Cz V str 1-15 od H.doc

(115 KB) Pobierz

CZĘŚĆ PIĄTA

 

                             Wiekopomny Bój

 

Bywa, że i kobyłka lata!

 

Chłopskie porzekadło

 

— Co dla wampira dobre, to dla człowieka śmierć, — filozoficznie wygłosił Rolar, patrząc na „konającą” Orsanę.

Dziewczyna z wysiłkiem obróciła się w jego stronę, ale wymyślić i powiedzieć czegoś równie złośliwego nie zdążyła, ponownie z pośpiechem przechylając się przez burtę.

— Może przynieść ci wody? — zlitował się wampir. Wody dziewczynie całkowicie wystarczało za burtą. I napomykać o tym zupełnie nie było po co.

— Wiadro — zachrypiała, gdy tylko ponownie była w stanie podnieść głowę. — Ja cię tam umieszczę i będę tam trzymać, dopóki się nie zamkniesz!

Rolar prychnął z urazą i umilkł. Ale daleko nie odszedł, kątem oka na wszelki wypadek przyglądając się nieszczęsnej męczennicy (nie można powiedzieć, żeby pokornie, ale wytrwale znoszącej trudności drogi). W nocy był lekki sztorm, który ukołysał nie tylko Orsanę, ale i dobrą połowę załogi, tak że statek sprawiał wrażenie wymarłego. Kapitan drzemał w hamaku między dwoma masztami, Len i Wal po cichu rozmawiali, pochyliwszy się nad mapą. Do Lesku pozostało koło trzech dób rejsu — jeżeli, oczywiście, wiatr się  nie zmniejszy albo nie zmieni. Pewne obawy wywoływał tylko unoszący się w powietrzu rumowy oddech, dotkliwie się wzmagający podczas zbliżania się do podejrzanie wesołego szypra, ale „Gołąbek”, jak stary wół roboczy, szedł pewnie dobrze znanym kursem, nie dając się z niego zepchnąć natchnionymi szarpnięciami koła sterowego. Rolar miał takie niedobre podejrzenie, że szyper w ogóle nie pracował. Ale podejść i sprawdzić wampir się nie odważył.

Kiedy całe zjedzone przez Orsanę śniadanie demonstracyjnie oddaliło się w szafirową głębię, dziewczynie zrobiło się lepiej. Od burty na wszelki wypadek nie śpieszyła się odchodzić, ale odróżnić niebo i morze już była w stanie. Więcej niczego ciekawego od zawietrznej strony nie było. Ani obłoków, ani ptaków — tylko oślepiające oczy słońce. I tak przez cały dzisiejszy poranek i dużą część wczorajszego dnia.

Od fal mieniło się w oczach. Dziewczyna mrugnęła, ale najbardziej natrętny punkt nie zniknął. Co więcej — zaczął pomału rozrastać się do wielkości czarnego trójkącika, a po upływie kwadransa rozdzielił się na kwadraciki żagli i języczek bandery. Wyczerpana dziewczyna niemrawo obserwowała jego zbliżanie się, aż nagle zorientowała się, że nie zaszkodziłoby jakoś zareagować.

— Hej, tam jest jakiś statek! — Orsana, cofnąwszy się do hamaka, z przejęciem potrząsnęła kapitana za ramię.

— А? — Ten w połowie uchylił lewe oko, zerknął nim na morze, szeroko ziewnął i obojętnie machnąwszy ręką, odwrócił się na drugi bok. — Zdaje się, piraci...

Winesjanka ze zdumieniem utkwiła wzrok w huśtającym się hamaku. Potem znowu spojrzała na czarny szkuner, na burcie którego już wyraźnie wyłaniał się napis „Łapownik”.

— Ale... oni przecież, wydaje się, zamierzają nas atakować!

— Na to wygląda, — flegmatyczne potwierdził kapitan. Piraci istotnie bardzo się starali, żeby ich zamiary w żadnym wypadku nie zostały wzięte za pokojowe i przyjazne. Oblepiwszy olinowanie od nawietrznej strony (nieszczęsny stateczek mocno przechylił się na prawo ledwo nie nabierając burtą wody), morscy rozbójnicy potrząsali długimi, krzywymi klingami, wolnymi kończynami wyrażając coś niezbyt zrozumiałego, ale nadzwyczaj obraźliwego, gwiżdżąc przy tym, hukając i głośno urągając.

Na „Gołąbku” zainteresowali się nimi tylko Orsana i kok[1], łuskający pestki przy burcie (przy czym odnosiło się wrażenie, że dla  rozkoszowania się medytacyjnym procesem obróbki i pochłaniania pestek pasował by mu każdy inny widok, aby tylko wiatr nie przeszkadzał wypluwać łupin za burtę).

Tymczasem statki zeszły się tak blisko, że wytrząśnięte przez koka śmieci z szelestem zrosiły pokład pirackiego statku, a jednocześnie i jego kapitana. Trochę niezadowolony z tej okoliczności, ryknął na całe gardło: „Do abordażu!” — i w burty „Gołąbka” ze szczękiem wpiło się około pół tuzina haków, z długimi ogonami lin. Szeregiem uchwyciwszy za ich końce, piraci z chwalebną gorliwością zaparli się nogami o pokład, przyciągając statki do siebie nawzajem. Po upływie kilka sekund statki z hukiem uderzyły o siebie burtami i morscy rozbójnicy, w ilości koło półtora tuzina runęli na „Gołąbka”, jakoś znajdując sposób, aby wydawać głośne i przerażające dźwięki nawet przez ściskane w zębach kindżały.

Przemytnicy kontynuowali ich obserwację z nader umiarkowanym zainteresowaniem, nie odrywając się od codziennej krzątaniny w rodzaju łuskania pestek, popołudniowej drzemki czy też gry w kości.

Abordaż, skonsternowany takim obojętnym przyjęciem, zatrzymał się w odległości jednego sążnia od burty. Piraci z zakłopotaniem ustawili się w krzywy rządek, ze zdumieniem szturchając siebie nawzajem łokciami i próbując się porozumieć, mimo zaciśniętych na klingach zębach.

W końcu do przodu wystąpił fircykowato wystrojony człowiek, w nieokreślonym wieku, z jawną domieszką trollej i elfiej krwi, które obdarzyły go wielgachnym, cienkim nosem i skośnymi oczami. Malowniczo wysunąwszy lewą nogę, przybrał dziarską postawę i przez nos oznajmił:

— Poddajcie się i żwawo wykładajcie gotówkę, panowie, gdyż my — tak-tak, nie pomyliliście się! —to sławni piraci, postrach i zgroza tutejszych wód!

Na pokładzie ukazał się ponury junga, z wiadrem wody przelewającej się przez brzeg. Zastanowiwszy się, chłopak zamaszystym gestem chlusnął ją wprost pod nogi nowo przybyłego, opadł na czworaka i zaczął energicznie szorować deski szeroką szczotką. Piraci, do reszty zbici z tropu, posłusznie się cofnęli.

— А my — Len i Rolar równocześnie szeroko rozpostarli skrzydła, promiennie demonstrując charakterystyczny zgryz — wampiry!

— Nie wiem nic na temat tutejszych wód — dodał Rolar, — ale w naszych krainach z jakiegoś powodu opowiadają o nas wszelakie podłości...

Herszt upewnił się, że „klienci” nie żartują i wyraźnie posmutniał. Niektórzy praktycznie bez zbytecznych rozmów poleźli z powrotem na „Łapownika”, pozostali ze zmieszaniem wypluli kindżały, pochowali je za plecami i zaczęli przestępować z nogi na nogę, z niewinnym wyglądem pogwizdując i spoglądając na niebo.

— I bardzo uważnie was słuchamy! — szczerze zapewnił Lan, wymachując gwordem jak laską. Suche trzaski to wyskakujących, to błyskawicznie znikających w rękojeści ostrzy zmuszały piratów do nerwowego podrygiwania i rejterowania z powrotem na szkuner w zdwojonym tempie.

— Tak więc... e-e-e... — Hersztowi nerwowo drgnął policzek, ale natychmiast potrafił się znaleźć: — Ot i zapoznaliśmy się!

— Bardzo nam miło! — dodał przypochlebnie ktoś z abordażowej załogi.

Wampiry wymieniły spojrzenia i uśmiechnęły się jeszcze bardziej wieloznacznie. Herszt z trudem przełknął i odwzajemnił pełen zębów uśmiech.

— Któż wiedział, że Państwo zadacie się z tymi szalbierzami? — wyrwało się hersztowi z głębi duszy. — Państwo zwykle tylko na leskich statkach podróżujecie!

Wybaczcie, że wprowadzono Pana w błąd ironicznie rozłożył ręce Rolar. — Wcale nie chcieliśmy was niepokoić!

Ależ to żaden problem! — zareagował pirat. — Radzi byliśmy Państwa odwiedzić! Tak więc, chyba popłyniemy dalej?

— Płyńcie! — majestatycznie pozwolił Len. — Tylko...

— T-tak?! — z obawą zachrypiał herszt, na daną chwilę zostając jedynym przedstawicielem „sławetnych piratów” na „Gołąbku”. Czarny szkuner już przestawił żagle i pasmo dzielącej okręty wody rosło w oczach.

Zabierzcie swój inwentarz, proszę... — Wampir wskazał palcem na abordażowe haki, żałośnie chwiejące się na burcie „Gołąbka”.

Herszt, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście pośpiesznie przebiegł się wzdłuż brzegu pokładu, wyrywając i zgarniając pirackie mienie w brzęczącą wiązkę. Z pochlebnym uśmiechem przygładził sterczące z desek drzazgi, podreptał przy burcie, kłaniając się; jeszcze raz, mamrocząc przeprosiny, minął jungę ze szczotką i „jaskółką” skoczył do wody.

W ślad za nim gruchnął dziki śmiech. Len z rozmachem usiadł na pokładzie, zakrywszy twarz dłońmi, Rolar uściskał się z masztem, a Orsanę nawet przestało mdlić.

— А ja sobie głowę łamałem, dlaczego to nasz kapitanik tak łatwo zgodził się nas wieść! — mruknął Wal. — Może, warto zaciągnąć się u niego na statek jako etatowy wampir? А co, wystarczy raptem — kły przyczepić i przywołać na mordę wyraz bezczelności!

— Z mordą u ciebie wszystko w porządku — uspokoił trolla Rolar. — Ale przecież można nadziać się i na piratów o ustalonej renomie, którzy zaryzykują utratę nawet połowy załogi, żeby wyjaśnić, co też takiego wartościowego jest przewożone pod ochroną wampira!

 — I nie tylko piratów — poważniejąc, dodał Len, jak nożem ucinając ogólną wesołość.

 

* * * 

 

Pod wieczór wiatr znowu się wzmógł. Najpierw po prostu posępnie pogwizdywał po olinowaniu, potem zaczął jakoś podejrzanie łopotać żaglami, zmusiwszy kapitana do wydania rozkazu zwinięcia kilku brytów[2]. W powietrzu wyczuwało się niedobre, wyczekujące napięcie.

Pierwszy zauważył to Len. Ale nic nie powiedział,  pozostawiając Orsanie prawo do wydania pełnego zdumienia okrzyku.

Na przemytniczym korycie podniósł się niespotykany dotąd rwetes. Załoga „Gołąbka” zaczęła się miotać po pokładzie, jak dziesiątek zaskoczonych w pustej skrzyni myszy, to łapiąc się za olinowanie, to z pośpiechem oplątując sznurem zwalony przy burtach ładunek; gnom pełniący wachtę, jak pchła podskakiwał w swojej beczce na szczycie masztu, to niebezpiecznie przechylał się przez jej brzeg, desperacko gestykulując i strojąc grymasy. Na dole, z niemniejszym entuzjazmem wywijał kapitan, przeplatając rozkazy z barwnym opisem kar za ich niewykonanie, zmuszającym Wala do aprobującego pochrząkiwania.

Morze na horyzoncie pociemniało, powlekając się zmarszczkami, jak gdyby cienkim strumykiem wlewano w nie szybko rozpływającą się po wodzie farbę. Nie minęło i pięć minut, jak statek zatańczył na falach zbliżających się  z lewej strony, zalotnie kołysząc się z boku na bok. Orsana przełknęła podchodzącą do gardła grudkę i mocniej objęła maszt. Wampiry nadal niewzruszenie stały przy burcie, bez widocznego wysiłku zachowując równowagę, chociaż obok co i rusz z hukiem toczyły się nie przymocowane beczki, a za nimi z krzykiem uganiali (a nawet toczyli się) marynarze.

А potem zobaczyli i sam „strumyczek” — wibrujący skrętek trąby morskiej[3], lejem przysysający się do firmamentu. Nieco rozmyty z dołu, tam gdzie powietrzny potok przekształcał się w rozciągający się naprzeciw niego potok wodny, przypomniał Orsanie nitkę, zwijaną z kądzieli niskich chmur, z białymi puszystymi wierzchołkami i w szafirowo-czarnym zestawieniu. А za nią zaczynała się taka nieprzenikniona, kłębiąca się mgła, jakby morze urywało się przy brzegu ziemi ogromnym wodospadem — z głuchym, nieprzerwanym jękiem, daremnie próbując uczepić się powietrza grzebieniami z piany.

— On idzie prosto na statek — samymi wargami wyszeptał Rolar.

Ślepi ani zapaleni dyskutanci się nie znaleźli.

On nie szedł tak po prostu. On konsekwentnie doganiał stateczek, jak samonaprowadzający się pulsar, już dwa razy w ślad za nim zmieniwszy kierunek.

— Wolha by się tu przydała — mimo woli wyrwało się Orsanie.

— Uczciwie mówiąc, do ostatniej chwili byłem pewny, że ona się do nas przyczepi, — przyznał się Rolar, widząc, że Władca nie podtrzymuje, ale i nie przerywa rozmowy na drażliwy temat. — Ale jesteśmy już w drodze więcej niż dobę, a następny statek wyjdzie z portu dopiero za dwa dni — pytałem.

— No tak, w stoczni foczka przegapiła swoją ostatnią szansę — przytaknął Wal. — Chociaż miałem ogromną pokusą zejść do ładowni i na wszelki wypadek ostukać beczułki z peklowanym mięsem!

— Przestań. Ile tam tego „Gołąbka” — Len by ją migiem wyczuł.

— О nie! — niespodziewanie zajęczał Władca i poręcze zaskrzypiały, przygniecione naciskiem jego palców. — Nie, tylko nie to!!! 

 

* * * 

 

Ocknęłam się dlatego, że moją twarz z zainteresowaniem obwąchiwał siedzący mi na piersi szczur. Gdy fakt ten dotarł do mnie, dźwiękowa fala po prostu zniosła nieszczęśliwe zwierzątko z mojej piersi! Wyrównawszy oddech, z obawą przysłuchałam się i usłyszałam tak wiele, że mogłam nie obawiać się o następstwa: jeżeli krzyk i przedostał się na zewnątrz, chyba nikt nie zwrócił na niego uwagi. Tam swoich starczało. Tu też skrzypiał sufit i grodzie, po podłodze przetaczały się jakieś beczki a w ściany bezustannie uderzało coś ciężkiego, tak że całe pomieszczenie huczało i drżało.

„Jestem na statku, — odetchnęłam z ulgą. — Wygląda na to, że w ładowni i na zewnątrz nieszczególna pogoda”. Ciekawe ile minęło czasu? Dwanaście godzin, nie mniej, mocno zdążyłam odleżeć boki na stercie worków, ściśle napchanych, jakby grochem. Cóż, tak nawet lepiej — póki poniewierałam się bez świadomości, Len nie mógł mnie wykryć przy pomocy telepatii, a teraz trzeba jak najszybciej postawić blok i się stąd wydostawać. Jeśli i zauważy, dojdzie do wniosku, że mu się przywidziało. А jak nie, przecież nie wyrzucą mnie za burtę!

Uczepiwszy się jakiejś deski, spróbowałam stanąć i wybuchłam jeszcze jednym krzykiem: po teleportacji przeklęta noga wróciła do dawnego, połamanego stanu. Blok także zdmuchnęło jak wiatrem. Zacisnąwszy zęby, po kolei powtórzyłam wszystkie trzy zaklęcia. W skroniach zaszumiało, po ciele rozlało się już następujące, dobrze znane uczucie wyobcowania i ociężałości, ale ciało podporządkowało się bez zarzutu. Jakby kierowane zombi. I tym ono, właściwie i było, tylko kierowałam nim sama.

Rozejrzawszy się, zobaczyłam prowadzące w górę schody, a nad nimi — szary kwadrat otwartego włazu, skąd to, raz po raz padały duże krople. Dobrze, jakoś sobie poradzę...

Już złapałam się za ostatnią poprzeczkę, kiedy czyjaś ręka bezceremonialnie złapała mnie za kołnierz i jednym szarpnięciem wyrwała z ładowni.

Spotkanie Najwyższej Wiedźmy i Władcy Dogewy odbyło się na bardziej niż nieoficjalnym poziomie. Dokładnie to — na wyższym poziomu pokładu, ponieważ Len nie śpieszył się rozluźniać ręki.

— Co tu do ghyra robisz?!

— Rozkoszuję się leczniczym morskim powietrzem! — Spróbowałam go kopnąć zdrową nogą. Spudłowałam, ale wampir nie chcąc kusić losu wypuścił rozjuszoną wiedźmę i cofnął się.

— Cóż, — ryknął, kiwając głową na coś za moimi plecami. — Rozkoszuj się!

Obejrzałam się — i zdrętwiałam.

Niewtajemniczonym ono wydawało się „zaledwie” wzburzonym splotem wody i wiatru, ale wiedźmi wzrok w mgnieniu oka wydzielił trzeci składnik, dokładniej, rdzeń kształtujący i nakierowujący. Magia powietrza, spleciona w potężne, ale jak zawsze, dość jednak prymitywne zaklęcie. Nie było warto nawet mieć nadziei na jego zakłócenie lub zniweczenie.

Wydostające się spod obręczy włosy trzepotały na wietrze białym płomieniem. Odrzucanie ich z twarzy było bezsensowne, więc Len i nie próbował. Szare oczy płonęły gniewem i taką rozpaczą, że ja, wydaje się, poświęciłabym i zrobiłabym wszystko, czego sobie życzy, żeby tylko nie widzieć go w takim stanie. Oprócz idiotycznego rozkazu, aby po prostu nic nie robić, zostając i wylegując się w łóżku.

Odejdź. 

Prawdopodobnie, nie wyglądałam najlepiej, ponieważ Len zacisnął zęby i podporządkował się.

Głęboko westchnęłam i splotłam palce. Podniosłam je do warg i zaczęłam cicho szeptać posłusznie napływające z pamięci słowa. Wkute na pamięć do takiej automatyczności, że nie warto było wnikać w ich sens, gdyż inaczej —  natychmiast się myliło.

Trąba morska ruszyła się szybciej. Jak pies, biegnący po śladzie i wreszcie widzący zwierzynę. Z ogromnym trudem powstrzymałam się od pokusy przyśpieszenia melodyjnego recitativo[4]. W zasadzie określona szybkość czytania magicznych formuł nie istnieje, ale na początku wybrany rytm powinien pozostać niezmiennym, a wyplatane zaklęcie koniecznie trzeba odczuć od początku i do końca. Tu nie popaplasz. Zwłaszcza — tu.

... — Nie podoba mi się to uderzenie — burknęłam, niechętnie wychodząc na środek placu treningowego. Przyszli koledzy złośliwie chichotali za plecami. Sądząc po dopiero co pokazanym ćwiczeniu, wykładowczyni szermierki wymyśliła szczególnie wyrafinowany sposób odsiewu adeptów i nie mogła się doczekać, aby wypróbować go w praktyce.

— Nie podoba się — nie odbijaj! — spokojnie zauważyła Mistrzyni, podrywając treningowy, ale z tego powodu nie mniej groźny dwuręczny miecz do ciosu, którego odbić nie udałoby się i dorosłemu mężczyźnie.

Ale uchylić się od niego, opuściwszy nieprzyjacielski miecz po ostrzu swojej klingi, zdoła nawet adeptka piątego roku...

Uparcie pochyliłam głowę i gwałtownie wyrzuciłam do przodu ręce, nie rozluźniając palców. Po falach rozchodzących się klinem przeszła zmarszczka,  jak gdyby naprzeciw trąbie morskiej rzucił się lekki wietrzyk. Z elegancją przemknął z lewej strony pod ostrym kątem... i jakby przypadkiem zaczepił „bokiem” na ukos.

Krótka, drewniana klinga skrzyżowała się z dwuarszynową, stalową....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin