Brooks Terry-Magiczne królestwo 1-Królestwo na sprzedaż.pdf

(1322 KB) Pobierz
Brooks Terry-Magiczne krolestwo 1-Krolestwo na sprzedaz
TERRY BROOKS
KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ
W skład cyklu
MAGICZNE KRÓLESTWO
wchodzą:
KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ
CZARNY JEDNOROŻEC
NADWORNY CZARODZIEJ
KABAŁOWA SZKATUŁKA
NAPAR CZAROWNIC
TERRY BROOKS
KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ
Przełożył Maciej Karpiński
Kenardowi, Vernonowi, Billowi, Johnowi i Mikę'owi
Coś takiego rzeczywiście się wydarzyło
Czarownica z Północy, z pochyloną głową i oczami wbi-
tymi w ziemię, rozmyślała przez chwilę. Wreszcie uniosła
głowę i powiedziała:
- Nie wiem, gdzie jest Kansas, nigdy o nim nie słysza-
łam. Powiedz, czy to kraj cywilizowany?
- Ależ tak - odrzekła Dorota.
- Więc to właśnie dlatego. Jestem przekonana, że w cy-
wilizowanych krajach nie ma już czarownic ani czarowni-
ków, ani czarodziejek, ani czarodziejów. Ale Kraina Oza nig-
dy nie była cywilizowana, bo jesteśmy odcięci od reszty świa-
ta. Dlatego też między nami ciągle jeszcze są czarownice
i czarodzieje.
L. F. Baum, Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu,
tłum. S. Wortman, Nasza Księgarnia, Warszawa 1972.
BEN
W skrzynce leżało specjalne, gwiazdkowe wydanie kata-
logu domu towarowego Rosen's. Zaadresowane było do
Annie.
Ben Holiday, zanim ją otworzył i wyjął broszurę, stał przez
chwilę znieruchomiały. Wodził oczami po barwnej, wesołej
okładce. Zatrzymał wzrok na białej naklejce z imieniem jego
zmarłej żony. W lobby chicagowskiego wysokościowca pa-
nowała dziwna cisza. Tonęło ono w pokrywającym wszystko
424531379.002.png
kurzu późnopopołudniowych godzin szczytu. Nie było tu
teraz nikogo, prócz niego i strażnika. Na zewnątrz, za sięga-
jącymi od podłogi do sufitu oknami, wychodzącymi na fron-
tową ścianę budynku, jesienny wiatr hulał chłodnymi podmu-
chami w kanionie Michigan Avenue. Szeptał o zbliżającej się
zimie.
Ben powiódł palcem po śliskiej okładce katalogu. Annie
uwielbiała robić zakupy, nawet jeśli były to zakupy w wy-
syłkowym domu towarowym. Rosen's był jednym z jej ulu-
bionych sklepów.
Nagle do oczu nabiegły mu łzy. Nie mógł się pogodzie
z jej utratą, choć od tamtej chwili upłynęły przecież już dwa
lata. Czasami wydawało mu się, że to wszystko to tylko wy-
twór jego wyobraźni i że kiedy wróci z pracy do domu, ona
będzie tam na niego czekała.
Wziął głęboki oddech, usiłując opanować wzburzenie wy-
wołane tym drobiazgiem - widokiem nalepki z jej imieniem.
Wzburzenie bezsensowne. Przecież nic już mu jej nie wróci.
Nic nie może odmienić tego, co się wydarzyło.
Wzniósł oczy i wpatrzył się w pustą teraz skrzynkę. Pa-
miętał dokładnie dzień, w którym dowiedział się, że zginęła.
Wrócił właśnie z sądu, z posiedzenia przedprocesowego
w sprawie firmy Microlab ze starym Wilsonem Frinkiem i jego
synami. Pracował wtedy w biurze. Zastanawiał się nad argu-
mentami, jakimi mógłby przekonać swego adwersarza, pra-
wnika nazwiskiem Bates, że jego rozwiązanie będzie opty-
malne dla wszystkich stron sporu, gdy zadzwonił telefon.
Annie miała wypadek na Kennedy Avenue. Była w stanie
krytycznym w szpitalu St. Jude. Czy może do niej przyje-
chać...?
Pokręcił głową. Stale słyszał głos doktora, opowiadające-
go mu o tym, co się wydarzyło. Brzmiał tak chłodno i racjo-
nalnie. Od razu wiedział, że Annie umiera. Poczuł to w jednej
chwili. Odeszła, nim dotarł do szpitala. Dziecko również. Była
w trzecim miesiącu ciąży.
- Panie Holiday!
Ben rozejrzał się dookoła, spłoszony czyimś głosem. To
George, strażnik, spoglądał na niego znad swojego biurka
w holu.
- Czy wszystko w porządku?
Ben skinął i z trudem się zdobył na krótki uśmiech.
- Tak, zamyśliłem się...
Zamknął drzwiczki skrzynki, włożył wszystkie przesyłki
424531379.003.png
do kieszeni płaszcza i trzymając oburącz katalog, ruszył
w kierunku windy. Nie chciał, by widywano go w takim sta-
nie. Może to siedzący w nim stale prawnik trzymał go
w ryzach?
- Chłodny dzisiaj dzień - rzekł George, wyłaniając się
z półmroku. - Zanosi się na mroźną zimę. Mówią, że będzie
śnieżna. Tak jak parę lat temu.
- Tak, na to wygląda. - Ben ledwie go słyszał, znowu spo-
glądał na katalog. Annie zawsze sprawiało radość przegląda-
nie świątecznych katalogów. Czytała mu opisy co dziwacz-
niejszych ofert. Zwykła była układać historyjki o ludziach,
którzy kupują takie rzeczy.
Nacisnął guzik przy drzwiach windy, a te natychmiast się
otworzyły.
- Życzę panu miłego wieczoru! - zawołał za nim George.
Windą dojechał do swego apartamentu na najwyższym
piętrze wysokościowca, zrzucił płaszcz i wkroczył do holu,
wciąż trzymając w ręku katalog. Mieszkanie tonęło w mroku,
lecz Ben nie włączył świateł i stał bez ruchu przed oknami
wychodzącymi na taras i patrzył na budynki centrum miasta.
Światła migotały w szarości zmierzchu, samotne i odległe,
każde z nich niczym źródło życia, oddzielone od wszystkich
innych.
Tak wiele czasu spędzamy w samotności, pomyślał. Czy
to nie dziwne?
Jeszcze raz spojrzał na katalog. Dlaczego przysłali go An-
nie? Dlaczego firmy wysyłają zawsze swoje katalogi, rekla-
mówki, próbki Bóg wie czego do ludzi, którzy już od dawna
nie żyją? Dlaczego w ten sposób wdzierają się w prywatność?
To afront. Czy nie aktualizują list swoich klientów? A może
to dlatego, że nigdy nie mogą pogodzie się z ich utratą?
Opanował gniew i uśmiechnął się gorzko, ironicznie. Może
powinien zadzwonić do Andy Rooneya? Niech o tym napisze!
W końcu włączył światła i podszedł do braku, gdzie przy-
rządził sobie glenliveta z lodem i odrobiną wody. Spróbował
odrobinę. Za niecałe dwie godziny miał spotkanie w restau-
racji. Obiecał Milesowi, że tym razem sam je przygotuje. Mi-
les Bennett był nie tylko jego partnerem w interesach, lecz
chyba ostatnim prawdziwym przyjacielem, jaki pozostał mu
po śmierci Annie. Wszyscy inni odsunęli się, odeszli dokądś
i zniknęli we wrzawie i zamieszaniu życia towarzyskiego. Pa-
ry i samotni to chyba nie najlepsze zestawienie; większość jego
przyjaciół stanowiły małżeństwa. Sam Ben nie zrobił zresztą
424531379.004.png
wiele, by podtrzymać rozpadające się przyjaźnie. Większość
czasu spędzał w pracy lub na samotnym rozpamiętywaniu
własnego smutku. Marny był z niego teraz kompan i jedynie
Miles miał dosyć cierpliwość i wytrwałości, by z nim trzymać.
Ben łyknął jeszcze szkockiej i przeszedł kilka kroków do
otwartych okien. Światła miasta zamigotały do niego. Samot-
ność nie jest taka zła - myślał. Tak po prostu bywa. Zmar-
szczył brwi. W każdym razie tak się stało w jego wypadku
Była to samotność z wyboru. Mógłby znowu znaleźć towa-
rzystwo w jednym z niezliczonych źródeł. Mógł wejść niemal
do każdego z kręgów towarzyskich tego miasta. Dysponował
odpowiednimi przymiotami. Był młody, w pracy ciągle od-
nosił sukcesy. Był bogaty - o ile pieniądze mogą się liczyć.
A w tym świecie z pewnością się liczyły. Nie, nie musiał być
sam. Sedno problemu leżało jednak w tym, że nie czuł się już
do niczego przywiązany.
Myślał o tym przez chwilę - zmusił się, by o tym pomy-
śleć. Prócz faktu jego własnego wyboru, istniało jeszcze coś,
co powodowało, że żył w ten sposób. Była to jego natura. Za-
wsze czuł, że jest outsiderem. Studia i praktyka prawnicza
pomogły walczyć z tą świadomością, dając mu miejsce
w życiu, dając grunt, na którym mógł pewnie stanąć. Lecz
uczucie „stania obok", „bycia poza", choć tłumione, przetrwa-
ło w jakiejś formie. Utrata Annie rozbudziła je na nowo. Zno-
wu intensywniej odczuwał, że wszelkie więzy, które łączyły
go z kimkolwiek i czymkolwiek, są wątłe i przemijające. Czę-
sto zastanawiał się, czy inni ludzie są pod tym względem do
niego podobni. Przypuszczał, że tak. Przypuszczał, iż w pew-
nym stopniu każdy czuje się odrzucony, osamotniony. To
uczucie nie mogło być jednak tak silne, jak w jego wypadku.
Nigdy aż tak silne.
Wiedział, że Miles coś z tego rozumie - że pojmuje przy-
najmniej część z tego, co czuje on sam. Rzecz jasna, Miles nig-
dy nie znalazł się w takim stanie. Był kwintesencją osoby to-
warzyskiej, zawsze w otoczeniu bliskich, zawsze dobrze czu-
jącej się wśród ludzi. Chciał, by i Ben był taki. Pragnął go
wyrwać z tej skorupy, którą tamten wokół siebie tworzył, wcią-
gnąć na powrót w strumień życia. Stawiał sobie to zadanie za
punkt honoru. To dlatego tak się upierał w sprawach tych
bankietów i spotkań. Chciał, by Ben zapomniał wreszcie
o Annie i zaczął żyć własnym życiem.
Ben dokończył szkocką i przyrządził sobie następną. Zda-
wał sobie sprawę, że pije ostatnio zbyt wiele, że przekracza
424531379.005.png
już granicę rozsądku. Spojrzał na zegarek. Minęło czterdzie-
ści pięć minut. Nim minie drugie tyle, pojawi się tutaj jego
niania, czyli Miles we własnej osobie. Pokręcił głową z nie-
smakiem. Miles nie rozumiał jednak z tego aż tak wiele.
Z kieliszkiem w ręku przeszedł znowu po pokoju. Zatrzy-
mał się przy oknach. Przez chwilę patrzał w dal, potem od-
wrócił się i zaciągnął zasłony. Powrócił na sofę, zastanawia-
jąc się, czy odsłuchać wiadomości z automatycznej sekretar-
ki, i znowu zatrzymał wzrok na katalogu. Nie pamiętał, że
tam go położył. Musiał to zrobić bezwiednie. Katalog spoczy-
wał razem z resztą poczty na stoliku przy sofie, a jego okład-
ka błyszczała odbitym światłem lampy.
„Rosen's Ltd. - Katalog Gwiazdkowy".
Siadł i wziął go do ręki. Gwiazdkowy katalog spełnionych
snów i marzeń. Widział go nie pierwszy raz. Coroczne wy-
dawnictwo domu towarowego, który z podziwu godną na-
tarczywością usiłował przekonać klientów, że ma coś odpo-
wiedniego dla każdego z nich, przeznaczone było jednak dla
ograniczonego grona klientów - dla tych najzasobniejszych.
Mimo wszystko Annie zawsze lubiła go przeglądać.
Powoli zaczął przerzucać stronice, krzyczące reklamami
podarków dla najbardziej wybrednych. Był to zbiór jedynych
w swoim rodzaju kuriozów, który znaleźć można było jedy-
nie w tym wydawnictwie. Kolacja dla dwojga w prywatnym
kalifornijskim apartamencie gwiazdy filmowej z podróżą
włącznie. Dziesięciodniowa wyprawa na jachcie z pełną za-
łogą i zaopatrzeniem dla sześćdziesięciu osób. Tydzień na pry-
watnej wyspie na Karaibach; w koszta wliczone korzystanie
z piwnicy win oraz w pełni zaopatrzonej spiżarni. Butelka stu-
pięćdziesięcioletniego wina. Ręcznie dmuchane szkło i pro-
jektowane na zamówienie wyroby z diamentów. Złota wyka-
łaczka. Futerka z soboli dla lalek. Szachy z figurami postaci
z filmów fantastycznych, rzeźbione w hebanie. Ręcznie tkana
makata przedstawiająca podpisanie Deklaracji Niepodległości.
Lista ta ciągnęła się dalej, a każda jej kolejna pozycja była
dziwaczniejsza od poprzedniej. Ben pociągnął sporego łyka
szkockiej. Czuł niemal wstręt do tych ekstrawagancji, choć
z drugiej strony było w tym coś fascynującego. Dotarł do środ-
ka katalogu. Reklamowano tam przeźroczystą wannę z żywą
złotą rybką. Był srebrny zestaw przyborów do golenia ze zło-
tymi inicjałami właściciela. Dlaczegóż ktokolwiek miałby...?
W pół myśli jego wzrok przyciągnęła inna, zilustrowana
efektowym obrazem reklama. Tekst brzmiał następująco:
424531379.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin