Poison of love (prolog+rozdział I) [NZ].doc

(180 KB) Pobierz

Zanim przeczytasz:
- [OOC] – postacie odbiegają charakterem od swoich pierwowzorów
- [AU] – postacie są osadzone w innych realiach
- [AU/AH] – wszyscy bohaterowie są ludźmi
- powtórzenia i przeklinanie (szczególnie u E.C.) jest z góry zamierzone
- ff w niektórych scenach jest brutalny...

Prolog

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>

Piątek...Weekendu początek.
Dla większości ludzi to dni relaksu, laby, szalonego imprezowania, możliwość spędzenia czasu z rodziną.

Taaa...

Tak może mają ci co chodzą do szkoły, na studia albo zapierdalają dzień w dzień po dziesięć godzin w zatęchłym biurze! Dla mnie, ostatni miesiąc to jedna wielka impreza, której nieodłącznymi następstwami był ostry kac zaraz po przebudzeniu. O moralnym już nie wspomnę...
Właśnie pod koniec kwietnia skończyłem zdjęcia do mojego ostatniego filmu, który już stał się legendą na długo przed wrześniową premierą! Od tego czasu szalone imprezy lub popijawy w londyńskich klubach były moją codziennością, od której nie mogłem i nie chciałem się uwolnić.
Zawsze znalazł się jakiś idiota, który wyskoczył z zasranym pomysłem wybrania się do nowego pieprzonego klubu, gdzie jak co wieczór czekała na mnie perspektywa mega chlania i jednorazowego poznania jakiejś dziewczyny, czekającej aż ją przelecę.
Uwierzcie mi, wystarczy mieć znajomości, żeby mieć wejście na najbardziej zajebiście zapowiadające się imprezy. Tak się składa, że wystarczy jeden mój telefon do właściciela, a mam załatwioną własną lożę, kosztem jakiegoś zasranego szarego człowieczka.
Ale co mnie to...

Uch, czas wstać i wziąć jakiegoś procha, zanim moja głowa jebnie na miliardy maleńkich pieprzonych kawałków.
Usiadłem ostrożnie na rozkotłowanej pościeli, a każdy z moich mięśni zaprotestował gwałtownie. Głowę przeszył kolejny pieprzony impuls o ostrym natężeniu.
Coś poruszyło się obok mnie i z pod kupy kołdry dosłyszałem lekkie westchnienie. Zerknąłem zdegustowany, mimo to wiedziałem co tam zastane...
- O cholera...- zakląłem ukrywając twarz w dłoniach.
Nie przejmując się nagą cizią w moim łóżku, zwlokłem się z wyra i poszedłem do łazienki gdzie odkręciłem na ful prysznic. Letnia woda zmyła pieprzone uczucie syfu na mojej skórze, jakie miałem od dymu, potu, alkoholu i seksu.
Nie koniecznie w tej kolejności.
Marzyłem, żeby jak najszybciej pozbyć się tej szmaty, jaka migdaliła się do mnie przez cały wczorajszy wieczór. A z doświadczenia wiedziałem, że taka laska będzie się najpierw stawiać, płakać, by skończyć na groźbach. Ta, ile razy to słyszałem?
Wściekle zakręciłem kurek i wytarłem się puchowym ręcznikiem hotelowym, po czym odrzuciłem w kąt łazienki. Niech obsługa martwi się o ten burdel.
Przeczesałem palcami przydługie włosy opadające mi niemal na oczy. Zignorowałem nieogoloną szczękę.
Nie goliłem się od kilku dni, ale miałem głęboko gdzieś jak wyglądam z tą niechlują brodą.
Przebrałem się w jakieś ciuchy leżące na szafce i poszedłem do kuchni, jaką miałem do dyspozycji w apartamencie, nie oglądając się nawet na łóżko.
Włączyłem ekspres do kawy i czekając aż zaparzy się ten afrodyzjak kacowiczów, połknąłem dwie tabletki przeciwbólowe. Niektórym może to zaszkodzić, zwłaszcza jak popija się proszki kawą, ale prawda jest taka, że tylko cioty narzekają na mdłości jakie następują później. Wole już rzygać niż czekać pół dnia, aż ten pieprzony kac się ode mnie odwali.
Popijając tabletki wodą słyszałem dochodzące z sypialni poranne odgłosy.
Nalewałem właśnie kawę do kubka, gdy kobiece ramiona otoczyły moją talie. Dłońmi przebiegła wzdłuż torsu, głaszcząc długimi paznokciami moje mięśnie.
- Dla mnie też znajdzie się kawusia?
Zachrypnięty głos, która ni cholery mnie już nie podniecał, należał do wysokiej brunetki stojącej teraz za mną. Była całkowicie naga, czułem to.
Ale powinna wiedzieć, że Cullen skacowany, to Cullen mega zajebiście wkurwiony.
Z drugiej strony, znała mnie jedną noc, i od tej imprezowej strony...
Więc skąd mogła wiedzieć jak zareaguję? Ale... co to mnie obchodzi?
- Mogę co najwyżej zapłacić za twoją taryfę.- odpowiedziałem oschłym tonem popijając gorącą kawę.- Zjeżdżaj już.
Jej dłonie przez chwilę zamarły na moim torsie. Po chwili puściła mnie i stanęła obok, próbując pochwycić mój wzrok.
Uparcie gapiłem się w to zasrane London Eye. Po ch*** ktoś zbudował tą kupę żelastwa ??
- Dlaczego tak mówisz Eddy?- zaświergotała tak słodko, aż mnie zemdliło.
Poza tym... Nienawidziłem jak ktoś tak do mnie mówił!!!
Co ja ku*** jestem?? Jakiś zasrany niedźwiadek??
- Bo mam cię dosyć. Zapieraj swoje rzeczy i spieprzaj stąd.- mój obojętny ton i postawa mówiła sama za siebie.
- Ale... przecież było nam tak cudownie...- głos jej się prawie załamał. Podeszła do mnie i przejechała dłonią po szlufce moich dżinsów.- Nie chciałbyś tego powtórzyć?
- Nie i odpierdol się ode mnie!- odepchnąłem ją aż się zatoczyła.
Spojrzała na mnie wzrokiem pobitego szczeniaka. Acha... zaczęło się... Opera mydlana...
- Już ci się nie podobam? Jedna noc i traktujesz mnie jak szmatę z ulicy? Eddy, ja oddałam ci siebie, bo się zakochałam...
Kuźwa, tak to jest jak sypiasz z fankami...
- Słuchaj, ja nawet nie wiem jak się nazywasz, ile masz lat...nic.- rozłożyłem spokojnie ręce, jednak widząc, że znowu chce coś powiedzieć, dodałem ostrzej- NIC! A teraz zabieraj się stąd, bo zawołam ochronę i tak rozpieprzoną wywalą cię na ulicę!
Chyba podziałało, bo fuknęła gniewnie i uciekła do sypialni. W kilka sekund później pojawiła się w pełni ubrana.
- Pożałujesz tego Cullen! Pójdę do mediów i powiem jak wykorzystujesz dziewczyny! I jak je traktujesz!
- Ta, kto uwierzy lasce, która się szmaci po godzinie znajomości? Poza tym...-dodałem z uśmieszkiem mierząc ją od stóp do głów- Jakoś specjalnie nie protestowałaś...
Warknęła wściekle i po chwili pizgnęła drzwiami aż miło.

Westchnąłem przeciągle i z kubkiem kawy powlokłem się do salonu, gdzie na kanapie znalazłem swoją kurtkę. Pogrzebałem wolną ręką w kieszeni i wyciągnąłem komórkę.
Szybko i bez zbędnego zastanowienia wybrałem numer, a czekając na połączenie usiadłem przed laptopem i go włączyłem. Mój menager nie cierpiał, gdy urywałem się bez jego wiedzy. Wówczas moja skrzynka mailowa pękała w szwach... A ja musiałem ten syf sprzątać...
- W końcu raczyłeś odebrać, do cholery.- warknąłem, gdy po pięciu sygnałach usłyszałem niemrawy głos mojego jedynego przyjaciela.
- Edward, niech cię szlag jasny trafi... Spałem...
- Stary, jest już czwarta popołudniu, czas zaplanować wieczór!- mój zajebisty nastrój wyrazie różnił się od humoru mojego rozmówcy. Niech Bóg, czy inne zjawisko, błogosławi prochy i kawę!
- Czy ciebie już do końca popieprzyło? Jestem od czterech dni w Londynie, a ty zdążyłeś zaciągnąć mnie do co najmniej dwunastu klubów!
- Ma się ten dar...
- Taa... dar... to twoje przekleństwo, stary...
- Dobra, przestań chrzanić, przecież dobrze się bawisz. A może nie mam racji? Nie przeleciałeś może tej blond cizi?
Głośne westchnienie mojego przyjaciela powiedziało mi, że jest mną niesamowicie zniesmaczony.
- Edward, ja nie jestem tobą. Ja nie muszę wyruchać wszystkiego co ma nogi po szyję i duży biust!
- O przepraszam, ta z którą spałem dzisiaj miała co najwyżej rozmiar C, ale co ja na to poradzę.
- Edward... Idź się lecz.
- Jasne. Wpadnę o ósmej. Umyj się i łyknij kawy.
- Taaa, jak się doczołgam...
- Jasper, nie bądź ciota, będę o ósmej.
Nie czekając na potwierdzenie zatrzasnąłem komórkę.

Ja i Jasper byliśmy najlepszymi kumplami od dzieciństwa. Pomimo moich wyskoków i imprezowego życia, tylko on jedne pozostał mi przyjacielem, który bezinteresownie utrzymywał ze mną kontakt. Nie był żadną pieprzoną pijawą, ale człowiekiem z sumieniem! A w mojej branży rzadko trafia się tak godna pieprzonego zaufania osoba.
Uch, tylko czemu czasem zachowuje się tak sztywno wobec lasek?

Kończąc kawę wysłałem jeszcze esemesa do Emmetta, kolesia, którego poznałem kilka lat temu na planie jednego z filmów.
Znając go i jego styl życia, był już na nogach od kilku godzin, gotowy do wieczornego nawalenia się jak bombowiec.
Rzuciłem komórkę na szklany stolik i poszedłem uszykować się na wieczór.


>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>

- Bello!
Podniosłam głowę z nad półokrągłego biurka recepcji, gdzie jak co godzinę wypełniałam tabelę grup turystów jakie miałam okazję oprowadzać po muzeum. A czekały mnie dziś jeszcze trzy, w tym dwie z podstawówki i jedna emerytów.
- Tak, pani Francis?
- Bello złotko, zanieś to kustoszowi.- powiedziała miła kobiecina po pięćdziesiątce podając mi pękające w szwach formularze.- Powiedz, że to wypełnione dane o zamówieniach na cykl sierpniowych wystaw. Powinien skontaktować się z Paryskim Muzeum, ale on już będzie wiedział co zrobić.
- Oczywiście, mogłaby pani zastąpić mnie przez chwilę?
- Jasne złotko.- uśmiechnęła się staruszka i zamieniłyśmy się miejscami.- Wybacz, że cię tak wykorzystuje, ale już nie daje rady wchodzić i schodzić po tych schodach... Uff, chyba czas na emeryturę.
- Co też pani mówi! Taka weteranka jak pani? Cóż mój ojciec bez pani by zrobił?- zaśmiałam się delikatnie, wiedząc, że tymi słowami rozbudzę entuzjazm starszej sekretarki mojego ojca, kustosza.
- Masz rację, niedługo sama będę mogła byś eksponatem, ale.. Chyba nie jestem aż tak stara, skoro jak wychodzę z pracy z muzeum, to alarm nie piszczy!- zaśmiała się mocnym głosem i widząc zbliżającego się listonosza, nałożyła na nos okulary.

Chcąc nie chcąc, poszłam w stronę bocznych schodów, których kondygnacja liczyła pięć pięter. Na ostatnim miał gabinet mój ojciec, kustosz Muzeum Brytyjskiego, profesor Charlie Swan.
Zapukałam delikatnie jedną ręką i uchyliłam ostrożnie drzwi. Ojciec odkładał właśnie słuchawkę i zamknął jakąś teczkę nie uraczywszy mnie nawet spojrzeniem.
Wślizgnęłam się do środka i zamknęłam za sobą drzwi.
- Przyniosłam dokumenty o transferze obrazów Moneta, jaką mamy przeprowadzić w sierpniu z Muzeum Paryskim- powiedziałam oficjalnym tonem podając nad biurkiem plik folderów.
- A tak, dziękuję Izabello.
Uch, nie lubiłam, gdy ktoś zwracał się do mnie pełnym imieniem, ale ojciec robił to tak notorycznie, że już zdążyłam się przyzwyczaić.
- Jutro wyjeżdżam do Oksfordu, więc w ciągu weekendu kierownictwo przejmie mój zastępca, pan Wood- poinformował mnie oschle przeglądając dokumenty, które mu podałam.
- Oczywiście ojcze. Mam coś uszykować na tę podróż?- dodałam mając nadzieję, że ojciec w końcu raczy na mnie spojrzeć.
- Nie, o wszystko zadba masz majordomus.
Ach, tak, faktycznie. Po co w ogóle rozmawiać z córką. Zrezygnowana odwróciłam się chcąc opuścić biuro najszybciej jak się da.
Po tych latach obojętności nie widziałam sensu, by walczyć z oziębłym traktowaniem mojego ojca, gdy już zdał sobie sprawę, iż nadal istnieję.
- A, Izabello, jak idą ci przygotowania do sesji?
Odwróciłam się, uprzednio szybko pozbywając się irytacji na twarzy.
- Sesja za miesiąc, ale już zrobiłam powtórki z paleoekologii i łacińskiego.
- Izabello, jeśli nie dostaniesz najwyższych not, nie wiem jak spojrzę w oczy swoim kolegom z branży. Nie mówiąc już o Aleksandrze.
Oczywiście, nie ma to jak wstyd, że córka wybitnego archeologa ma drugą średnią na roku. Prawdziwy powód do ucieczki z kraju i zmiany nazwiska.
- Spokojnie tato. Tym razem cię nie zawiodę.
- Mam nadzieję Izabello.
Po tych słowach uznałam, że powietrze unoszące się w gabinecie jest tak ciężkie, iż zaraz się uduszę.

Wypadłam na opustoszały korytarz i w chwilę później siedziałam w damskiej łazience patrząc w lustro.

Kobieta, na którą patrzyłam miała drobną trójkątną twarz o dobrotliwym wyrazie. Usta, zawsze skore do uśmiechu, z natury czerwone niczym dojrzała róża, teraz zaciśnięte aż do bólu. Mały kształtny nos pokrywało kilka ciemnych piegów, które znakomicie kontrastowały z mleczną skórą. Tuż pod równymi, wygiętymi w łuk brwiami spoglądały ciemnozielone oczy otoczone przez czarne gęste rzęsy. Spojrzenie jakim potrafiły zaszczycić człowieka było tajemnicze i niewinne, jednakże nie brakowało mu uporu i, gdy było trzeba, ciskało pełnymi irytacji piorunami. Na ramiona spływała kaskada jasno-brązowych włosów lekko pofalowanych z natury.

Bella Swan z pewnością nie chciała być uważaną tylko i wyłącznie za córkę kustosza wielkiego muzeum.
Chciałam sama dojść do profesji z jakiej słynęła moja rodzina, przez wyrzeczenia i ból pleców i oczu, gdy po kilka godzin przesiadywałam w uniwersyteckiej bibliotece.
Nie chciałam niczyjej pomocy.
I gdy chodziło o moją rodzinę... Nie chciała by ktoś ustawiał mi życie.
A jednak to zrobiono, co sama zainteresowana nie miałam nic do powiedzenia, jak spełnić życzenie ojca.
Jego marzeniem było, by wychować jedyną córkę na dobrą żonę i wykształconego archeologa, dla syna swojego przyjaciela Wooda, Aleksandra Jamesa.
Już prędzej jego by widział jako swojego syna niż mnie.
Komórka, którą miałam skrytą głęboko w kieszeni fioletowego żakietu wibrowała zaciekle.
Spojrzałam na wyświetlacz i aż uśmiechnęłam się przez powstrzymane łzy.
- Alice, ty wiesz, kiedy zadzwonić- tymi słowami odebrałam telefon.
- A jak, przecież wiesz kochana, jakie ja mam znakomite wyczucie chwili. Ale znając ciebie i twój napięty harmonogram, będę się streszczać. Co powiesz na wypad. Dzisiaj. Na imprezę.
Skrzywiłam się na samą myśl o szumie, hałasie, światłach i... ubraniach jakie na mnie wciśnie moja przyjaciółka.
- Alice, ja naprawdę...
- Och, przestań- przerwała lekko poirytowana.- Już niedługo mamy sesję, więc w ogóle nie dasz się nigdzie wyciągnąć! A co jak poznasz kogoś lepszego od Jamesa?
- Ta, nie licz na cuda... Uch, nie popuścisz mi prawda- skrzywiłam się, gdy na ścianie łazienki dostrzegłam zegar. Musiałam zaraz stawić się w recepcji, by oprowadzić po muzeum kolejną wycieczkę.
- Oooooooooczywiście, że nie – zaśmiała się perliście.
- Och, dobrze. Ojciec dzisiaj wyjeżdża, więc możesz u mnie zostać jak chcesz.- wyrzuciłam z siebie z szybkością karabinu maszynowego, nim zdołałam się rozmyślić.
Alice aż zapiszczała z radości i oświadczywszy, że stawi się u mnie o ósmej rozłączyła się.
Poszłam do głównego holu, a tam...
- Pani Francis- zagadnęłam szeptem do sekretarki mojego ojca.- czy grupę emerytów nie mieliśmy zapisaną na osiemnastą?
- Ach tak, ale wycieczka szkolna odwołała przyjście, a ta grupa przyjechała wcześniej.
Westchnęłam głęboko i z najszczerszym uśmiechem na jaki mnie było stać, poszłam przywitać się z moją grupą.

Z całą pewnością będę potrzebowała mocnego drinka na koniec dnia...

 


 

 

 

 

 

 


akompaniament:
http://www.youtube.com/watch?v=frXfi9ELyfo
na zmianę z
http://www.youtube.com/watch?v=hTdhXxxWREo

Rozdział I
Trucizna o smaku pierwszego zauroczenia

część 1


Edward:


Początek wieczoru wyglądał zawsze tak samo.
Czekaliśmy razem z Jasperem w pobliskim barze, aż cholerny hrabia Emmett raczy zaszczycić nas w końcu swoją obecnością. Byłem maksymalnie poirytowany - nienawidziłem, gdy ktoś spóźniał się na umówione spotkanie i w ten sposób robił ze mnie durnia. Emmett miał taryfę ulgową w postaci naszej kilkuletniej znajomości; na kumpli nie wkur****em się tak często i ostro, jak na menadżera czy przelotnych znajomych.

Upiłem łyk drugiego tego wieczora piwa i wyciągnąłem z pudełka papierosa, zerkając przelotnie na Jaspera. Biedak, praktycznie leżał na kontuarze. Nadal nie wyglądał dobrze, ale i tak zrobił kolosalny postęp od chwili, gdy zobaczyłem go pół godziny temu. W ciągu kilku minut zdołałem doprowadzić go do stanu użyteczności. Ma się swoje Cullenowe sposoby.

Cholernie starałem się nie wpaść w dziką pasję, ale gdy tylko ujrzałem ten jego nieogolony ryj i tłuste, oklapnięte włosy w dziennym świetle, z trudem mogłem się dopatrzyć podobieństwa do najseksowniejszego modela dwa tysiące dziesiątego roku. Mając gdzieś niemrawe protesty Jazz’a, wepchnąłem go pod zimny prysznic, a sam poszedłem zrobić mu kawę i coś do żarcia. Wybrałem dla niego jeszcze ciuchy na ten wieczór, by zaoszczędzić na czasie i wrzuciłem mu je do łazienki.
Gdy kwadrans później pojawił się w kuchni wyglądał o niebo lepiej; uczesane włosy postawione na żelu, szczęka i policzki idealnie ogolone, dżinsy i koszula schludnie zapięte na swoich miejscach. Było mi trochę żal kumpla, ale z drugiej strony pamiętałem, jak po kilku godzinach rozkręcał się na imprezie i jak wyrywał co lepsze laski.

Teraz Jazz wciąż miał widoczne cienie pod oczami, lekko zapuchnięte powieki i gapił się tępym jak cholera wzrokiem w swojego niezaczętego drinka. Może i nie był przyzwyczajony do takiego życia, jakie ja od kilku lat prowadziłem, ale w końcu widujemy się raz czy dwa w roku, nie licząc przelotnych spotkań czy telefonów, więc nie było ku*** mowy, żebyśmy spędzili te dwa tygodnie na siedzeniu w chacie i graniu w piłkarzyki!
Paląc papierosa zauważyłem, że obok mnie przecisnęła się drobna, krótkowłosa brunetka sięgająca mi niemal do połowy torsu. Miała cholernie słodkie usteczka i roześmianą twarz elfa, którego zresztą przypominała całą swoją posturą. Takim maleństwem grzech się nie zająć! Posłałem jej swój firmowy uśmiech, który odwzajemniła uważnie mierząc mnie wzrokiem. Nim zwróciła się do barmana przemknęła jeszcze szybkim spojrzeniem po ciele trupa, który leżał na barze zaraz za mną. Zaśmiała się melodyjnie i złożyła zamówienie składające się z dwóch piw.

No tak, dwa piwa. Pewnie przyszła ze swoim gachem.
Szczęściarz.

Wiem, do cholery, jak się prezentowałem. Zaje*****, wyluzowany koleś, który zaciągnie do łóżka każdą dziewczynę, bez dalekosiężnych planów. Ale miałem jedną dewizę, której obiecałem sobie nigdy nie złamać: nie dotykać rzeczy, które do mnie nie należą.
To się tyczyło zazwyczaj lasek.
Ilu moich kumpli i znajomych przegapiło lub zawaliło swoją życiową szansę tylko dlatego, że przespało się bądź zakochało nie w tej kobiecie, co trzeba. Ja takiego durnego błędu na pewno nie popełnię. Nie zawalę swojego życia dla jakieś piep****** damulki!

Dziewczyna stojąca obok mnie odebrała swoje zamówienie i posłała mi ostatni, pożegnalny uśmiech à la chochlik. Wypuściłem gryzący w nozdrza dym i zgasiłem pet w pełnej niedopałków popielniczce. Zmysły miałem wyostrzone do granic możliwości. Alkohol i tytoń, plus wypita wcześniej kawa i łyknięte prochy... wolę nawet nie wiedzieć, jak przez te zabiegi wygląda mój żołądek.

Znowu zerknąłem na Jaspera, żeby zobaczyć, jak się trzyma. Siedział wyprostowany na obrotowym krześle i z oczami wyłażącymi niemal z oczodołów, gapił się na jakieś paranormalne zjawisko, które pojawiło się za moimi plecami. Spojrzałem przez lewe ramię i dostrzegłem dziewczynę o figurze elfa, z gracją manewrującą przez zatłoczony pub. Ruchy miała tak ponętne, a jednocześnie tak naturalne, że każda modelka spłonęłaby z zazdrości na jej widok. Nie mówiąc już o nas, facetach, podnieconych niemal do granic możliwości.
Zrezygnowany i z lekka poirytowany wyciągnąłem kolejnego papierosa.
- Odpuść sobie, Jazz - warknąłem przez zaciśnięte usta. - Laska zamówiła dwa piwa.

Entuzjazm i emocje, jakie jeszcze kilka sekund temu pojawiły się na twarzy Jaspera, były już tylko bladym wspomnieniem. Ściągnął brwi i pokiwał w milczeniu głową. On również wiedział, co oznaczają dwa piwa.
Zamaszystym ruchem wziąłem do ręki srebrną zapalniczkę, leżącą przede mną i podpaliłem końcówkę papierosa. W tym czasie Jazz powrócił do swojej poprzedniej pozycji, a ja chwyciłem za komórkę.
Poczekać pół godziny? Okej, ale trzydzieści pięć minut siedzenia w zasranym barze to już, ku***, przesada!!!

***


Bella

Nim przyjechałam do domu, było już dobrze po siódmej. Wiedziałam, że znów się spóźnię, a raczej nie zdążę przygotować się nim przyjedzie Alice.
Lata przyjaźni z nią nauczyły mnie, że jeśli wybierasz się gdzieś z Alice, to zawsze, kategorycznie i bez zbędnego zastanowienia musisz być gotowa do wyjścia z domu w tej samej chwili, gdy ujrzysz samochód małej terrorystki na podjeździe. W przeciwnym wypadku zaciągnie cię ona do garderoby i będzie w niej przetrzymywała, aż nie zatwierdzi twojej kreacji.

Gdy pół godziny temu opuściłam progi Muzeum Brytyjskiego, miałam ochotę tylko na długą i gorącą kąpiel. Nic nie potrafiło ukoić moich skołatanych nerwów tak dobrze, jak olbrzymia wanna wypełniona po brzegi górami jedwabistej piany z olejkiem lawendowym. Książki i notatki z uczelni leżały obok mnie na siedzeniu pasażera, wymieszane razem z dokumentami, które miałam sprawdzić, wypełnić i zatwierdzić, zanim dostarczę je w poniedziałek po zajęciach do pracy. Czekał mnie naprawdę pracowity weekend.

Westchnęłam z ulgą ciesząc się znajomym widokiem po mojej prawej stronie. Kamienny zamek, którego czasy świetności przeminęły w odległym średniowieczu, zamajaczył za wysokim, żelaznym ogrodzeniem. Posiadłość otoczona była rozległym włościami, gdzie swoje miejsce znalazł okazały ogród jak i dziki, nie tknięty ręką człowieka las. Na tle okolicznych domów jednorodzinnych i gospodarstw zamczysko wyglądało jak obiekt z innej bajki. Odrestaurowany i zadbany przyciągał spojrzenia tak i turystów, jak i tutejszych mieszkańców . Jedynym świadectwem upływających lat były wysokie okna i drzwi wejściowe, odpowiednio uszczelnione oraz monitoring i ochrona na którą zdecydował sie ojciec, ponieważ uznał, iż „zważając na naszą pozycję społeczną należy chronić się przed niebezpieczeństwem zagrażającym nam z zewnątrz”... Zabrzmiało to tak, jakby w każdej chwili spodziewał się niezapowiedzianego ataku Al-Kaidy...

W chwili, gdy przejechałam przez misternie kutą bramę, poczułam, że naprawdę jestem w domu. Mimo oziębłego traktowania przez ojca, w tym ponurym zamczysku zawsze ktoś na mnie czekał. Ktoś bardzo przeze mnie kochany, aż do granic możliwości.
Parkując tuż przed wejściem, z naręczem książek, dokumentów i notatek, pognałam przez dziedziniec, a później po schodach, w stronę warownych drzwi wejściowych. Do środka wpuścił mnie leciwy kamerdyner, którego kochałam jak dziadka. - Witaj w domu, kochana. - Mocny, przyjemny dla ucha bas rozległ się tuż przy moim uchu, gdy przytuliłam się do tego starszego, a mimo to radosnego i wiecznie skorego do żartów człowieka.
- Witaj dziaduniu! - Zaśmiałam się naturalnie, po raz pierwszy od kilku godzin. To dziwne, ale tylko przy wybranych osobach, bliskich memu sercu, a niekoniecznie spokrewnionych jestem w stanie zachowywać się naturalnie.
- Daj, wezmę od ciebie te piekielne książki! - warknął nagle rozdrażniony kamerdyner, ale domyśliłam się, że robi to jedynie na pokaz i tylko po to, by poprawić mi humor po ciężkim dniu. - Sam nie wiem, skąd ty bierzesz siły na studiowanie i pracę w muzeum! I jeszcze tak męczą cię na tej uczelni! Patrz sama! Ta jedna książka jak nic waży z pięć kilo! - dodał, biorąc do ręki najgrubszy tom, jaki miałam z sobą. - Normalny człowiek w życiu czegoś takiego by nie przeczytał!
- Och, wiem przecież, że jestem nienormalna, więc uświadamiać mi tego nie trzeba - odparłam z uśmiechem. - Ale cóż poradzę? Nazywam się Swan i jestem na dodatek...
- Bello - przerwał mi kamerdyner, patrząc na mnie surowo. - To, że jesteś jedynaczką i ostatnią latoroślą w rodzie Swanów nie oznacza, że musisz spełniać wszystkie wymogi twego ojca! Masz własne życie i to od ciebie zależy, jak je przeżyjesz.
- Wiem i dziękuję za radę, ale... innej drogi dla siebie nie widzę. - odparłam krótko tonem kończącym dyskusję. Zbyt dużo nasłuchałam się już wywodów o tym, co powinnam robić, a czego się wystrzegać i to zarówno od osób, którzy mieli na uwadze dobre imię rodziny, jak i tych, którzy kochali mnie za to, kim jestem.
Zerknęłam ciekawie w stronę wielkich mahoniowych schodów.
- Czy ona...
- Tak, przyjechała kwadrans temu. - Chyba dziadunio dojrzał coś na mojej twarzy, co kazało mu odebrać ode mnie ciężar jaki spoczywał cały czas w moich rękach. - Idź do niej.

Oddałam kamerdynerowi książki i pognałam po schodach prowadzących na górę. Kilometry grubych, ręcznie tkanych chodników, którymi wyłożono korytarze, zagłuszały stukanie moich obcasów. Przyznam szczerze, że nie lubiłam jakichkolwiek butów, które narażałyby mnie na zachwianie równowagi, jednak przyjęcia, bale i inne uroczystości, na których pojawiałam się wraz z ojcem, nakazywały założenie specjalnego obuwia.

Kierując się cały czas wyznaczonym torem, podążałam labiryntem korytarzy i przejść, od czasu do czasu napotykając jakąś pokojówkę, do której uśmiechałam się przyjaźnie. W drodze mijałam przepiękne malowidła, rzeźby i meble gromadzone przez moją rodzinę od kilku stuleci. Choć zamek był odrestaurowany i unowocześniony, to posiadał swój dawny charakter i klimat. W niektórych miejscach pozostawiono kamienne ściany, a chłód, jaki od nich bił, pozwalał na zaznanie ulgi w ciężkie, upalne dni. Drewnianych boazerii, mimo upływu wieków, nie naruszyły żadne grożące im owady. W salach i komnatach znajdowały się kominki, które pamiętały jeszcze jak wzniecano w nich ogień w piętnastym wieku. Czuło się tu ducha średniowiecznego przepychu.

W końcu, lekko zdyszana, stanęłam przed wielkimi, podwójnymi drzwiami. Przygryzłam dolną wargę i cicho zapukałam knykciami o drewnianą powierzchnię, po czym nacisnęłam klamkę. Zawiasy zaskrzypiały niezauważalnie, a ja wślizgnęłam się do środka.
Komnata, w której wnętrzu się znalazłam, nie zmieniła się z upływem lat. Na toaletce z drewna różanego wciąż stały flakony z zagranicznymi perfumami, srebrna szkatułka z biżuterią i kosmetyki, którymi lubiłam się malować w dzieciństwie udając, że jestem dorosła. Na kominku z białego marmuru połyskiwały tajemniczo kolorowe zdjęcia, oprawione z srebrne ramki. Wielkie okna z zachodniej strony zamku wpuszczały do środka czerwono-pomarańczowe promienie zachodzącego słońca, rozjaśniając pokój utrzymany w delikatnej tonacji bladego różu. Przeciwległa ściana praktycznie w całości zajęta była przez wysokie do sufitu regały zapełnione książkami w skórzanych, limitowanych bądź zrobionych na zamówienie oprawach. Mogłam tu znaleźć dzieła różnych pisarzy, od zawirowanego, romantycznego świata Jane Austen, po ambitną i naukową literaturę Christiana Jaco. Żadnych elementów technologii dwudziestego pierwszego wieku. Choćbym nie wiadomo ile czasu szukała, nie dojrzałabym iPoda, laptopa czy też telewizora. Właścicielka tego pokoju nie potrzebowała tych trywialnych rzeczy.

Podeszłam powoli do stojącego na wprost drzwi wielkiego dębowego łóżka o czterech kolumnach. Starsza kobieta, pochylająca się nad nim i poprawiająca pierzynę, uśmiechnęła się do mnie promiennie, przez co rysy jej twarzy uległy wyostrzeniu. - Witaj, kochanie - zagadnęła do mnie ciepłym i kojącym głosem. - Widzę, że i dzisiaj przyszłaś mi pomóc.
- Oczywiście.
Nic więcej nie dałam rady z siebie wyrzucić.
Podeszłam do łóżka i z góry wiedząc, na co powinnam być przygotowana.
Na materacu ułożone było ciało kobiety zbliżającej się do czterdziestki. Miała długie, ciemnobrązowe włosy sięgające piersi, lekko pofalowane na końcach. Blade usta zlewały się z porcelanową cerą, a cała twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Mówiono mi, że jestem do niej podobna, że jestem jej odbiciem, ale tylko z wyglądu, bo z charakteru i zachowania byłyśmy całkowicie różne.
Ja i moja matka pogrążona w śpiączce.

Delikatnie ujęłam jej dłoń i zaczęłam na przemian zginać i prostować palce, tak jak pielęgniarka uczyła mnie przed laty. Jednocześnie opowiadałam jej, jak minął mi dzień. O tym, że napisałam najlepiej referat z protocywilizacji eneolitu europejskiego; o tym, jak jeden dzieciak w muzeum o mało co nie rozwalił w drobny mak szkieletu tyranozaura reksa; o tym, że umówiłam się dzisiaj z Alice i bałam się, gdzie mnie wyciągnie...
Cały ten czas jej oddech był wyrównany i spokojny, a twarz wyprana z emocji.
Spała czystym, spokojnym snem.

Pół godziny później siedziałam na łóżku w swojej komnacie, próbując się uspokoić. Obojętnie, jak bardzo się starałam, wspomnienia tamtego dnia powracały.

Mama pożegnała się ze mną ciepło i z uśmiechem na ustach wyszła z domu, by razem koleżankami z literaturoznawstwa pojechać na wykład do Oksfordu. Kochała książki od zawsze. Może to dlatego, że była tak roztrzepaną, nieodpowiedzialną, szaloną i niepoprawną marzycielką, jak jej ulubiona bohaterka literacka, Ania Shirley. Oczywiście, kochała mnie, nawet bardzo. Mówiła do mnie „dorosła dziesięciolatko”, gdy upominałam ją lub pomagałam znaleźć książki potrzebne na wykład. Byłam jej najlepszą przyjaciółką i jedyną oddaną osobą w tym domu. Jednak gdyby nie moje nianie i służba domowa prawdopodobnie chodziłabym głodna i zaniedbana.

Zacisnęłam kurczowo dłonie czekając na przypływ łez.
Przed oczami stanął mi obraz sprzed dziewięciu lat. Moment, w którym ojciec ostatni raz rozmawiał ze mną szczerze i otwarcie. Nigdy się mną zbytnio nie przejmował, jednak po tym zdarzeniu przestał mieć wzgląd na moje uczucia. Dyktował co mam robić i z kim się spotykać. Dobierał mi przyjaciół, wybierał szkoły, klasy, a nawet koła zainteresowań. Nie wspominając o narzeczonym, którym mnie uraczył w wieku siedemnastu lat.

Od tragicznego wypadku mamy ojciec przejął nade mną całkowitą kontrolę. Wyglądało to tak, jakby próbował pozbyć się mnie z domu i co za tym idzie, ze swojego życia, najszybciej jak się da.
Gdy w tamtą noc opowiadał mi o wypadku samochodowym, jaki miała moja mama i że teraz przebywa w szpitalu, a ton jego głosu był do bólu oficjalny - jakby wygłaszał kolejny wykład, a nie rozmawiał ze swoją jedyną córką o stanie zdrowia jej matki, a swojej żony! Informacja, że przeszła operację, a jej stan jest krytyczny, poraziła mnie do tego stopnia, że nawet moja niania, Elizabeth, nie mogła mnie uspokoić.
Lekarze nie dawali Renee żadnych nadziei. Organy wewnętrzne były uszkodzone, ręce i nogi połamane, miała kołnierz ortopedyczny na karku - oto obraz, jaki przedstawił ojciec swojej dziesięcioletniej córce.

Media szalały. Gazety i programy informacyjne prześcigały się w nowinkach na temat stanu zdrowia Renee Swan, żony znanego profesora Uniwersytetu Oksford, dziedziczki wręcz bajecznej fortuny. Telefony i kondolencje, jakie otrzymywaliśmy od fałszywych przyjaciół i członków rodziny, tylko mnie irytowały i doprowadzały do łez. Mogłam liczyć wyłącznie na Alice, moją jedyną przyjaciółkę.

Po licznych operacjach, zabiegach i pobytach w sanatorium przewieziono matkę do domu. Mimo tego, co wcześniej mówili lekarze, ciało Renee zregenerowało się całkowicie, czego niestety nie można było powiedzieć o jej świadomości. Lekarze próbowali wybudzić matkę ze śpiączki farmakologicznej, jaką wobec niej zastosowali, jednak bez skutku.
Przez kilka pierwszych miesięcy pokój mamy zapełniony był drogim sprzętem medycznym, takim jak respiratory, kroplówki czy odsysacze. Bałam się tam wchodzić. Pamiętałam Renee jako pełną życia młodą kobietę, trzymającą głowę w chmurach i mającą co chwilę szalone pomysły. Teraz musiałam przyzwyczaić się do widoku mojej matki, przypominającej lalkę. Włosy, niegdyś pełne blasku, leżały rozsypane na poduszce, matowe i pozbawione naturalnego połysku. Ciemnofioletowe powieki o długich czarnych rzęsach przysłoniły zielone, niczym szmaragdy oczy. Usta, które rozciągały się w delikatnym uśmiechu za każdym razem, gdy mnie widziała - teraz półotwarte, spierzchniałe, a ich koloryt niemal zlewał się z bladą cerą.

Nie chciałam jej oglądać w takim stanie, jednak przychodziłam kilka razy dziennie. Siadałam na łóżku i uważając, by nie poplątać żadnych kabelków, chwytałam ją za rękę, jednocześnie pełnym ożywienia głosem opowiadałając, co spotkało mnie dziś w szkole, co słychać w domu, co ostatnio czytałam... Różne głupoty, o których rozmawiałyśmy do późna, gdy jeszcze mogła mi odpowiadać i udzielać rad. Od pielęgniarki nauczyłam się, jak zajmować się matką, jak ją myć, prowadzić gimnastykę, przebierać i czesać. Robiłam co w mojej mocy, by odpokutować za mojego ojca, który nie zjawił się w pokoju żony od czasu, gdy została przewieziona do domu.

Ciche pukanie do drzwi wyrwało mnie z mrocznych myśli, w jakich pogrążyłam się kwadrans temu. Podniosłam głowę znad załamanych rąk i niecierpliwym, wręcz pośpiesznym gestem starłam łzy spływające po rozgrzanych policzkach.
Alice wbiegła do środka nie czekając, aż raczę otworzyć jej drzwi.
- Bells, po zajęciach byłam na zakupach i znalazłam wręcz IDEALNĄ bluzkę dla ciebie. - Gdy tylko przekroczyła próg mojej sypialni, zaczęła trajkotać słodkim, melodyjnym głosem, którego zawsze jej zazdrościłam.
Właściwie odkąd pamiętam, zawsze czułam się w towarzystwie Alice jak brzydula. Ja - pospolita, zwykła dziewczyna, która próbuje wtopić się w otoczenie, mając obok siebie elfa w ludzkiej postaci, o delikatnych, acz pełnych kształtach i gracji modelki. Spokojna, cicha i utemperowana Izabella Marie Swan, mająca za przyjaciółkę roztrzepanego chochlika, który wręcz nie może powstrzymać ekscytacji, gdy widzi hasło: wyprzedaż. Każda z nas miała inne gusta, przyzwyczajenia i idee, którymi się kierowała, ale łączyła nas siostrzana miłość, a jej żadna siła nieczysta nie rozerwie.
- Alice, błagam, jeśli zamierzasz trzymać mnie w garderobie przez pół nocy tylko po to, żeby trochę poeksperymentować...
- ...To się grubo mylę. - Wpadła mi w słowo owa terrorystka i niczym niezrażona, skierowała się do mojej garderoby. Załamana powlokłam się za nią, próbując przygotować się psychicznie na szok modowy, jaki zapewne miała zamiar mi zafundować.
Alice zdążyła się już rozgościć. Pozapalała światła i właśnie grzebała zawzięcie w szafie, gdzie trzymałam spodnie wyjściowe. W chwilę później rzuciła na czerwony, puchowy fotel...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin