy sztuczne kły, pieszczotliwie zapytać się gospodarza, gdzie zdobył takie zadziwiające przyprawy. Wszystko wyśpiewa jednym tchem.

— Nie, — ucięłam, zabierając butelki z powrotem do torby. Do karczmarza jeszcze zdążę, a teraz trzeba spieszyć do zamglonego jeziora. Przy dziennym świetle umarlak nie odważy się i nosa stamtąd wysunąć; znaczy, będzie siedzieć w nim do zmroku.

Maga i wszechobecną kobyłkę także odłożyłam na potem. Ten węzeł ma zbyt wiele koniuszków; być może, jeżeli uparcie ciągnąć za jeden, i on się rozplącze.

Chłopiec jakby odgadł moje myśli:

— Pani wiedźmo, a dokąd teraz pójdziemy?

— My? — sarkastycznie uściśliłam, obracając się w jego stronę.

Tiwalij na wszelki wypadek zmrużył oczy. Naiwny! Wiedźma nie koniecznie musi patrzeć swojej ofierze w oczy, uśpić mogę i na odległości. Ale  nie w swoim żesz pokoju! Potem ciągnij go do sąsiedniej celi... Trzeba wymyślić jakiś pretekst, żeby sam się  tam wyniósł.

Uśmiechając się, odwróciłam wzrok i podniosłam z podłogi flakon w którym była odtrutka. Tak i zamarłam ścisnąwszy go w pięści. Magia… znowu ta sama magia! Pokrywała flakon, jak ślad czyjejś dłoni, delikatnie pulsując pod moimi palcami. Szybko przyłożyłam do niego wolną dłoń. Innych śladów cudzej magii nie znalazłam, ale zaręczyć, że ich całkiem nie ma, także nie mogłam. Coś niewyraźnego i wymykającego się wisiało w powietrzu, jak aromat liściastych perfum driad. Spokojnie nabierzesz powietrza — poczujesz, zaczniesz oswajać się zapachem — znika.

W zamyśleniu zatkałam flakon i wrzuciłam do torby. Tiwalij, nie doczekawszy się uśpienia, nieśmiało uchylił jedno oko:

— Ale Najwyższy mistrz kazał mi...

— Nic podobnego, — prychnęłam, gwałtownie ściągając gardziel torby. — Jeśli się nie mylę, odpowiadasz za to, żebym nie wyrządziła szkody w zamku?

Chłopak ze zmieszaniem przemilczał. Bezlitośnie skończyłam myśl:

— Znaczy, możesz z czystym sumieniem, poczekać na mnie przy bramie. Tylko zdobądź mi normalny miecz, bo sam widzisz... — Wytrząsnęłam atrapę rękojeści miecza z pochwy.

Tiwalij zawahał się:

— Wątpię, czy którykolwiek z rycerzy zgodzi się powierzyć wam swoją klingę, a w zbrojowni są tylko miecze ćwiczebne i bojowe dwuręczne. Ale...

Ale...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin