KOŁOWROTEK.pdf

(468 KB) Pobierz
Microsoft Word - Snopkiewicz Halina - Kołowrotek
Halina Snopkiewicz
Kołowrotek
OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI -TOMASZ LIPIŃSKI Skład i łamanie tekstu - Barbara
Markowska,
Copyright © by ?*?*? %>4>JU Łódź 1994
ISBN 83-86289-07-4
Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
Wm
- O! Patrzcie! Kolędnicy do nas przyszli! - wykrzyknął radośnie ojciec i
otworzył drzwi. Zaczął grzebać ręką w kieszeni, szukając portmonetki. - A
zaśpiewajcie coś, chłopcy, no wejdźcie, wejdźcie do środka - wykazał staropolską
gościnność, a ja nie mogłam tego przerwać, nie byłam w stanie, ponieważ właśnie
odjęło mi mowę i marzyłam, żeby ziemia rozpadła się w kawałeczki i to wszystko w
diabły rozsypało się po Kosmosie.
- Przyszliśmy Marysię poprosić na Sylwestra - wymamrotał wreszcie Ciszewski, bo
to właśnie oni, Ciszewski i Zbyszek, przyszli po mnie do domu, galowo, już po
prostu na zabawę ubrani. Tak sobie umyśliliśmy, że będę miała większe szanse
pójścia, kiedy dwóch poważnych chłopców po mnie wstąpi. Nie wiedziałam, że mój
ojciec tak nic a nic nie wyznaje się na nauce o Polsce i świecie współczesnym.
Nie chciałam od niego cudów, ale w końcu ojciec chodzi ulicami, bywa w kinie,
ogląda telewizję i mógłby nareszcie wiedzieć, co się nosi na szyi i czole, i
zauważyć, że długie włosy dotarły także i do nas. W końcu legioniści rzymscy
chodzili w spódniczkach na zwycięskie wojny, w minikieckach właściwie, a Zbyszek
i Ciszewski mieli spodnie, jak trzeba. Czyściutkie, rozkloszowane od zaszewki
trójkątnej na kolanie, byli bardzo ładnie uczesani, no, nie mam pojęcia, jacy
kolędnicy mogli ojcu przyjść do głowy na ich widok. Czy muszę napisać klasówkę:
„Dlaczego nie poszłam na Sylwestra i siedzę sama w pokoju, w czasie kiedy cały
świat się bawi", żeby wszystko wyjaśnić? Więc nie poszłam na Sylwestra, ponieważ
Zbyszek i Ciszewski nie byli tą szansą dla
5
mnie, ojciec mnie nie puścił. Nie, muszę o czymś innym, bo szlag mnie trafia na
miejscu. A oni tam na prywacie szaleją.
Zresztą data jest po prostu wspaniała na rozpoczęcie pamiętnika. W takich
tragicznych chwilach należy wręcz robić obrachunki z całego życia i postanawiać
na przyszłość. No, to zaczynam.
Nazywam się Maria Zuzanna Mroczkowska, lat piętnaście, z wykształcenia będę
mechanikiem precyzyjnym. Mam uzdolnienia do rysunków, a kariery skrzypaczki nie
zrobię już chyba nigdy, z powodu kapusty. Później powiem, jaki ma związek moja,
przekreślona, muzyczna przeszłość z kapustą, z kapustą młodą, zieloną, ledwie-
ledwie ciepłą, z taką kapustą, którą uwielbiam. Na razie chcę wyjaśnić, że
lepiej byłoby, abym jakąś karierę zrobiła, jakąkolwiek artystyczną karierę,
chociażby moje jakieś hobby powino się stać karierą, bo jedynie to mogłoby
zadowolić mamę. Mama cierpi z powodu Technikum Mechaniki Precyzyjnej, nie o
takiej przyszłości myślała dla swojej córki, nie o takim zawodzie. Moje
technikum jest dla mamy naprawdę zawodem. Nie jestem wyrodną córką, starałam się
jak mogłam, śpiewałam i rysowałam, układałam wiersze i Bóg jeden wie, ile
krakowiaków odtańczyłam w pierwszej parze. Wszystko na nic.
Czytałam niedawno, jeszcze wczoraj, pamiętnik awanturnicy, damy francuskiego
dworu. Zapomniałam, za którego to było Ludwika, choć przekroczyłam wszystkie
możliwe terminy wypożyczania książki. Tak długo to trzymałam, aż wreszcie
dostałam groźny monit i pani bibliotekarka mi powiedziała: „Marysiu, bo już ci
więcej nic nie pożyczę", więc się załamałam, książkę wczoraj odniosłam, choć
naprawdę nie mogłam się z nią rozstać. Że nie pamiętam, za którego to było
Ludwika, to nie dowodzi jeszcze sklerozy. Po prostu bardziej mnie interesowały
miłosne przygody damy dworu niż historia Francji. Lubię dosyć i Francję, i
historię, ale najlepiej to lubię czytać o miłości. Książkę ktoś pożyczył
natychmiast, czekał na nią w kolejce. Więc nie tylko ja lubię czytać o miłości!
Ta książka jednak dla mnie jest szczególnie ważna, i to z daleko bardziej
wielkich względów, niżby to wynikało z tego, co powiedziałam dotychczas.
Albowiem to właśnie one, ta książka i ta dama, natchnę-
6
ły mnie do pisania pamiętnika. Ile ta dama miała perypetii miłosnych, ile tam
było intryg, kurcze blade! „To był świat w zupełnie starym stylu" jak śpiewa
Urszula Sipińska. To już niestety nie te czasy. Może właśnie w związku z tym nie
mam do opisania zbyt wielu awantur miłosnych, a może w związku z moim wiekiem,
bo w końcu to jeszcze jestem bardzo młoda. Poza tym gdzie Rzym, gdzie Krym.
Mieszkam, tak właściwie mówiąc, na wsi, w osadzie, która nie może się jakoś
dochrapać praw miejskich, choć bardzo władze się o to starają. Ale to znowu nie
czasy Kazimierza Wielkiego, który prawa miejskie rozdawał na lewo (i prawo). A
gdyby zobaczył naszą osadę, całą murowaną, nie namyślałby się ani chwili, tylko
by nadał. Jak się dostaje prawa miejskie, to i za prawami idzie forsa; na
chodniki, można wyasfaltować rynek, jeśli jest rynek, sklepy powstają,
zaopatrzenie lepsze, drogeria, neony nawet można założyć. Ale co zrobić z takimi
mądralami w województwie, nasz przewodniczący gardło już zdarł i ze dwanaście
opon w zielonej „warszawie", żeby tych drani przekonać. Delegacje całe jeżdżą
raz po raz, ale oni uparcie mówią: „Poczekajcie, przemysł niech jakiś się
rozwinie". No to czekamy niecierpliwie, bo z prawami to są duże udogodnienia,
nawet baza PKS-u mogłaby u nas być, a tak to jest tylko przystanek na trasie do
dalej. Do szkoły trzeba się pchać, do pracy ludzie się tłoczą, po zakupy do
miasta ledwie się człowiek wciśnie, bo żaden autobus od nas nie wyjeżdża, a
tylko przejeżdża, często się nie zatrzymując, jeśli akurat nikt nie wysiada.
Takie życie.
Rodzice moi mają dwa hektary pola i hektar łąki, więc gdybym chciała pójść po
technikum na studia, to mogłabym mieć dodatkowe punkty, nie musiałabym już tak
się bać egzaminu jak koleżanka Zośki, co to zemdlała pod drzwiami z przeucze-
nia.
Ale nie wiem, czy pójdę, bo jakby u nas powstał przemysł, wolałabym zacząć
pracować i mieć pod dostatkiem pieniędzy na papier fotograficzny. W przyszłym
roku łąkę weźmiemy pod uprawę. Łąka nie bardzo się opłaca, chociaż jest
przepiękna.
Jedynym u nas dworem jest siedziba administracji PGR-u, to znaczy była siedziba
administracji PGR-u, bo administrację powiat wykurzył do baraku, gdzie też i
administracji właściwe miejsce. Bo nasz PGR jest niedobry, ciągle przynosi
państwu
7
deficyt. Źle gospodarują. Teraz przyszedł nowy, bardzo przystojny dyrektor, to
może się poprawi. PGR, a nie dyrektor, bo dyrektor jeszcze nic złego nie zrobił,
bo w ogóle nic nie zrobił, rozkręca się dopiero. Skończył SGGW i ludzie mówią,
że zna się na rzeczy, no, zobaczymy, przyszłość przed nim. O, był w Danii na
praktyce i jego żona smaruje sobie głowę żółtkami. Żeby jej włosy bardziej rosły
czy coś. Ja też sobie posmarowałam, ale tak mi zaschło, taka mi się skorupa
zrobiła na łbie, że przez pół godziny nie mogłam tego dopłukać, więc dałam
spokój, nie powtórzyłam doświadczenia. W tym dworze jest teraz Zasadnicza Szkoła
Rolnicza, internat i przebąkuje się o Technikum Rolniczym, tylko że nie ma
mieszkań dla tylu nauczycieli, więc z tym technikum to jeszcze nie wiadomo na
pewno. Kiedyś dwór należał do właściciela ziemskiego, tak zwanego obszarnika,
ale to dawno temu, jeszcze przed drugą wojną światową.
Jak wykurzyli administrację do baraku, przewodniczący wsiadł w „warszawę" i
pojechał do powiatu, ale oczywiście nic nie uzyskał. To pojechał do województwa
i trochę mu się udało, przywiózł wojewódzkiego konserwatora, ale tylko dotąd mu
się udało. Konserwator powiedział, że doskonale zna tę budę i nie ma tu mowy o
przyznaniu żadnej klasy, mogą to sobie przewodniczący i cała wieś wybić z głowy,
ale jeśli przewodniczący się uparł, to on przyjechał, żeby potwierdzić na
miejscu, tak jak przewodniczący chciał. A ten amorek pod dachem dworu nadaje się
tylko do tego, żeby go chłopcy kamieniami rozwalili, co zresztą chłopcy później
zrobili, skoro ktoś z województwa publicznie im to doradził. I dodał, że na
konserwację prawdziwych zabytków nie ma w Polsce pieniędzy, a nam się zachciewa
muzeum i kustosza, gdzie my ludzie rozum mamy, że Zasadnicza Szkoła Rolnicza i
internat to szczyt kariery dla tej budy, przynajmniej przedtem ten rupieć
odmalują i jak dobrze pójdzie, położą świeży tynk. Nasz przewodniczący jest
bardzo energiczny, z nim to nie ma to tamto. Jak nie mógł uzyskać klasy dla
dworu, zagroził konserwatorowi komisją z Warszawy, ale konserwator się zaśmiał i
powiedział: „W głowę się, ludzie, puknijcie, a jak chcecie, jedźcie do samego
Lorentza, skoro wam czasu i pieniędzy nie szkoda".
8
Obiad w bibliotece był przygotowany dla konserwatora, cztery kury upieczone,
wódka eksportowa się u nas w lodówce mroziła, ale po takim oświadczeniu nawet mu
kawy nie dali i „warszawa" odwiozła go tylko do stacji kolejowej, a nie do
województwa. A obiad zjedli na kolację przewodniczący, mój ojciec, kierownik
szkoły, sekretarz Partii, sekretarz Stronnictwa i Janiakowa, dyplomowana
pielęgniarka i położna. Ona to jest taki męski typ.
W ten sposób nie udało nam się ożywić regionu i wyjść z inicjatywą oddolną na
zewnątrz. Nie każda wieś miała przed wojną szczęście, żeby akurat w niej
mieszkał bogaty obszarnik i żeby on się znał na sztuce i na zabytkowych
budowlach. Dobrze zrobiła Polska Ludowa, że tego łobuza z naszej wsi
przepędziła,
obrazów żadnych nie zostawił ani nic. Najlepsze, co zbudował, powtarzam słowa
konserwatora - to obory, nie to, że są zabytkowe, tylko solidne. Przetrwały
sanację, okupację i jeszcze teraz służą bydłu. „Agronoma sobie tu weźmie,
zootechnika, a nie kustosza" - wykrzykiwał konserwator, kiedy wsiadał do
„warszawy". Cała nasza nadzieja więc w przemyśle, i może trochę w ruchu
turystycznym, bo mamy jezioro, tylko że nie ma środków na kanalizację, to i tak
wysokiej kategorii nie dostaniemy. Kto może, ten zakłada kanalizację na własną
rękę, dorabia w mieście i inwestuje w dom. Jak jest wieś nad jeziorem, to już
nie żarty, może z tego coś wyniknąć, jakiś ośrodek sportowy, letnisko ogłoszone
w gazetach jako wakacje pod gruszą, różne rzeczy. Na razie jednak mizernie, nie
możemy się jakoś wy dźwignąć na wyższy poziom i zacząć żyć po ludzku.
Na wszelki wypadek piszę to piórem, a nie długopisem. Bo tak. Jeśli jaw trzysta
pięćdziesiąt lat po śmierci awanturnicy tak się przejęłam jej losem, że aż od
tego zaczęłam pisać pamiętnik chcąc jakoś utrwalić swoje przeżycia, to może za
parę-set lat albo nawet za parę tysięcy lat, niech będzie, ktoś znajdzie mój
pamiętnik i zaduma się nad moim losem? Najlepiej by było, żeby to był wysoki
blondyn, archeolog z długimi włosami, może być z brodą. W takim razie wkleję
swoją fotografię na pierwszej stronicy. O, w tym sweterku angielskim, który
dostałam od Tamtej babci. Jest biały w szare paski, bardzo dobrze wychodzi na
zdjęciach. Używam wiecznego pióra, a nie długo-
9
pisu, długopisowe pismo jest podobno bardzo wietrzne, pełznie po kilkunastu
latach do cna. Postaram się oddać klimat epoki; dzięki temu to przetrwało, tak
piszą we wstępie do pamiętnika damy dworu. Gorzej, że nie wiem, co mam oddać, co
to właściwie jest ten klimat epoki? Czy to to, o czym piszą w gazetach? O czym
ludzie mówią? I za tysiąc lat archeolog by zdębiał, gdybym ja utrwaliła, o czym
ludzie mówią. Może więc lepiej oddam los jednostki, Maryśki Mroczkowskiej? W
każdym razie będę pisać prawdę, nic a nic nie zważając na to, że jakieś fakty z
mojej biografii mogą mnie pomniejszyć albo ośmieszyć. Będzie, jak jest, to moje
zdanie. Zresztą piszę, bo mi to przynosi ulgę. Po ojca wystąpieniu z tymi
kolędnikami, co mi tam archeolodzy, których prababki jeszcze się nie urodziły! I
tak my teraz dla nich budujemy socjalizm, a oni przyjdą na gotowe. Niech sobie
sami odtwarzają klimat epoki, mądrale. Zdaje się, że zgłupiałam w tę sylwestrową
noc. Nastawię sobie tranzystor, bo inaczej to zacznę zazdrościć przyszłym
pokoleniom. No. Od razu inne życie. Muszę jednak zgasić, bo nie mogę się skupić
przy muzyce nad aktualnościami. Trudno.
Jeśli słońce wystygnie albo Amerykanie z Rosjanami zaczną rozmrażać Antarktydę,
albo słońce się jeszcze bardziej rozżarzy, albo nawodnią Saharę, albo odsolą
któryś z oceanów, to klimat ziemski będzie poważnie zagrożony. W każdym razie
może być zagrożony, tak piszą różni naukowcy, ci, którzy przestrzegają przed
nadmierną ingerencją w przyrodę. Mogą jednak zwyciężyć ci od nawadniania,
odsalania, rozmrażania lodów bieguna przy pomocy czarnego proszku. Chytry
pomysł,
że to mnie nie przyszło do głowy, chociaż tyle miesięcy w życiu spędziłam na
czarnym kocu, wiedziałam więc przecież, że kolor czarny sprzyja absorpcji
promieni ultrafioletowych. Ale nie pomyślałam, żeby posypywać z samolotu czarnym
proszkiem Antarktydę i rozmrażać w ten sposób lody. Sprowadziłabym wtedy tropik
do Polski, a jeszcze przedtem napisałabym do sekretarza generalnego ONZ-u i może
by mnie zaprosił do Nowego Jorku albo mówiłby o mnie w telewizji, co by tak
bardzo mamę podniosło na duchu. Mnie specjalnie na tym nie zależy, ale klawo by
było. Znowu zgubiłam temat i wątek, co było i jest moim nieszczęściem na polskim
i w życiu. Więc gdyby
10
klimat się zaczął gwałtownie zmieniać, to ludzkość musiałaby się wtedy przenosić
na inne planety, albo w ogóle do innych układów słonecznych. Patrząc, jak ludzie
się pchają do autobusu, nie mogę uwierzyć, że podczas takiej gigantycznej
przeprowadzki ktoś by wrócił, żeby zabrać mój pamiętnik. Chyba ludzkość będzie
taszczyć przede wszystkim chlorofil.
Czytałam takie opowiadanie. Bohater przebywał w innym układzie planetarnym.
Jakoś tam żył, nie powiem. Na dobrą sprawę niczego mu nie brakowało, a jednak
zwariował pod sam koniec opowiadania, a właściwie to już od początku był
stuknięty. Chodził po tej planecie, szukał i szukał statku kosmicznego z Ziemi.
I zdawało mu się, że jakieś zwierzątko siedzi mu na karku. Bo taki czuł się
samotny, że rozmawiał sam z sobą. Ale może wiedział, że tak gadać do siebie,
pytać i samemu sobie odpowiadać, to dowodzi szajby, więc wymyślił zwierzątko na
karku i sobie z nim rozmawiał. Bo on już miał pomieszane w głowie. I to z
jakiego powodu, rany boskie! Kto by pomyślał, gdyby nie przeczytał. Odbijała mu
szajba z powodu braku zielonego koloru, jak Boga kocham. Taki bez zielonego
koloru wydał mu się szary świat, że bzikował. I co dalej z tego wynikło, to
strach w ogóle opowiadać. Więc tam, na tej planecie, były różne barwy, i
fioletowa, i czerwona, i biała, i żółta, i niebieska, i dużo pomarańczowej,
takiej ognistej - jak to czytałam, aż mi było gorąco i jakoś tak pomarańczowo -
zielonej ani śladu, ani na lekarstwo. A ten człowiek wiedział, że tam gdzieś w
pobliżu wylądował statek z Ziemi. Bo jego statek rozbił się czy spalił, coś
takiego. Więc on szukał tego ziemskiego pojazdu, i temu zwierzęciu, co mu się
zdawało, że ma je na karku, cały czas opowiadał, że już niedługo znajdą statek
z Ziemi, że polecą na Ziemię, że na Ziemi są zielone lasy, zielone wzgórza i że
Ziemia w ogóle cała jest zielona, sprawia to chlorofil, którego nie ma na tej
zaplutej pomarańczowej planecie. Zaraz, jak to szło? Aha. Spotkał wreszcie
statek i pilota, już miał wsiąść i odjechać. Ale ten pilot mu powiedział, że nie
polecą na Ziemię, bo Ziemia była zagrożona i ludzkość się przeniosła do innego
układu. On się nawet tym specjalnie nie zmartwił, bo wszyscy się przenieśli w
komplecie, może nawet nic się nie stłukło, ale tak jakoś zapytał, czy tam gdzie
ludzie
11
się przenieśli, jest zielono. Temu pilotowi tak się chlapnęło prawdę, że nie,
tam nie ma chlorofilu, ale to nikomu nie przeszkadza, bo to już problem dawno,
dawno rozwiązany; żeby wsiadał i nie zawracał głowy, bo szkoda czasu. Ludzie
wiedzą, że jego statek się rozbił, i wysłali tego pilota na ratunek. Niech się
więc zbiera i nie marudzi. W złą godzinę ten pilot mu to wszystko powiedział. Bo
jak on zrozumiał, że już nie ma zieleni, zabił tego pilota. A sam nie miał prawa
jazdy na ten statek czy nie umiał go uruchomić albo może ten statek mógł tylko
lecieć na tę planetę bez zieleni, nie pamiętam. Dosyć na tym,-że opowiadanie
kończy się, jak on idzie znowu w czeluść pomarańczowej planety i mówi do tego
wymyślonego zwierzątka: „Stary, nic się nie martw, wkrótce znajdziemy statek z
załogą z Ziemi i polecimy na Ziemię, zobaczysz zielone wzgórza Ziemi, bo Ziemia
jest cała zielona. W tym sensie. Tak na zielono oszalał!" Dawno to czytałam i
nie wiem, co autor chciał przez to powiedzieć, czy ten człowiek zabił pilota, bo
wolał nie mieć świadka, że nie ma zieleni, i w ten sposób mógł pielęgnować
swojego zielonego fioła, czy też jak się dowiedział, że nie ma zieleni, to mu
się do reszty pomieszało w głowie? A może autor chciał, żebyśmy kochali to, co
mamy, i szanowali naturalne środowisko człowieka? Nie mogę tego rozstrzygnąć.
Opowiadanie wywarło jednak na mnie wielkie wrażenie. Zaczęłam się bardziej
rozglądać po świecie i stwierdziłam, że czego jak czego, ale chlorofilu mi w
życiu nie brakuje. Mam go nawet w zimie, bo tatuś łysieje i Ta babcia przez
okrągły rok hoduje w skrzynce rzeżuchę, żeby tatuś jadł. Ta babcia wyczytała w
gazecie, że rzeżucha jest dobra przeciwko łysieniu. Tatuś by nie jadł, ale mama
go pilnuje, bo też przeczytała. Tak więc, jeśli oszaleję, to nie z braku
chlorofilu, tylko z jakiegoś innego powodu. Jeszcze oczywiście mamy kwiaty
doniczkowe, paprotki i asparagusy, i siano dla krowy, a w ogóle to przy
dzisiejszym stanie chemii wszystko można wyfarbować na zielono. Nie wiem,
dlaczego ci ludzie, co się przeprowadzali, zapomnieli o tym, to znaczy, dlaczego
ten autor zapomniał. Pewnie chodziło o taką zieleń żywą jak trawa albo liście.
Wkrótce zacznie się Nowy Rok. Zjem z tej okazji kawałek paprotki, aby mi się
dobrze działo.
12
Mówią, że mam umysł ścisły. Ta babcia mówi: „mam ścisłe buty", to znaczy: „mam
ciasne buty". Ale czyżby to się odnosiło również do mojej głowy?!
1 stycznia Rodzim dwunasta ze-r-o dwie.
Wyplułam tę paprotkę, ja to mara pomysły, tak się przejmować opowiadaniami. Spać
mi się chce i tak wygląda mój Sylwester. Żegnam.
1 stycznia
Ten Ciszewski tak kiedyś zwlekał, ale w końcu mnie odprowadził po lekcjach do
domu. Od tej pory jakby moje sercowe sprawy lepiej stały. Nie jechaliśmy
pekaesem, tylko osiem kilometrów szliśmy pieszo. Z tego by wynikało, że
Ciszewski szedł dużo więcej, bo on teraz mieszka od miasta w odległości też
ośmiu kilometrów, ale w przeciwną stronę. Więc zaraz, ze szkoły do mnie osiem
i osiem z powrotem - to szesnaście, i do tego osiem z miasta do Ciszewskiego to
dwadzieścia cztery kilometry. A dwadzieścia cztery kilometry drałować na
piechotę po kocich łbach i wybojach, drałować z własnej i nie przymuszonej woli
- to sumą w tej arytmetyce powinna być miłość romantyczna. Tylko że trzeba
puknąć się w głowę. Ciszewski pewnie z powrotem wsiadł w autobus, i tak odpadło
mu szesnaście kilometrów, a zostało te osiem, ze mną. A w dodatku ciągle się
pytał, czy będę miała „Zorkę 4", czy nie, więc właściwie sama nie wiem, co o tym
sądzić. Że Ciszewski coś do mnie czuje, to jest jasne, żuliśmy kiedyś nawet
jedną gumę. Właściwie cała klasa jedną żuła, bo więcej nie mieliśmy. Szukam
argumentów przemawiających za miłością romantyczną. Mama moja mówi, że miłość,
rycerskość i romantyzm są w agonii, a najlepszym na to dowodem - śpiewane przez
radio apele: „Nie przynoś mi kwiatów, dziewczyno", albo: „Nie całuj mnie
pierwsza, nie całuj mnie". Nie zgadzam się z tym całkowicie, bo zdarzają się
liczne przypadki, ale mało jest jednak w moim życiu tego, co otaczało damę
dworu.
Nie mówię o budynku, tylko o atmosferze. Ale za mąż wyjdę z miłości, najchętniej
za
1sif
13
fotoreportera, chociaż widziałam w życiu tylko jednego i ten by mi nie
odpowidał.
Przyjechał do nas dwa lata temu, kiedy otwierali Izbę Porodową. Przedtem rodzić
się jeździło do miasta albo przyjeżdżał lekarz karetką z powiatu, różnie bywało.
Chciałabym mieć kurzą fermę, jak się dobrzeją poprowadzi, to można na urlop
pojechać do Jugosławii i kupić samochód osobowy albo pikapa. Kamińscy byli w
Jugosławii i teraz starają się o „moskwicza". Mój ojciec jest dziwny, był kiedyś
aktywistą ZMP, to była taka organizacja młodzieżowa, jeździł na różne obozy i
narady, i tam gdzieś poznał mamę. Ale nie dlatego jest dziwny, tylko w ogóle nie
wybiera się za granicę. Mówi, że jeszcze dobrze nie poznał swojego kraju, nie
był w Katowicach, w Poznaniu i gdzieś tam jeszcze, więc co się będzie wybierał.
Jak Kamińscy wrócili z Jugosławii, a mieli jeszcze wtedy „syrenkę", to ojciec
powiedział, że oni wcale tą „syrenką" do Jugosławii nie dojechali, tylko do
Przemyśla, a stamtąd Kamiński pchał z powrotem „syrenkę" i dlatego ma takie
opalone plecy, a nogi białe. Możliwe, że tak było, bo Kamińscy lubią szyku
zadawać i nawet chcą kiedyś wziąć hektar pod szkło, i mieć umowę z „Hortexem" na
dostawę goździków do Moskwy. O ile wiem, goździki najlepiej hodować na lawie z
Wezuwiusza, ale przede wszystkim trzeba w to włożyć ciężką forsę i mieć
konsultantów z Wyższej Szkoły Rolniczej. No i hurtowy odbiór, detal się nie
opłaci, rzeczywiście, więcej z tym kłopotu niż z tego pieniędzy. Ale żeby od
razu „Hortex" i Moskwa, to jest rozmach albo przewrócenie w głowie, jak tam kto
uważa.
Dziś cały świat objęty naszym kalendarzem odsypia Sylwestra, a ja pobredzam o
Zgłoś jeśli naruszono regulamin