Robert Black - Sataniści.doc

(683 KB) Pobierz
Sataniści

ROBERT BLACK

Przełożyła: Joanna Wójtowicz

DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 1990


Tytuł oryginału: THE SATANISTS Copyright © Tyburn Publishing Ltd., 1976

For the Polish edition copyright © by Publishing House „REBIS" Ltd., Poznań 1990

For a cover illustrations copyright © by Jan Mogiła


„ZAPRAWDĘ POWIADAM WAM, ŻE JEŚLI PRZECIWSTAWICIE SIĘ SZATANOWI TO WYRZUCICIE GO Z SERC WASZYCH"

(PISMO ŚWIĘTE)


OD AUTORA


Ilustracje na okładce: Jan Mogiła Opracowanie graficzne: Lucyna Tarasińska Redaktor: Joanna Kowalska

ISBN 83-85202-00-5

Dom Wydawniczy „REBIS" Spółka z o.o.

ul. Noskowskiego 25, 61-705 Poznań

Wyd. I

Skład: Z. U. P. „DANGRAF" Kalisz

Druk i oprawa: Pabianickie Zakłady Graficzne

w Pabianicach. Żarn. 267/1101/90

Każdego roku, szczególnie zimą, zwierzęta poszukują­ce żeru w lasach i na polach odsłaniają mimochodem potwornie zniekształcone ciała ofiar morderstwa. W wielu przypadkach notka zawarta w służbowym raporcie policji stwierdza bezdusznie i obojętnie: „zabójstwo rytualne". Raporty te są powszechnie dostępne i czasem któryś z nich staje się przedmiotem zainteresowania prasy. Ujawniony zostaje wówczas jakiś przejaw kultu Szatana, by jednak wkrótce popaść w zapomnienie.

Niezależnie od tego, czy istnieje Bóg i Diabeł, istnieją bez wątpienia ich wyznawcy. Czciciele Diabła - znani jako sataniści - to okrutni, bezlitośni mordercy, bowiem nieodłącznym .elementem obrządku Czarnej Magii jest ofiara ludzka.

Niniejsza historia jest zmyślona, choć oparto ją na niewątpliwie autentycznym zdarzeniu.

 


PROLOG

Podniszczona limuzyna wjechała na niewielki wiejski skwer i tu się zatrzymała. Kierowca, mężczyzna w średnim wieku, był zły i znużony długą jazdą pośród lasów i pól. Przemierzał je niecierpliwie, gdyż od ponad pół godziny czerwona lampka na tablicy rozdzielczej wskazy­wała, że bak jest niemal pusty. Kiedy wreszcie dotarł do wioski, poczuł ulgę. Przeoczył jej nazwę, ale nie miało to większego znaczenia. W wiosce dostanie paliwo i, nawet jeśli stacja benzynowa okaże się zamknięta, będzie mógł spędzić tu noc.

Wysiadł z samochodu, podniósł kołnierz płaszcza, zamknął drzwi­czki na klucz i rozejrzał się po mrocznym skwerze. Dostrzegł po obu jego stronach rzędy wąskich domków, z wyglądu raczej niegościnnych, zaś prosto przed sobą - potężny kościół.

W powietrzu wisiała burza. Na niebie gromadziły się ciemne chmury gnane ostrym wiatrem, a odległe grzmoty zapowiadały ulewny deszcz. Mężczyzna przebiegł przez skwer do pobliskiego pubu, które­go przekrzywiony szyld kołysał się na wietrze. Gdy podszedł do drzwi, gospodarz właśnie zamykał bar.

- Zamknięte - rzucił bez cienia przyjaznego tonu w głosie.

- Jeszcze nie ma wpół - zaprotestował mężczyzna. - Niech pan pozwoli, muszę się czegoś napić.

Gospodarz zawahał się, po czym westchnął z rezygnacją. Był podenerwowany, ale wpuścił mężczyznę do środka.

- Czego pan chce?

- Duże piwo. Jeśli jest dobre ... - rozejrzawszy się po pustym, obskurnym małym barze mruknął raczej do siebie - ... w co wątpię. Gospodarz przygotował małe piwo i podsunął je mężczyźnie.

- Powiedziałem „duże".


Burza była coraz bliżej. Wiatr - zawodząc i wyjąc - podrywał okiennice. Mężczyzna zadrżał, choć było mu przecież całkiem ciepło.

- Niech pan wypije i idzie - powiedział gospodarz i spojrzał na nieproszonego gościa z lękiem w oczach. Mężczyzna sączył piwo zdziwiony zaniepokojeniem tego człowieka.Upił połowę i zaczął szu­kać pieniędzy.

- Nie trzeba - powiedział gospodarz. - Niech pan już idzie.

- Potrzebuję trochę benzyny - odparł mężczyzna, ignorując niegościnność gospodarza.

- Czego? - zdziwił się.

- Benzyny - powtórzył mężczyzna. - Właśnie mi się kończy. Gdzie jest najbliższa stacja?

- Jest tylko jedna, teraz już zamknięta. Niech się pan pospieszy, muszę zamykać.

- Dobrze, dobrze! Opróżnił szklankę i wyszedł w burzliwą noc trzaskając drzwiami.

- Ty skurwysynie! - rzucił jeszcze pod adresem zamkniętych drzwi. Podbiegł do samochodu i w oknie domu, pod którym zaparkował, dojrzał obserwującą go wylęknioną twarz.

- Co za miejsce! Kto tu może mieszkać? - myślał jadąc wolno na skraj wioski, gdzie zauważył pompę benzynową pośrodku małego betonowego podjazdu. Zatrzymał się i wysiadł, a jego uwagę zwróciła niewyraźna postać mężczyzny, który zamykał drzwi niewielkiego biura przylegającego do podjazdu.

- Potrzebuję trochę benzyny - krzyknął - czy może mi pan pomóc? Ku jego ogromnemu zdziwieniu człowiek rzucił nań szybkie

spojrzenie i zniknął bez słowa w ciemności.

O co tu, do diabła, chodzi?! Rozpadało się. Usłyszał grzmot, a po chwili dostrzegł w oddali

błysk pioruna. Burza zaczęła się na dobre.

- Cholerny deszcz! Tego mi tylko brakowało!

Wyjechał z wioski. W chwilę później strugi deszczu spadały z hukiem na dach samochodu, a odbijając się zalewały przednią szybę. Silnik zakrztusił się i stanął. Mężczyzna rzucił okiem na wskaźnik paliwa - bak pusty. Zaklął na głos, spoglądając w niebo poprzez


zasłonę deszczu i poruszających się wycieraczek. Samochód był zbyt ciasny i niewygodny, by można było w nim spać. Czuł się okropnie.

Tuż obok błyskawica oświetliła pobliski teren. W jej świetle dostrze­gł las i stodołę, która całkiem niedaleko wyrastała ponad drzewami.

To może być schronienie!

Skoczył w deszcz, nie zamykając drzwiczek, przebiegł przez szosę i znalazł wąską ścieżkę prowadzącą do stodoły; pognał z głową wtuloną w kołnierz. Wpadł do wnętrza budynku i stanął z trudem łapiąc oddech. Uśmiechnął się do siebie. Wreszcie będzie mógł rozprostować kości. Przez chwilę patrzył, jak nawałnica nagina drzewa, jakby usiłowała wyrwać je razem z korzeniami.

Gdy burza na moment ustała w swym szaleństwie, posłyszał dziwny odgłos, jakby odległy śpiew. Wszedł w głąb stodoły, gdzie mrok okrywał tylną ścianę i złożone pod nią siano oraz narzędzia. Drżąc i kurcząc się z zimna namacał w ścianie drzwi. Otworzył. Śpiew wzmógł się.

Za drzwiami znajdowało się przejście: wąski korytarz o miękkim podłożu, ze ścianami odrapanymi i kruszejącymi. Czuć było zapach stęchlizny. Szedł zaintrygowany dźwiękiem rytualnych śpiewów, które przypominały mu modlitwy łacińskie z czasów, gdy jako dziecko chodził jeszcze do kościoła. Na końcu przejścia znajdowała się zasłona, którą uchylił. Zajrzał do jasno oświetlonego pomieszczenia.

Poczuł, że serce wali mu jak młot.

Wnętrze komnaty przystrojone było różnobarwnymi draperiami i wysłane grubymi, miękkimi poduszkami. W odległym kącie stał ołtarz pokryty purpurowo-złotym obrusem, na nim czarne świece, ozdobny, złoty kielich mszalny i rząd noży ofiarnych. Nieco z boku, nad małym ogniem, wisiał płytki kocioł, z którego wydobywały się gęste opary, skłębione i wirujące w niesamowitym świetle, pochodzą­cym z jakiegoś niewidocznego źródła.

W mrocznym i zadymionym wnętrzu poruszały się sylwetki nagich kobiet i mężczyzn wijących się w uściskach na poduszkach poroz­rzucanych na podłodze; rozbrzmiewały śmiechy i jęki rozkoszy... Ponad ich głowami unosił się mistyczny śpiew, modlitwa dwunastu mężczyzn, ubranych w zwiewne szaty i wysokie strzeliste kaptury, którzy stali wokół ołtarza i przyglądali się kłębowisku ciał.


Mężczyzna opuścił zasłonę i skierował się z powrotem w głąb korytarza. Ledwie odwrócił głowę - krzyknął z przerażenia: przed nim wyrosła jakaś zakapturzona postać. Poczuł nagłe uderzenie i stracił przytomność.

Gdy się ocknął, był mocno związany i wciśnięty w kąt tej przedziwnej świątyni. Zakrztusił się oparami siarkowodoru, potrząs­nął głową, by przywrócić zmysłom ich ostrość. Podłoga była teraz pusta, nagie dziewczęta gdzieś zniknęły. Pozostali tylko zakapturzeni mężczyźni, którzy odprawiali jakąś dziwną ceremonię. Śpiewali cicho, wpatrując się w ogromną pięcioramienną gwiazdę na podłodze. Pomieszczenie tonęło w niebieskim świetle, a gorące duszne powietrze utrudniało oddychanie.

Mężczyzna odczuwał przemożny lęk, z jego ust nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Leżał na boku i obserwował niesamowite obrzędy. Wtem oblano mu twarz zimną wodą. Poczuł mdłości i zwymiotował. Ktoś podniósł go z ziemi i ustawił w pozycji pionowej.

- Za dużo widział - odezwał się jakiś głos.

Mężczyzna zobaczył, że zakapturzone postaci poczynają groma­dzić się wokół niego. Woda zalała mu oczy, nie widział wyraźnie, sylwetki majaczyły i rozpływały się.

- Pozbądźmy się tego człowieka - powiedział inny głos.

- Poświęćmy go - zgodził się pierwszy.

- Ofiara dla Pana.

- Tak. Ukrzyżujmy go.

- Tak - odezwał się trzeci głos - na pentagramie. Ukrzyżowanie dla Pana.

- NIE! - krzyknął mężczyzna, odzyskawszy nagle głos, lecz brutalny cios w twarz niemal zmiażdżył mu szczękę. Poczuł, jak w ustach wzbiera krew.

- Teraz!

Popchnięto go w stronę białej ściany, o którą wspierała się drewniana gwiazda: pentagram. Przywarł do jej ramion. Rozwiązano mu ręce i przytrzymano nad głową. Poczuł ból kości palców przyciś­niętych do drewna. Krzyknął na widok ogromnego młota, który niesiono w jego stronę. Jeden z zakapturzonych mężczyzn podsunął garść długich, ostro zakończonych i strasznie zardzewiałych gwoździ.


Mężczyzna bezskutecznie usiłował uwolnić się z uścisku przytrzymują­cych go oprawców. Z przerażeniem spostrzegł, że do wewnętrznej strony jego prawej dłoni przyłożono gwóźdź, młot powędrował w ślad za nim. Poczuł paraliżujące uderzenie. Ostry szpikulec przenikał jego dłoń, poprzez ciało i kości wbijał się głęboko w drewnianą ramę

Znów krzyknął. Zachwiał się. Poczuł, że gwóźdź silnie przy­trzymuje jego bezwładne ciało, rozdzierając je powoli między kośćmi dłoni. Żadne słowa nie są w stanie opisać bólu, jaki promieniował z jego ręki. Pochwycono go i znów przyciągnięto do ramy. Tym razem gwóźdź wdarł się w lewą dłoń. Drugie uderzenie było silniejsze, ale młot osunął się i zmiażdżył jego palce, zmieniając je w krwawą miazgę.

Teraz przyszła kolej na stopy. Ostrza gwoździ wchodziły gładko w delikatną skórę, wędrując poprzez ciało do drewnianego podłoża. Zawisł pochylony lekko do przodu i rozciągnięty na ramionach pentagramu, a żelazne igły powoli, powoli rozdzierały jego ciało.

Na widok noża ofiarnego wydał z siebie ostatni krzyk, krzyk śmierci, paniczny krzyk umierania, który umilkł nagle, gdy nóż zatopił się w jego szyi, jednym bestialskim cięciem niemal odcinając głowę.


CZĘŚĆ PIERWSZA

PRZEŚLADOWANY CZŁOWIEK

Dalej! czas nagli; już dzwonka wezwanie Daje mi sygnał. Nie słysz go, Dunkanie, Bo tego dzwonka melodia straszliwa Do nieba ciebie lub do piekła wzywa.

Makbet


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ciemna chmura przysłoniła stonce i rzuciła na brzeg rzeki zimny cień. Nagły chłód, ostra bryza przenikająca letni skwar, zbudziła Simona Barnesa z letargu. Podniósł wzrok i rozejrzał się wokoło wyrwany z nieokreślonej zadumy.

Kartki, które leżały na jego kolanach poruszył delikatny powiew; ześliznęły się na trawę. Zerwał się nagle, by je pochwycić, obawiał się bowiem, że wpadną do pobliskiej rzeki. Chłód szybko przeminął, a wraz z nim niepokojące uczucie jakiejś niestosowności, które towarzyszyło przebudzeniu.

W półświadomości, na granicy pomiędzy snem a przebu­dzeniem, istnieje dziwny, niepokojący moment. Na pewien czas Simon poczuł się odcięty od samego siebie. Ujrzał zdarzenia i twarze z przeszłości w szalonym chaosie i sennym nieuporządkowaniu. Nie było to przyjemne uczucie, ale nie usiłował go zwalczyć, ponieważ trwał w półśnie.

Teraz, gdy niepokój już minął, Simon poczuł, że jest napięty i poruszony, jakby w nic nie znaczących grach snów istniały pewne zamaskowane prawdy, a jego nieświadomy umysł je penetrował i wciąż się obawiał tego, co zobaczył. Uczucie to nawiedzało go często. Znał je dobrze i brzydził się nim, jednocześnie uznawając je za zupełnie normalne.

Posłyszał brzęk talerzy, lecz wciąż nie mógł skupić uwagi, która zdawała się odpływać w innym kierunku. Poczuł w ustach cierpki smak, którego nie znosił - smak snu, gorycz rannego przebudzenia.

Rozprostował kartki i złożył je, po czym westchnął na myśl o czekającej go pracy: czytaniu, pisaniu, korekcie. Los nauczyciela...

Wciąż myślał o sobie jako o nauczycielu, choć od ośmiu lat wykładał na Uniwersytecie oksfordzkim, a jego praca polegała


bardziej na inspirowaniu i słuchaniu niż na przedstawianiu faktów. Studenci są dziś dojrzalsi niż za jego czasów, gdy sam, głodny wiedzy, błogosławił swój pobyt w Edynburgu. Wtedy, wiele lat temu, nie do pomyślenia było przerwanie wykładu lub oponowanie wykładowcy, zanim nie skończył swego długiego, często niespójnego i pełnego powtórzeń monologu na temat jakiejś mało istotnej kwestii teologicznej.

Dziś w skromnym, wyłożonym tapetami, pokoiku, gdzie prowadził przeważnie swoje ćwiczenia, spierające się głosy często zagłuszały jego krótkie i ciche wtręty do burzliwych dyskusji na dowolne tematy, począwszy od rękopisów znad Morza Martwego*, a skończywszy na psychologicznym zna­czeniu Szatana w kościele wojującym, jakim jest Kościół chrześcijański.

Dyskusje toczyły się same; często stawał się jedynie nie­mym ich obserwatorem i biernym słuchaczem. Młodzież obchodziła się teraz bez zjawisk nadprzyrodzonych, zatrzymu­jąc jedynie pewien respekt dla boskości i znaczenia religii w cywilizowanym społeczeństwie Zachodu. I bez Szatana...

To imię, jak ciemna chmura, rzucało cień na jego umysł. Odczuwał chłód na dźwięk tego słowa. Przerażała go myśl o tym, że dla szczęśliwych, młodych ludzi. Szatan jest tylko koncepcją filozoficzną, a nie rzeczywistością, którą trzeba brać pod uwagę, z którą trzeba walczyć, której należy się obawiać i równocześnie szanować na jej podły sposób, tak jak szanuje się Boga w sposób dający spójność i moralne wsparcie społeczności. Jakież ograniczenie tak wspaniałych umysłów! Ów fakt usunięcia ze świadomości jego studentów Szatana zawsze napełniał go niepokojem.

W oddali zabrzmiały dzwony. Ich dźwięk był przyjemny, wprawiał w ekstazę. Wiele głów zwracało się w kierunku, skąd

* kekopi^y znad Morza Martwego rękopisy odnalezione »• Qumran, n- starożytnej osadzie na pin.-zach. wybrzeżu M. Martwego. Zawierajq okoh 10() utworów powstałych od // w. pnę. do r. 6S tle. i stanowią bezcenny materiał do badań nad początkami chrześcijaństwa iprzvp. llum.j.


dochodził ich głos, jakby tony te były namacalne, jakby można je było oddzielić od siebie, a mężczyźni i kobiety, leniwie unoszący się w łodziach na falach rzeki Oksford, mogli je przeanalizować.

Simon otrząsnął się z zadumy i powiódł wokół wzrokiem, ciesząc się fizycznym poczuciem spokoju i lekkim ciepłym wiatrem, który wpływa uspokajająco na jego często udręczony umysł.

Tu, gdzie rzeka rozszerzała się i płynęła spokojniej, na jej połyskliwych wodach unosiły się liczne łodzie dryfujące sennie, popychane przez młodych, półnagich mężczyzn za pomocą ciężkich wioseł. Pasażerowie, rozłożeni niedbale w ich płaskich wnętrzach, odwracali twarze do słońca, przymykali oczy. Ich usta poruszały się od czasu do czasu, przerywając ciszę żartami, a śmiech, który wzbudzali, niósł się długo w powiet­rzu. W niektórych miejscach brzeg porośnięty był brzozami, lecz tu, w pobliżu śluzy albo usunięto je dawno temu, albo nigdy nie rosły. Brzeg rzeki był trawiasty i miękki, schodził w błotniste obrzeże, o które rozbijały się łagodne fale, wywoły­wane przez przepływające łodzie.

Po drugiej stronie rzeki, ponad rosnącymi z rzadka drze­wami, wznosiły się w dość dużej odległości pogrążone w zadu­mie wieże Oksfordu, migotliwe w mgiełce upału. Wieże wyso­kie, smukłe i niższe, masywniejsze, niczym wieże katedry św. Pawła połyskujące w słońcu. Gdzieś spośród nich rozległa się najpierw ostra, potem łagodniejsza, melodia dzwonu.

- Dzwoni, na co? - zastanawiał się. To nie zwykła kolej rzeczy, to nie bliski, znany ton, wzywający wiernych do modlitwy, ani też bijący na alarm, ostrzegający przed wrogim hitlerowskim samolotem, jak wówczas, kiedy Szatan wybrał się w podróż na dobrą ziemię. Dzwon wzbudził wtedy w pod­upadłym narodzie brytyjskim siłę, jakiej nie spotykano od wieków.

Czy zakonnik Roger Bacon rzeczywiście spacerował po wieżach, stąpając z kamienia na kamień -jak głosi miejscowa, studencka legenda? Tylko studenci, zafascynowani wiekowym


miastem, mogli zadbać o to, by ta niesamowita legenda utrzymała się przez sześć setek lat. Czy nie kaleczył sobie stóp? Z pewnością odpoczywał na bardziej płaskich dachach, z pew­nością jęk jego bólu wznosił się ponad trawiastym wybrzeżem i niósł się dalej, ponad kamienistymi równinami hrabstwa Oksford.

Uwagę Simona przykuł dziewczęcy śmiech, gdy na przepływającej tuż obok łodzi opalony młody człowiek usi­łował namówić swą towarzyszkę, by położyła się na ple­cach w pozycji niezbyt wygodnej i jednocześnie niezbyt przy­zwoitej.

Uśmiechnął się. Przypomniał sobie własne przeżycia o po­dobnym charakterze, gdy wiele lat temu spędził, już jako absolwent, rok w Cambridge, korzystając w pełni z podob­nych rozrywek, choć tam kanał okalający miasto nie dorów­nywał tutejszej rzece, która kilka mil dalej wpływa do dostoj­nej Tamizy. Biała bluzka, biała sukienka... jego wzrok za­trzymał się na pełnej, zgrabnej sylwetce dziewczyny. Jej długie kasztanowe włosy powiewały za krawędzią łodzi, miała przy­mknięte oczy. Słońce ożywiało jej młodą, zdrową skórę - teraz, gdy należało odwrócić uwagę od miłosnych zalotów i skupić się na nieco ważniejszym zadaniu: utrzymania łodzi w równowadze. Słyszał śmiech, który jednak pochodził z in­nego czasu, sprzed lat. Czy i wówczas biły dzwony? Wtedy gdy spotkał ją po raz pierwszy?

Przymknął oczy i wyciągnął się na trawie. Jego szczupłe, długie ciało przypominało teraz sylwetki chłopców, leżących wokół niego, choć z pewnością byli mniej znużeni i zmęczeni niż on - pośród nich: starszy mężczyzna.

Simon Bames zbliżał się do pięćdziesiątki i choć był pełen sił, jego posiwiałe włosy i zapadnięte policzki bardziej zdradza­ły jego wiek, niż jakiekolwiek wspomnienia z przeszłości. Przemierzył cały świat: od Dalekiego Wschodu, gdzie przeżył w Hong Kongu sześć nieznośnych miesięcy w nieopisanym fetorze tego miasta, aż po Kenię, gdzie pośród odległych, spokojnych, prymitywnych plemion doświadczył obecności


Ciemnych Mocy o wiele intensywniej niż w jakimkolwiek upadłym kościele w rodzimym kraju.

Przedtem była jeszcze Kalifornia i małe miasteczko na skraju pustyni, gdzie znaleźli swoje miejsce dziwni ludzie i gdzie wyznawano osobliwe poglądy filozoficzne. Miejscowi nienawidzili „czarowników", jak ich powszechnie nazywali. Pośród tej podzielonej społeczności jego ośmioletnia wówczas córka przeszła trzy pierwsze lata szkoły, podczas gdy on głosił ewangelię ludziom, którzy kochali co prawda każde jej słowo, lecz niezdolni byli do uchwycenia ich głębszego sensu. Jak dziwnie często ludzie przyjmują lęk przed Bogiem, gdy zao­szczędzono im lęku przed Diabłem.

Ze wszystkich miejsc, jakie w swym życiu odwiedził, największą niechęć żywił do tego małego, zacofanego mias­teczka na Zachodnim Wybrzeżu, w którym osiadły przedziwne gminy, konkurujące z nim głoszeniem swych cudacznych prawd.

Zamknął oczy, czuł jak słońce ogrzewa mu twarz. Jej śmiech, mimo upływu czasu, brzmiał głośno i wyraźnie. Wiatr kłuł go w oczy, więc zaklął cicho, rozczulając się nad sobą.

Tak było zawsze, gdy tu przyjeżdżał: wspominał Cambrid­ge i pierwsze spotkanie z Gabrielle. Gdyby miał być zupełnie szczery, to jedynym powodem, dla którego pozwalał Felicity zabierać się na ich cotygodniowe letnie pikniki było to, że w jakiś sposób zdawał się tu unosić w czasie. Słyszał wtedy głos i czuł delikatny dotyk Gabrielle, gdy poznawali się i odkrywali wzajemnie, zanim nastąpiła jej przedwczesna śmierć. Na myśl o jej śmierci otworzył oczy i poczuł, że napinają mu się mięśnie twarzy i że ma mdłości.

Zawsze mdłości. Nie wiedział, czy to jego nagła reakcja na myśl o śmierci, czy też na dręczące pytanie, dlaczego dopusz­czono, by umarła... Wiele lat temu te dwie sprawy zlały się w jedno i trudno je było dziś rozdzielić. Teraz powracały tylko jako cień tamtego straszliwego bólu.

Zdawało mu się, że chmury przepływające po niebie przybrały kształt białej sukienki. Posłyszał jej śmiech i wołanie


i jak zwykle musiał zwalczyć w sobie pokusę sprawdzenia, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu.

- Tato?

Gabrielle, to jej głos! Usiadł. Okropne wizje odpłynęły jak owa ciemna chmura nad brzegiem rzeki. Dzwon umilkł. Stado szpaków przemknęło tuż nad wodą, znikając w gęstwinie drzew, gdzie ptaki rozpoczęły swój piskliwy koncert. Odwrócił się. Oczywiście to nie była Gabrielle. Podbiegła do niego. Szeroka, kwiecista sukienka owijała się wokół jej szczupłego ciała. Z uśmiechem opadła na trawę tuż przed nim. Pośliznęła się i pobrudziła sobie kolana.

- Wszystko gotowe - powiedziała siadając wygodnie obok niego, by zetrzeć poślinionym palcem zielone plamy ze skóry.

- Och! - westchnęła wreszcie, kwitując swój niefortunny upadek.

Simon zaśmiał się. Ze smutkiem spojrzał na pogrążone w zadumie wieże, jakby żałował, że tak nagle przerwano mu jego dziwne i ciągle powracające ubolewanie nad samym sobą. Nadal czul w ustach nieprzyjemny smak. Spojrzał na skarpę, na której rozłożono mały obrus, a na nim talerzyki z jedze­niem.

Felicity skończyła ścierać zielone plamy z kolan, jeszcze raz polizała palec i skrzywiła się z niesmakiem. Następnie wypros...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin