Cz V str 34-51 od H (1).doc

(132 KB) Pobierz

* * * 

 

Pogodziłam się już z tym, że nie uda mi się normalnie pospać tej nocy i położyłam się dosłownie na minutkę, z przyjemnym zdziwieniem obudziwszy się późnym rankiem. Z jadalni dochodziły to stopniowo podnoszące się, to gwałtownie opadające do szeptu głosy. Tak to bywa, kiedy nie chce się kogoś obudzić, ale czasami się o tym zapomina. Sennie mrużącą oczy wiedźmę powitano okrzykami i z ulgą, już na cały głos, kontynuowano rozmowę, chociaż jeszcze jedno miejsce przy stole było puste.

— A gdzie Len?

— Poszedł znowu na polanę komary karmić. — Wał obgryzł kurzą kość, celnie rzucił ją do wiadra na pomyje i z kpiną w głosie dodał: — a jeżeli któremuś się poszczęści, to i wrony!

— Co?! — Szybko zajrzałam do pustego pokoju. Gworda w kącie nie było.

— Oni po prostu trenują — uspokoił mnie Rolar. — Len poprosił Werda, żeby ten dał mu parę lekcji.

— I on się zgodził?!

— Oczywiście. — Wampir włożył do ust ogromną łyżkę sałatki, ledwie mieszczącą się między kłami.

Westchnęłam. Nic z tego nie rozumiem — uczyć swojego wroga własnych chwytów? Rolar spojrzał na moją zaskoczoną minę i przeżuwszy wyjaśnił:

— Wolha, sens nie w tym, jak dobrze władasz gwordom. Tu większe znaczenie ma zręczność i szybkość, aniżeli to jak bardzo niebezpieczny jest twój przeciwnik, tym większy honor przyjąć śmierć z jego rąk. Nie mówiąc już o tym, żeby zwyciężyć. Zresztą — wampir ściszył głos, — niech lepiej Władcy upuszczą pary teraz i więcej nie będą się dręczyć głupstwami po nocach. A zgodnie z etykietą to jakoś nieprzyzwoicie wygląda — spotkać się i nie stoczyć walki! Choćby dla oczyszczania sumienia należy tak postąpić.

— Wasz etykieta... — machnęłam ręką, pozwalając Rolarowi samemu się domyślić, gdzie zalecam wsadzić wyżej wymienioną. — Co słychać?

— Na razie nic. Siedzimy jak na szpilkach, Straży zostało sprawdzić tylko kraniec wyspy. W ciągu dwóch godzin wszystko powinno się wyjaśnić.

Zastanowiłam się i zaczęłam robić kanapkę z wędzoną rybą. Dzięki temu przynajmniej mogłam zająć czymś myśli, a do tego i z pożytkiem.

Wrócił Len — ciężko dysząc, w mokrej od potu koszuli, jak gdyby Werd przegalopował na nim parę wiorst. Ale, ku mojej ogromnej uldze, bardziej żywego nigdy go nie widziałam.

— Na razie nic, — lakonicznie odpowiedział na wcześniej zespołowo zadane pytanie. — O, dziękuję!

Otworzyłam usta, żeby z oburzeniem zaprotestować, ale było już za późno — Len zaprzychodował moją kanapkę i wymamrotawszy coś przychylnego, zaczął z parskaniem chlapać się nad stojącym w kącie cebrzykiem. Wypadło z urazą zamknąć usta i robić dla siebie drugą kanapkę — bo mi naprawdę zachciało się jeść.

Niestety, z tą drugą poszczęściło mi się wcale nie lepiej niż poprzednią — nie zdążyłam przeżuć pierwszego kęsa, jak drzwi znowu się otworzyły bez uprzedzenia.

Werd, widocznie także tylko co zdążył doprowadzić się do porządku, zapinając koszulę już po drodze. Przekonania, że to właściwa droga, na jego twarzy nie było widać. Całkowicie podzielaliśmy jego wątpliwości, czujnie wbijając wzrok w gościa. Wampir, widząc taką jednomyślność, cofnął się do tyłu, ale w porę przypomniał sobie, że jest przecież Władcą tej doliny, włączając w to dany pokój i zdecydowanie przestąpił próg.

Zresztą, jego pierwsze słowa zmusiły nas do pogodzenia się ze wzajemną obecnością.

— Dopiero co otrzymałem raport od ostatniego Strażnika. — Werd z premedytacją zrobił efektowną pauzę.

Gdyby przeciągnęła się jeszcze parę sekund —  to rzucilibyśmy się wytrząsać z niego informację ręcznie. — w Lesku nie ma zabójcy.

Szo?! 

To niemożliwe!

Gdzie więc się podział?!

Komentarz Wala nie nadawał się do tłumaczenia, chociaż z uchwyceniem sensu nikt nie miał problemu.

— Wynika z tego, że Straż go przegapiła, Sia-werden? — chłodno stwierdził Len.

— Prawie — wiele mówiącym głosem zaoponował Władca Lesku, ponownie przyciągając ogólną uwagę. — O świcie graniczny patrol wyczuł coś niedobrego, jak gdyby czyjąś obecność — zamazaną i nieokreśloną, — ale Straż nikogo nie dostrzegła. Na wszelki wypadek dokładnie przeczesali podejrzany odcinek, prześledzili źródło swojego niepokoju, aż do morskiej granicy Lesku, a gdy już zamierzali lecieć z powrotem, nieoczekiwanie wynurzył się dosłownie z pustki, w odległości trzydziestu wiorst od brzegu. Żaglowiec, bez nazwy i rozpoznawczych flag. Zdaje się, że pod osłoną niewidzialności stał na kotwicy w nieużywanym porcie na drugim końcu wyspy, a kiedy zaczął płynąć, został namierzony.

— I co? Straż przyprowadziła go z powrotem do portu?!

— Nie, był zbyt daleko, niemal za horyzontem, a czas tej zmiany dobiegł końca i Straż zawróciła do brzegu. Strażnicy zmieniają się co trzy godziny — tcha’arsze z jeźdźcami męczą się i nie mogą dłużej utrzymać się w powietrzu. Dlatego patrolujemy mniej więcej dziesięć wiorst morza dookoła wyspy, Straż akurat zdąży bez pośpiechu oblecieć swój odcinek i wrócić z powrotem.

„I chwała bogom, że nie dogonili” — zreflektowałam się z opóźnieniem. Ukryć cały statek z załogą, przy czym nie tylko wizualnie, ale i przed wampirzymi zmysłami, jest w stanie jedynie arcymag. Ze Straży i jednego piórka by nie zostało!

Coś mi to przypomniało... wynurzyło się z podświadomości, ale kiedy spróbowałam się na tym skoncentrować, zawstydziło się i schowało się z powrotem.

Władca Lesku ozięble kontynuował:

— Pomimo słabego wiatru, statek płynął bardzo szybko. Według naszych obliczeń, teraz powinien się znajdować w odległości pięćdziesięciu wiorst od Leska. Tcha’arszy latają z szybkością mniej więcej czterdziestu wiorst na godzinę; kiedy zaniosą nas do miejsca, w którym widziano ostatnio statek, on oddali się jeszcze na dwadzieścia — trzydzieści wiorst, jeśli nie więcej.

Szybciutko obliczyłam w pamięci perspektywy powodzenia akcji. Wypadły one jakoś nie za bardzo.

— Na drogę zejdzie dwie — dwie i pół godziny, ale przecież ich trzeba nie tylko dogonić, ale też i znaleźć. Wymknąwszy się Straży, statek mógł całkowicie zmienić kurs, albo znowu stać się niewidzialny!

Werd odpowiedział mi szczerym, wymagającym spojrzeniem.

— I dlatego potrzebna mi pomoc wiedźmy. Przy ganku czekają najszybsze i najbardziej wytrzymałe konie. Tylko dla nas. Z wyliczeniem, że albo odpoczniemy na pokładzie, albo... nie wrócimy.

— Korr’ki lein ta irra shainn? — przymrużywszy oczy w szparki, wyzywająco zainteresował się Len.

— To jednak — przyjaciel czy narzeczona? — ironicznie uściślił Werd w znanym przez wszystkich języku, ostentacyjne puszczając mimo uszu pozostałą część frazy.

Razem z Lenem spojrzeliśmy na siebie i zrobiliśmy takie same sceptyczne grymasy. Naturalnie, nic dobrego z tego nie wyszło — przyjaciele, aż sami zaczęliśmy pokładać się ze śmiechu.

— Powiedzmy że: przyjacielsko nastawiona narzeczona — wyciągnął wniosek Rolar.

— Jasne — Werd spoważniał. — Miałem na myśli was wszystkich. Włączając w to... Arr’akktura.

Władca Dogewy ukłonił się w milczeniu.

„Mógłby zabrać ze sobą Straż, jak i Lena, — zaniepokoiłam się w myśli. — A zabiera obcych, w dodatku śmiertelnego wroga. Dlaczego?!”

Ale protestować i wypytywać nie było czasu — Werd już wyszedł z domu. Pośpiesznie chwyciliśmy swoje manatki i pośpieszyliśmy za nim, przeżuwając śniadanie w biegu.

Przy ganku, jak pies podkurczywszy tylne nogi, siedziała złoto-kasztanowa tcha’arsza, skrzyżowawszy nad krzyżem koniuszki złożonych po bokach skrzydeł. Rozczochrana grzywka — krótka jak u Smółki, ale nie sztywna, a jak gdyby z cieniusieńkich, delikatnych piórek, bezustannie trzepoczących na ledwo wyczuwalnym wietrzyku — nadawała jej wąskiemu pyskowi nieco zakłopotany wygląd.

— To Djerri — wskazał brodą Werd. Konik ze zrozumieniem spojrzał z ukosa na Władcę Lesku, a ten nie przykładając do tego wagi kontynuował, patrząc już na mnie:

— Siadaj!

— Co?! — My z tcha’arszą z wielkim sceptycyzmem obrzuciłyśmy się nawzajem spojrzeniami. Klaczka była może tylko ze trzy razy większa od kozy, z takimi samymi bezczelnymi, skośnymi oczami i z przyzwyczajenia lekko podrygującym ogonem.

— Nie denerwuj się, nie rozgnieciesz — uśmiechnął się Werd.

— A czy ona zechce mnie wieźć?

— Tcha’arszy są zwierzętami stadnymi. Dla nich nie tyle ważny jest jeździec, ile przewodnik stada. Za moim ogierem ona poleci wszędzie, z każdym kogo on tylko sobie zażyczy.

— Ale przynajmniej kierować nią będę w stanie?

— Dopóki ona widzi przewodnika — tak. Ale jeśli ona nie wybrała ciebie na swojego jeźdźca, to wyprowadzić jej z tabunu nie będziesz w stanie.

Chciałam zapytać, gdzie są pozostałe bieguny, to znaczy latuny, ale w tym momencie Werd cicho zagwizdał i w następnej chwili niemalże wprost mu na głowę zapikował śnieżnobiały koń, a za nim jeszcze cztery. Len złapał za uzdę najbliższego, jasnosiwego, pozostałym przypadły w udziale gniade o różnych odcieniach sierści.

— Odchylacie się w tył — tcha’arszy obniżają lot, pochylacie się do przodu — wzbijają się w górę. Co robić z cuglami, sami wiecie — krótko poinstruował Werd.

W dotyku szkapina okazała się koścista, jak wysuszona płotka, a uwzględniając, w jakim miejscu ją dotykałam, przez resztę tygodnia czekało mnie chodzenie w rozkroku. Gibkości Smółki nie miała i chociaż chciwie oblizała się na widok mojej kanapki, wyrywać mi jej z rąk nieoczekiwanym wypadem (czym dość często grzeszyła jej koleżanka) nie próbowała. Zlitowawszy się, oddałam jej resztkę kanapki i dobrze zrobiłam: opłaciło się, bo Werd już wskoczył na konia, który rozpostarł skrzydła w wysokim, zamaszystym skoku i nie dotknął już ziemi. Pozostałe tcha’arsze, nie namyślając się, zerwały się w ślad za nim — pod okrzyk kurczowo czepiającej się końskiej szyi Orsany i soczyste komentarze Wala, którzy w ostatniej chwili ledwo zdążyli dosiąść swoich zwierzaków — chociażby tyłem na przód.

Niezrównane doznania — gdy zrywami, w ślad za potężnymi machnięciami skrzydeł unosisz się w górę, a żołądek jak gdyby pozostaje w dole i doganiać cię jakoś się nie śpieszy.

— Patrz tylko do przodu lub w górę, dopóki się nie przyzwyczaisz! — Jasnosiwy ogier niemal dotknął mnie skrzydłem i ponownie szarpnął w bok. Sądząc po zielonkawej twarzy Lena, wiedzę tą posiadł  metodą prób i błędów.

Tcha’arsze nabrały wysokości i rozpostarły skrzydła w strumieniu powietrza, pomagając mu rzadkimi, płynnymi machnięciami. Szarpnięcia ustały, ustąpiwszy miejsca równemu powiewowi uderzającego w twarz i zatykającego uszy wiatrowi. Z przyjemnym zdziwieniem zauważyłam, że siedzieć było teraz o wiele wygodniej — w locie ostre kanty końskiego grzbietu schowały się gdzieś do środka, między skrzydłami utworzyło się wygodne zagłębienie.

Troll w końcu obrócił się twarzą do przodu i z zemsty tak ścisnął niesforne bydlę kolanami, że te bez słowa sprzeciwu uznało ciężką nogę jeźdźca i przestało miotać się z boku na bok, mieszając szyk bojowy.

Równym klinem pomknęliśmy na zachód. Brzeg oddalał się z przerażającą szybkością, ale kiedy ostatecznie zniknął z pola widzenia, znosić prędkość było znacznie łatwiej. Wokół morze, bezkresne i odbijające blask słońca, sprawiające wrażenie jakby stało się w miejscu, chociaż robiło się po sto wiorst na godzinę. Prawda, kiedy wyprzedzaliśmy zdumione mewy, zrobiło mi się jakoś niedobrze, ale nowy sposób przemieszczania się zdecydowanie zaczął mi się podobać. Przystosowawszy się (przynajmniej, tak mi się wydało), wyprostowałam ramiona i dziarsko pociągnęłam za lejce z lewej strony. Djerri z ukosa zerknęła na mnie liliowym okiem: „No jeżeli ty rzeczywiście tego chcesz... ale potem nie mów, że cię nie uprzedzałam!” I tak stromo runęła w bok, że horyzont stał się pionowy.

Wypadłszy ze stada, dziesięć sążni poniżej klacz wyrównała i dopiero wtedy skręciła w lewo. Ale mi już się wszystkiego odechciało — oprócz co najwyżej niedużego wiaderka. Z trudem stłumiwszy to niezbyt bohaterskie pragnienie, z jeszcze większą ostrożnością chwyciłam się za cugle. Klaczka posłusznie opadła nad samą wodę, potem (brakowało jeszcze, żeby z rozpędu wyrżnąć w niewidzialny statek!) podniosła się na dawną wysokość.

Pozostałe tcha’arszy szybko zniknęły z oczu — moich, ale nie Djerri. Ona coraz częściej się odwracała, z niepokojem parskała, ale na razie słuchała się uzdy. Nie zatrzymałam się, aby pastwić się nad konikiem i wróciłam na dawny kurs, równoległy do pozostałych. Według moich pobieżnych obliczeń, granicę Lesku już przekroczyliśmy i chociaż na wypatrywanie statku było jeszcze za wcześnie, jednak nie wytrzymałam i zrobiłam parę zygzaków, bacznie przeczesując wzrokiem morze.

Z góry, jak jastrząb, spadł biały koń. Djerri z lękiem szarpnęła się w bok ale natychmiast z ulgą zarżała i machnęła skrzydłami w miejscu, zawisnąwszy pysk w pysk z ogierem Władcy Lesku.

— Pani wiedźmo, prosiłem by Pani nie doprowadzała do wycieńczenia konia przed czasem. — Werd naprężył nawinięte na pięść cugle. — Jeszcze nawet nie dolecieliśmy do tego miejsca, gdzie Straż zawróciła z powrotem.

Zmieszałam się, ale natychmiast tryumfalnie wyciągnęłam palec do przodu:

— A to co?!

Na horyzoncie jak raz pojawił się statek, trójmasztowy, handlowy żaglowiec. Prawda, płynął nie z Lesku, a po stycznej do niego, ku zachodniemu archipelagowi. Powiał wiatr — z lewej strony zawisł siwek, nieco wyżej — trójka gniadoszy. Werd, osłoniwszy dłonią oczy przed słońcem, usiłował dojrzeć moje znalezisko.

— Nie, to nie on, — rozczarował nas Władca Lesku. — Według opisu Straży, tamten miał czysto-białe żagle, a ten ma z niebieskim rysunkiem i inną figurę na dziobie — jednorożca zamiast lwa. Chociaż typ statku taki sam. Zresztą, poczekajcie tutaj, podlecę i spytam, czy nie spotykali naszego zbiega!

Biały ogier ostro zapikował w dół i do przodu. Troszkę go odprowadziliśmy i zawiśliśmy w powietrzu w odległości stu sążni od statku, z takiej wysokości wydającego się zabawką. Tcha’arszy z natężeniem pracowały skrzydłami,  nie spuszczając oka z przewodnika i z niepokojem parskając. Mnie również coś się nie podobało. Do tego archipelagu, do archipelagu... ale skąd?! Z tej strony nie ma żadnych wysp, a przecież to nie rybacki ani wycieczkowy statek!

— Werd, stój!

Nad statkiem z brzęczeniem i świstem wytrysnął szaroniebieski obłoczek strzał.

Zbyt późno sobie uświadomiliśmy, że zamaskować okręt jest jeszcze łatwiej, niż sprawić, aby był niewidzialnym.

W pośpiechu wyrzuciłam do przodu rękę. Strzały, jak gdyby natknąwszy się na niewidoczną ścianę na chwilę zawisły w powietrzu, potem zgodnie zawróciły się ostrzami w dół i pomknęły w stronę statku.

Oprócz jednej.

Śnieżnobiały wydał ostry pisk, prawe skrzydło buchnęło piórkami, złamało się i bezwładnie obwisło. Koń przekoziołkował w powietrzu, jak zraniony ptak, jeźdźca wyrwało z siodła — dokładniej, po prostu wyrwało — i rzuciło w  bok.

Len, nie namyślając się długo, tak stromo posłał siwka w dół, że tcha’arszy złożył skrzydła i wszedł w korkociąg. Zdaje się, że strzelali z jednostrzałowych wojskowych kusz, a nie z łuków — zamiast drugiej salwy nastąpiły rzadkie, pojedyncze strzały. Szybciutko rozproszyliśmy się, chociaż takich niezdarnych strzelców świat nie widział.

Zresztą, oni i niezbyt się starali w kogoś trafić — szybciej, usiłowali trzymać nas na odległości, dopóki...

Statek jak gdyby zaczął wpływać w cień rzucany przez obłok — tylko nie blaknąc, a rozpływając się. Zostało z niego nie więcej niż jedna trzecia, kiedy się opamiętałam i z okrzykiem potrząsnąwszy cuglami, po stycznej skierowałam się ku szybko niknącemu pokładowi. Obok skroni przeleciała strzała, ale tylko machnęłam głową, jak gdyby odpędzając natrętną muchę. Mocniej ścisnąwszy kolanami boki konia, oswobodziłam ręce i bez większego mędrkowania strzeliłam w rufę dwoma oszczepami kłębiącego się płomienia.

Całe szczęście, że w pośpiechu wypuściłam zaklęcie o pół setki sążni wcześniej, niż należało. Nie, odbić go czarownik nie zdążył. Jego własne zaklęcie rozwijało się z taką mocą, że miejsca na jeszcze jedne w tym kawałeczku przestrzeni po prostu nie było. Moje czary dosłownie zgniotło i wypluło z powrotem — już nie w charakterze ognia lecz czystej mocy.

Scena z karczmy powtórzyła się, z jedyną tylko różnicą: nie było tu ścian.

Niebo i morze kilkakrotnie zamieniło swe położenie, a kiedy Djerri wreszcie wyrównała lot, w miejscu okrętu został tylko rozmyty ślad zaklęcia. Zaczęłam wściekle jęczeć z bezsilności. Magiczna rezerwa mocy opróżniła się więcej niż w połowie, a ten łajdak ani drgnął, pewnie nawet nie zauważył moich wysiłków!

„A jeśli wydałby ci pokwitowanie, że zauważył i ocenił, zrobiło by ci się dzięki temu lżej?”— oderwałam się od własnych, złych myśli. Trzeba się zastanowić co robić dalej, a nie opuszczać ręce po pierwszym niepowodzeniu! Nie miałam wątpliwości, że za jedną albo dwie wiorsty statek znów zmieni kierunek, żeby zbić nas z tropu. I najprawdopodobniej, stanie się z powrotem widoczny, dlatego, że ukryć przed innym magiem takie potężne zaklęcie jest jeszcze bardziej skomplikowane, niż ukryć statek. W tym miejscu jest  zbyt wiele szczątkowej magii, przeszkadzającej się skoncentrować, jeśli jednak odlecieć trochę w bok, to ustalenie, dokąd się zmył, nie stanowi specjalnego wysiłku — to to samo, co odszukać za zdeptaną polaną samotny łańcuszek śladów na śniegu. Niewidzialność to nie tarcza, a zresztą sama w zupełności mogę z niej skorzystać, runąwszy na koniu, wprost z jasnego nieba, bezpośrednio czarownikowi na głowę.

Nie tu a tam trzeba było! Djerri, nie zwracając uwagi na moje okrzyki i szarpnięcia cugli, pokręciła pyskiem tam i siam, i podjąwszy decyzję, miękko wylądowała lotem ślizgowym obok chwiejącej się na falach białej plamy. Rozpostarte skrzydła na razie utrzymywały ogiera na wodzie, ale pióra szybko namakały i się zlepiały. Gniadosze wydając ciągłe okrzyki krążyły obok, jak mewy nad zniszczonym gniazdem, otwarcie ignorując jeźdźców. Dobrze chociaż, że zrzucić nie próbowały.

Jasnosiwy głośno trzepotał skrzydłami nad samą wodą, z jawnym wysiłkiem utrzymując podwójny ciężar.

— Nie było warto się fatygować — sucho powiedział Werd. — Doskonale pływam.

— Nie mam wątpliwości — spokojnie zapewnił Len, z ciekawością spoglądając w dół.

W tym miejscu, gdzie Władcy Lesku w najbardziej oburzający sposób przeszkodzono wziąć kąpiel, prześliznął się mroczny cień, rozmiarem przypominający pół okazałego żaglowca. Zakreślił szeroki krąg wokół zaczynającego desperacko się miotać konia, za drugim razem wynurzył z wody kawałek sierpowatej płetwy i po dwóch, trzech pulsarach, zrezygnowawszy z idei przekąszenia „czegoś” przed snem, majestatycznie uciekł na głębinę.

Widziałam, jak Werd ze zmieszaniem przygryzł wargę, ale odwracać się do Lena i czegokolwiek dodawać nie zaczął. Tonący koń wyciągnął głowę i żałośnie zarżał. Pozostałe natychmiast zareagowały, opuściwszy się jeszcze niżej.

— On szybko wróci. — Rolar z niepokojem kiwnął głową na purpurową plamę, rozlewającą się dookoła przebitego skrzydła — te stworzenia potrafią wyczuć krew na kilka wiorst.

Siwek Lena również był w nienajlepszej formie, na naszych oczach bardzo szybko pokrywając się potem. Jakoś zdołałam podprowadzić Djerri bliżej.

— Przechodź do mnie!

Klaczka nie wpadła w zachwyt, ale potulnie pozwoliła Lenowi przeskoczyć sobie na grzbiet. Skrzydła zaczęły trzepotać dwa razy szybciej i głośniej. Położyłam dłoń na końskim kłębie, zaklęciem wlewając w nią siłę. Kasztanka z wdzięcznością prychnęła i zastrzygła uszami, ale o dalszej pogoni nie mogło być mowy. Po pierwsze, daleko tak mimo wszystko nie ulecimy, po drugie, bez przewodnika tcha’arszy nigdzie lecieć i nie zamierzały.

— Jak tylko... — Werd spojrzał na Albino i nie był w stanie skończyć frazy. — Tcha’arszy zawrócą do brzegu. Nie powstrzymamy ich.

— Można spróbować je zaczarować.

Pomysł nie podobał mi się za bardzo, tak że zabrzmiał mało przekonywująco. Zwyczajne konie nieźle poddawały się hipnozie, ale poruszały się potem jak ogłuszone, na sztywnych nogach i dwa razy szybciej się męczyły. Jak to zaklęcie podziała na tcha’arszy (i czy podziała w ogóle nie można było przewidzieć). Natomiast dokładnie wiedziałam, że mimo magicznej pomocy, Djerri nie dociągnie do brzegu z takim ciężarem. I jeżeli w ciągu godziny nie odszukamy okrętu... Za późno się spostrzegłam, że myślę praktycznie na głos, nie zatroszczywszy się o osłonę myśli. Jakaż ze mnie idiotka!!! Przecież teraz Len, ze swoją samobójczą szlachetnością, na pewno powie...

I oczywiście, powiedział:

— A ten tam nie nada się?

Wampir całkiem spokojnie wskazał palcem na czarną na tle słońca sylwetkę statku, płynącego wprost na nas. Gdybyśmy nie byli tak pochłonięci omawianiem naszych ponurych perspektyw, to zauważylibyśmy go już dawno. Chociaż, trzeba przyznać, płynął dość szybko, w jednej chwili zjawiwszy się przed nami w całej swej okazałości: drapieżnie zaostrzony dziób z podwodnym taranem, trzy maszty, wzdłuż burt — mocno wypchane worki do ochrony przed strzałami, po trzy balisty[1] z każdej strony i rozdwojony, jak u żmii język, flaga z jednoznacznym rysunkiem. Słońce zostało nieco z boku, ale i tak go nie rozświetlało.

Statek zatrzymał się na jakieś dziesięć sążni od konia, który z przerażeniem zaczął machać zdrowym skrzydłem. Nie zwijając żagli, nie rzucając kotwicy, niemal natychmiast, jak karoca z ostro ściągającym lejce stangretem.

— Podwieźć? — z dobrodusznym uśmiechem zapytał stojący na dziobie człowiek.

Podczas gdy próbowałam poradzić sobie z opadającą szczęką, Djerri bez wahania przyjęła zaproszenie. Niziutko, ostatkiem sił prześliznąwszy się nad burtą, kasztanicha wbiła się pazurami w pokład i natychmiast usiadła, zwiesiwszy zmęczone skrzydła do samych desek.

Zeskoczyłam (dokładniej, rześko spełzłam) z klaczy, z nieprawdopodobną ulgą poczuwszy pod nogami twardą powierzchnię.

 — Co Pan tu robi, Profesorze?!

Arcymag z zadowoleniem pogładził brodę:

— No, mógłbym powiedzieć, że morskie powietrze dobrze robi  moim starym kościom, ale ty i wcześniej odnosiłaś się do podobnych oświadczeń bardzo sceptycznie, Najwyższa Wiedźmo Dogewy.

Zza jego pleców wyłoniła się wysoka kobieta, w ciemnym, obcisłym stroju, obwieszona amuletami, z wystającą posrebrzaną rękojeścią miecza nad prawym ramieniem. Biały ślad po oparzenia przerywał krótko, na jeżyka, ostrzyżone włosy — nieco powyżej lewego ucha, na szerokość dobrych trzech palców. Zorientowałam się, że po raz pierwszy widzę ją bez peruki. I całkiem nawet ona nie...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin