Feather Jane - WENUS.doc

(1476 KB) Pobierz

Jane Feather WENUS

1

Nicholas lord Kincaid był w podłym nastroju, a otoczenie nie mogło mu go polepszyć. Tawerna pod Psem znajdowała się w wąskim, cuchnącym za­ułku Botolph Lane, a jej klientami byli wyłącznie ludzie rzeki, wyrobnicy od wioseł i pychów, przewoźnicy - wszyscy klęli i pili na umór.

Była środowa noc roku pańskiego 1664. Grudniowa mgła spowijała ulice Londynu, zawisła nad Tamizą, wpełzała w głąb Botolph Lane. Kincaid nie mógł winić tych ludzi, że w taką noc porzucili swoje zajęcie: klienci, którzy chcieli przepłynąć łodzią na drugi brzeg, trafiali się z rzadka, a nawet naj­bardziej doświadczony przewoźnik obawiałby się, że zmyli drogę w nieprze­niknionym mroku. Aura prawdopodobnie powstrzymała również De Wintera przed przybyciem na spotkanie w to bezpieczne, choć niegościnne miejsce.

Z paleniska wydobywał się obrzydliwy tłusty dym i Nicholas zakaszlał z odrazą. Dym z kominów nad miastem mieszał się z mgłą, zasnuwając nie­bo ciężką zasłoną, ale tak być musiało; brakło drewna i ludzie palili wszyst­ko, co zdołali zdobyć, by zapewnić sobie życiodajny ogień.

Kiedy tuman dymu zrzedniał, zdumionym, łzawiącym oczom jego lordowskiej mości ukazał się niewiarygodny widok, który zmaterializował się w tej mrocznej, brudnej, niskiej izbie. Nicholas opuścił wzrok na swój cynowy ku­fel grzanego białego wina. Pił i pił, aby przegnać dreszcze ciała i przygnę­bienie ducha, z pewnością jednak nie dość, by zamroczony umysł podsuwał mu widmowe twory.

Spojrzał znowu. Zjawa miała zdecydowanie cielesną postać. Zbliżała się, balansując zręcznie tacą na rozpostartej dłoni, wysoko nad głową. Włosy jak miód, pomyślał, gęsty, ciemny miód spływający na nieskazitelne ramiona, ściekający po kremowym wzniesieniu piersi ledwo przesłoniętych skraw­kiem tandetnej koronki przy dekolcie. Cudowne piersi, których piękna nie szpeciła ani trochę krzykliwa suknia - strój przemyślnie dobrany, by wydobyć każdy z rozlicznych powabów. Brudna halka wystająca spod skraju szkar­łatnej spódnicy, podciągniętej tak, by widać było linię łydki i kolano, obiet­nicę uda. Ciężkie chodaki nie skrywały zgrabnej kostki, smukłej stopy. Nicholas jak zahipnotyzowany powiódł wzrokiem po zachwycającej szyi, po uniesionym ramieniu, by w końcu, w osłupieniu, ujrzeć twarz. Doskonały owal, kość słoniowa z lekkim różowym odcieniem, wysokie czoło, prosty, wąski nos, łuki brwi nad błyszczącymi, orzechowymi oczami patrzącymi nieco z ukosa, w pełnej harmonii z uniesionymi kącikami pięknie zarysowa­nych ust, których pełna dolna warga obiecywała głębię zmysłowości, od ja­kiej ciarki przeszły mu po plecach.

Do wszystkich diabłów! Co taki klejnot robi w tej śmierdzącej spelunie, pośród hultajów i rzecznych szczurów? Gdy tylko otworzył usta, by wypo­wiedzieć tę myśl, zjawa uśmiechnęła się kuszącym uśmiechem, zapierają­cym mu dech w piersi. Mijając stół, przy którym siedział, otarła się ramie­niem o jego rękaw i pożeglowała przez tłum do długiego stołu z desek, ustawionego na środku sali. Hałaśliwi biesiadnicy powitali ją rubasznymi okrzykami, wyciągając ręce, kiedy schyliła się, by postawić tacę z ociekają­cymi pianą, drewnianymi kuflami.

Nicholas przyglądał się tej scenie z grymasem niesmaku. Cóż, traktowano ją tak, jak traktuje się dziewkę z tawerny i normalnie nie zwróciłby na to uwagi. Trzeba przyznać, zachęcała do tego swym strojem. Jednak na widok brudnych stwardniałych dłoni wpełzających pod jej halkę, sięgających do niezrównanych piersi, żołądek podszedł mu do gardła. W dodatku, poprzez dzielącą ich niewielką odległość, nieomylnie wyczuł odrazę dziewczyny.

Polly jak zwykle starała się opanować, znieść ze spokojem podszczypywanie i poklepywanie, powstrzymać gwałtowną chęć, żeby kopać, pluć i dra­pać, choć skóra cierpła jej z obrzydzenia. Musiała uśmiechać się, kokiete­ryjnie potrząsać głową, odpowiadać sprośnie na sprośne zaczepki, bo inaczej Josh weźmie swój pas nabijany ćwiekami i będzie, jak zwykle, gwałtownie nim wywijał. Czuła na sobie wzrok szlachcica, i czuła się przez to jeszcze bardziej poniżona, jakby to, że on jest świadkiem tej upokarzającej sceny, mogło ją uczynić jeszcze gorszą, pomyślała z goryczą.

- Polly! Chodź tu, ty leniwa lafiryndo! - ryk właściciela tawerny wstrząs­nął belkami podtrzymującymi strop, przebił się przez wesołą, podsycaną al­koholem kakofonię wrzasków i śmiechów.

Dziewczyna wykorzystała szansę ucieczki. Chwyciła pustą już tacę i zaczę­ła przepychać się z powrotem, do zalanego piwem szynkwasu w głębi sali. Szlachcic przyglądał się jej wciąż niepokojąco uważnie. Polly potrząsnęła głową i znów uśmiechnęła się do niego, na wypadek, gdyby akurat patrzył na nią Josh. Nie chciała, żeby oskarżył ją o to, że nie spróbowała wycisnąć dodatko­wej monety czy dwóch z tego najwyraźniej majętnego gościa.

Josh opróżnił kufel porteru i otarł usta wierzchem dłoni. Jego małe prze­krwione oczka zalśniły satysfakcją. Wrażenie, jakie dziewka wywarła na szlachcicu, nie uszło jego uwagi. Znał ten wyraz twarzy młodych mężczyzn, kiedy tylko padł na nią ich wzrok. Josh dobrze ich rozumiał. Żądza pulsowa­ła mu w lędźwiach z bolesną gwałtownością na samą myśl o niej, o tym, że śpi w ciasnym schowku pod schodami, z wysoko podwiniętą koszulą... O ma­ły włos! Gdyby Prue nie była taką skwaszoną świętoszką, już dawno miałby tę dziewczynę! Przecież to żadna jego krewna.

Na to wspomnienie niezaspokojonej chuci jego twarz przybrała wyraz okrucieństwa, oczy błysnęły lubieżnie. Jeśli jemu samemu nie dane jest sy­cić się jej wdziękami, niech przynajmniej czemuś posłużą.

- Idź do kuchni i powiedz ciotce, niech przygotuje jeszcze jeden kufel grzanego białego wina - polecił. - Niech go szczególnie przygotuje. Rozu­miesz.

Polly rozumiała i poczuła ten znajomy, okropny dreszcz na myśl o czeka­jącym ją znienawidzonym zadaniu.

- Podasz go temu szlachcicowi i dopilnujesz, żeby wypił do dna, zanim weźmiesz go na górę. Jestem pewien, że ma wypchaną sakiewkę, nie mó­wiąc o klejnotach na palcach. - Uśmiechnął się obleśnie. - Masz mu nieźle naobiecywać, dziewczyno, i sprowadzić do łóżka.

- Tylko nie to, Josh. - Polly usłyszała swój błagalny głos, zdając sobie sprawę, jakie to niemądre. - To już drugi raz w tym tygodniu.

Uderzył ją wierzchem dłoni w głowę. Krzyknęła i rozcierając ucho, w któ­rym jej dzwoniło, powlokła się za szynkwas, do kuchni, gdzie przy parkocących kotłach stała groźna kobieta o grubych ramionach i sękatych dłoniach pokrytych plamami wątrobowymi.

Gorące wilgotne powietrze przesycone było ciężkimi oparami, para wiła się, unosząc pod okopcone belki niskiego sufitu. Kobieta bystrym spojrze­niem natychmiast dostrzegła łzy w orzechowych oczach dziewczyny.

- Znów rozgniewałaś wuja?

- On nie jest moim wujem - prychnęła Polly, zdejmując kufel z haka w ścianie.

- Uważaj, dziewczyno. Gdyby nie on, zostałabyś bez dachu nad głową i z pustym brzuchem - oświadczyła Prue. - Dba o ciebie, jakbyś była jego krewną. A nie bękartem z Newgate - dodała ciszej.

Polly jednak dosłyszała, ale słyszała to tyle razy w swoim siedemnastolet­nim życiu, że uwaga ta nie mogła jej już zranić, jeśli w ogóle kiedykolwiek miała taką moc.

- Josh chce specjał - powiedziała powoli. - W grzanym białym winie.

Podała Prue kufel. Ciotka skinęła głową.

- Szlachcic w rogu, domyślam się. Najpierw myślałam, że czeka na ko­goś. Ale jeśli jest sam, jest bezpiecznie.

Zanurzyła warząchew w jednym z kotłów z wonną zawartością i napełniła kufel, następnie zaczęła dodawać przyprawy z licznych słoiczków. Polly się temu przyglądała. Jeden ze słoiczków zawierał proszek bynajmniej nie nie­winny i kiedy ciotka, w poplamionym fartuchu i brudnym czepku, mieszała podstępny wywar, oczom wyobraźni Polly to pomieszczenie, pełne bulgota­nia i pary, jawiło się jako kuchnia czarownicy.

Pot wystąpił jej na czoło, więc pochyliła głowę, żeby otrzeć twarz swym niezbyt czystym fartuchem. Za tymi ścianami musi być inny świat, musi być droga prowadząca do zaspokojenia ambicji tańczącej przed oczyma duszy w długie bezsenne noce i połyskującej obietnicą. Nadejdzie dzień, kiedy wystąpi na zupełnie innej scenie, odegra rolę odmienną od tej, jaką jej prze­znaczono w ciasnych ramach tej żałosnej egzystencji, w której nędza była jedynym wyznacznikiem, a groźba szubienicy jedynym końcem. Potrzebo­wała tylko mecenasa, bogatego opiekuna, którego urzeknie jej talent i który przedstawi ją ludziom zarządzającym teatrami. Problem w tym, że wpływo­wi panowie z wypchanymi sakiewkami nie byli częstymi gośćmi w Tawernie pod Psem, a jeśli już tu trafili tak jak dzisiejsza potencjalna ofiara, Josh szykował im zupełnie inny los, uniemożliwiając zaproponowanie pomocy Polly.

Wzięła kufel od ciotki i wróciła na salę. Miała namówić szlachcica, aby udał się z nią do sypialni na górze, gdzie za sprawą mikstury Prue padnie bez przytomności i zostanie obrabowany przez Josha i jego kamratów. Nie jej sprawa, co stanie się z nim później. Ona wykona swoje zadanie i zabierze się stamtąd do swojej komórki pod schodami, głucha na odgłosy uderzeń i trzaskania kości, na przekleństwa, dźwięk szurania i popychania.

Obrzuciła wzrokiem zatłoczony szynk, zastanawiając się, jak podejść tego wyjątkowego mężczyznę. Na ogół klienci byli tak gruboskórni, tak obrzy­dliwi ze swoimi sprośnymi propozycjami, bezczelnie traktując ją jak połeć mięsa na straganie rzeźnika, że wszelka delikatność byłaby próżna. Ten szla­chetny pan zdawał się należeć do innego świata. Był potężnym mężczyzną o szerokich, silnych ramionach widocznych pod płaszczem i udach opiętych aksamitem spodni do kolan. Wrażenie to sprawiały mięśnie, nie tłuszcz, a szpada u boku była narzędziem, nie ozdobą. W uczciwej walce, uznała Polly, Josh i jego kompani byliby bez szans.

Nie nosił peruki, naturalne, ciemne loki opadały mu do ramion, połysku­jąc w blasku świec, a oczy miały czystą, szmaragdową barwę. Pamiętała jego wzrok wbity w nią, kiedy patrzył, jak dawała się obściskiwać biesiadnikom przy środkowym stole, i ogarnął ją wstręt do siebie samej na myśl o wraże­niu, jakie musiało to na nim wywrzeć. Skąd miałby wiedzieć, że to wszystko pozory, konieczne, by nie podpaść Joshowi? Czemu miałaby myśleć, że jego, dżentelmena w każdym calu, skuszą awanse dziewki z tawerny? A zatem, wcale nie musi odgrywać roli dziewki z tawerny, czyż nie? Może być kim­kolwiek zechce, o ile doprowadzi ją to do upragnionego zakończenia.

Uniosła głowę. Zaskoczy go tym przedstawieniem - zaintryguje mową i ma­nierami damy, nawet jeśli składać mu będzie propozycję dziewki.

Nicholas patrzył, jak podchodzi. Z trudem usiedział na miejscu, kiedy ten brutal z głową jak kula armatnia ją uderzył. W normalnych okolicznościach taki widok nie poruszyłby go wcale - mężczyzna miał prawo zaprowadzać porządek w swoim szynku, a dziewczyna, jeśli nie była jego córką, to z pew­nością należała do służby i podlegała jego władzy. Było jednak coś odraża­jącego w myśli, że taki człowiek rządzi tak piękną istotą - równie odrażają­cego, jak widok pożądliwych rąk klientów tawerny.

- Jeszcze jeden kufel grzanego wina, panie?

Jej głos był zdumiewająco słodki, a nie ochrypły, jak tego oczekiwał. Sa­mogłoski były miękko zaokrąglone, słowa wymawiane starannie, jej wymo­wa kontrastowała z tandetnym, wulgarnym strojem, ale nie z doskonałością twarzy i kształtów. Postawiła kufel przy jego łokciu.

- Czy mogę dotrzymać ci towarzystwa, panie?

Kuszący uśmiech podziałał na niego jak magnes, więc uniósł się z miej­sca, gestem zapraszając ją na ławę obok siebie.

- Będę zaszczycony.

I słowa, i gest były tak inne od sposobu, w jaki mężczyzna przyjmuje za­zwyczaj towarzystwo dziewki z tawerny, która, jak można się domyślać, jest tyleż panną służącą, co ladacznicą. Nicholas dostrzegał absurd swojej galan­terii, tak samo jak dostrzegał brud za jej paznokciami, nieświeże suknię i far­tuch, potargane włosy, spękaną skórę dłoni. Jednak żaden z tych niedostat­ków zdawał się nie mieć znaczenia, zaćmiony przez jej zdumiewające piękno i sposób bycia.

Nicholas Kincaid był oczarowany.

- Napijesz się ze mną? - spytał z uśmiechem. - Nie znoszę pić w samot­ności.

Położył na stole sześciopensówkę. Polly wzięła monetę.

- Dzięki, panie.

Podeszła do szynkwasu i nalała sobie kufel ale. Bystrym oczom Josha nie uszedł błysk monety. Rozkazująco strzelił palcami. Podała mu sześciopensówkę bez protestu, choć w środku się burzyła. Czasami udawało jej się zachować kil­ka monet wsuniętych w dłoń w tłumie, ale zdarzało się to rzadko i szanse, że zgromadzi dość, by wyrwać się z tego piekła bez niczyjej pomocy, były nikłe. Takie posępne myśli nie pasowały jednak do roli, jaką teraz miała zagrać.

Wróciwszy do możnego pana. Polly usiadła jak najbliżej niego, błyskając zachęcająco oczami znad brzegu kufla; czekała, aż zacznie pieścić jej piersi, którymi przywarła kusząco do jego okrytego aksamitem ramienia, położy jej dłoń na kolanie, podwinie spódnicę, by dotknąć delikatnego, nagiego ciała. Zazwyczaj nie trzeba było długo czekać, aby padła propozycja, by pójść dalej w tym, co się zaczęło, na górze.

Cóż za rażące marnotrawstwo doskonałości, pomyślał Nicholas, biorąc haust grzanego wina i zastanawiając się, pomimo oczarowania, jak bardzo ryzykuje, przyjmując zaproszenie. Była młodziutka, lecz choroba nieuchron­nie wpisana była w życie, jakie wiodła, a on nie chciałby nabawić się syfilisu. Gięła się wdzięcznie koło niego, jej palce błądziły po jego udzie, a zmysło­we usta były zbyt blisko, by mógł odmówić. Poddał się z lekkim westchnie­niem, otoczył ją ramionami, przytulając do siebie to cudowne ciało, tak nagle uległe w jego uścisku. Jej wargi rozchyliły się słodko do pocałunku. Dalsza walka z pokusą skazana była na niepowodzenie.

- Jeżeli życzysz sobie, panie, nieco odosobnienia, możemy udać się do komnaty na piętrze - wyszeptała kusicielka, a delikatny rumieniec zabarwił jej cerę koloru kości słoniowej, jakby zawstydziła się, że śmiała złożyć tak nieprzystojną propozycję.

A to szelma! - pomyślał Nicholas, a rozbawienie sprowadziło go na mo­ment z powrotem na ziemię. Doświadczona, mała dziwka, która gra niewin­ną dziewicę! A do tego robi to bardzo umiejętnie, musiał przyznać, kiedy mała dłoń wsunęła się w jego i ścisnęła ją z wahaniem. To udawanie słod­kiej niewinności i skromności uginającej się pod presją urzekało go. To nie jest zwykła dziwka, uznał Nicholas, z jej twarzą, figurą i manierami.

Podnosząc się i nie puszczając jego ręki. Polly zerknęła ukradkiem w jego kufel. Nie był opróżniony do dna, ale na pewno wystarczająco, jak na zamia­ry Josha. Pnie nie skąpiła przyprawy.

Nicholasowi szumiało w głowie; zaniepokoił się, czy aby nie przesadził z winem. W szynku zrobiło się nagle bardzo gorąco, a obraz poczerwienia­łej twarzy właściciela, który wyłonił się przed nim, był zamazany. Dziew­czyna trzymała go jednak mocno za rękę, prowadząc ku wąskim schodom w głębi sali, potrząsnął więc głową, jakby chciał oprzytomnieć, i skupił się na stawianiu stóp na stopniach.

Polly otworzyła drzwi, jedyne na niewielkim podeście.

- To tu, panie, jeśli łaska - wymruczała słodko, składając dworski ukłon, jakby zapraszała go na pałacowe pokoje.

Minął ją i wszedł do lichego, kiepsko umeblowanego pokoiku, gdzie nie­wielki ogień płonął leniwie w kominku, a wiatr wdzierał się przez nieszczel­ne okno. Kapa na łóżku była zmięta i poplamiona, coś czmychnęło pod po­chyłą szafę podpierającą ścianę. Kręciło mu się w głowie i nagle zorientował się, że nie czuje się na siłach podjąć gry, w jaką się zaangażował w tym podejrzanym miejscu, bez względu na to, jak ponętna była partnerka. Sięg­nął do kieszeni po sakiewkę. Należała jej się zapłata.

Wtem jego ręka znieruchomiała, a wraz z nią całe ciało, kiedy dziewczyna zaczęła rozsznurowywać stanik dziwnie obojętnie. Gestem pozbawionym sztuczności rozsunęła koszulę, ukazując pełne, kremowe piersi, jakby zwień­czone pączkami róż i dumnie sterczące. Nicholas przysiadł na nierównym materacu wąskiego łóżka, które skrzypnęło na znak protestu pod jego cięża­rem. Powieki mu opadały, nieposłuszne woli, a jednak nie mógł oderwać od niej wzroku, gdy krzykliwa czerwona sukienka zsunęła się na podłogę, a w jej ślady poszła brudna halka.

Polly stała nieruchomo, zastanawiając się, co począć. Nigdy jeszcze nie była zmuszona zdjąć koszuli. Inni klienci zawsze pogrążali się w nieświado­mości, zanim zdążyła zdjąć halkę, ale ten pozostawał przytomny i najwyraź­niej czekał, by całkiem się rozebrała. Z niepokojem spojrzała mu w oczy, szukając w nich dowodu, że mikstura zaczyna działać - rozszerzonych, zmętniałych źrenic. Ale jego wzrok wciąż utkwiony był w niej, najwyraźniej nie miała wyboru. Powolnym ruchem zsunęła z ramion koszulę.

Nickowi zaparło dech w piersi, kiedy stanęła przed nim naga w tej zimnej, brudnej klitce. Kontrast pomiędzy otoczeniem a tym nieskazitelnym ciałem opalizującym w migotliwym świetle olejnej lampki był uderzający.

- Podejdź tu.

Łagodne polecenie zabrzmiało w ciszy jak krzyk. Polly przełknęła ślinę i z wahaniem postąpiła krok w stronę łóżka. Pokoik zawirował nagle wokół Nicholasa. W przebłysku strasznego zrozumienia pojął, że sprawy nie mają się tak, jak powinny. Mimo że ta zdumiewająca istota zbliżała się ku niemu, jej kontur zacierał mu się w oczach.

- Na litość boską! - wybuchnął, przecierając oczy w próżnej nadziei, że obraz stanie się wyraźniejszy. - Coś ty mi uczyniła?

Polly odczuła ulgę zmieszaną z niepokojem, gdy mówiąc to, opadł na po­ściel. Ostrożnie zbliżyła się do łóżka, przyglądając się bezwładnej postaci. Wykonała swoje zadanie przynęty, powinna teraz ubrać się i zejść do szyn­ku - reszta należy do Josha. Co z nim zrobią? Czy aby go nie zabiją? Wie­działa jednak, że tak się stanie. Pozostawiony przy życiu, sprowadziłby na nich straże i wszyscy skończyliby na stryczku - ona też.

Zagryzła wargę, powtarzając w myślach modlitwę mędrca: I nie daj mi zaznać nędzy, bym nie musiał kraść. A ona właśnie zmagała się z nędzą na tym pełnym niesprawiedliwości świecie - pójść za podszeptem sumienia sta­nowiło luksus dla niej niedostępny. Dębowymi deskami podłogi pod jej sto­pami wstrząsnął ryk śmiechu dobiegający z szynku. Przypomniał jej, że czas upływa. Josh czeka na nią, a jeśli się nie pojawi, przyjdzie sprawdzić dlacze­go. Spojrzała na wypchaną kieszeń kaftana, gdzie można pan trzymał sa­kiewkę. Josh nie zauważy braku jednej gwinei. Skąd miałby wiedzieć, ile zawiera sakiewka.

Pochyliła się nad nieruchomą postacią i wsunęła dłoń do kieszeni aksa­mitnego kaftana.

- A więc tak ze mną grasz! Ty złodziejskie nasienie!

Świat zdawał się przechylać, po chwili Polly zorientowała się, że leży na plecach na łóżku, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w nieco nieprzy­tomne, ale pełne wściekłości, szmaragdowe oczy.

- Sięgasz po zapłatę, nim spełnisz posługę, czy tak? - Przygniatał ją ca­łym ciężarem, jedną ręką przytrzymując jej nadgarstki nad głową, drugą chwy­tając ją za podbródek z siłą, jakiej trudno się spodziewać po kimś, kto wypił specjał Prue.

- Miał pan zasnąć - wydyszała ze zwodniczą, naiwną szczerością.

- I niech Bóg ma mnie w swej opiece, zasłużyłem sobie na to! - mruk­nął. - Co za sztuczka! Dać się wziąć na taki podstęp w takim miejscu!

Nicholas nie wiedział, dlaczego poprzez swoje otumanienie poczuł jednak dotyk tych zręcznych palców, wiedział wszakże, że musi walczyć z postępu­jącym otępieniem wszelkimi siłami - zarówno ducha, jak i ciała. Gniew był jego potężnym sojusznikiem, kiedy tak wpatrywał się w tę piękną, nieszcze­rą twarz, ogromne, błyszczące oczy, wiodące go w zielonobrązową krainę obietnicy, lekko rozchylone, zmysłowe wargi, ukazujące biel zębów. Mięk­kie ciało poruszyło się pod nim, przywodząc na myśl jej nagość. Żądza ma również ogromną moc, zwłaszcza gdy miesza się z furią.

- Tym razem spełnisz posługę, zanim otrzymasz zapłatę - syknął, zbliża­jąc usta do jej warg.

Polly wiła się i skręcała pod ciężarem napierającego napastnika. Guziki jego odzienia wbijały się w jej ciało, aksamit zdawał się drapać skórę. W pa­nice pomyślała z przerażeniem, że Josh i jego kamraci przybędą lada mo­ment i ujrzą ją nagą... ujrzą swoją ofiarę we władzy męskich zmysłów... Nie wiedziała, która myśl jest straszniejsza. Nie poczekała, aż możny pan dopije grzane wino, to ona więc ponosi winę za niepowodzenie planu. Ale Prue także musiała się pomylić.

- Proszę! - udało się jej odchylić głowę. - Pan nie rozumie.

- Nie rozumiem! - zaśmiał się ostro, nieprzyjemnie. - Rozumiem, że ku­puję to, coś obiecała sprzedać.

- Ale ja nie obiecywałam... - głos Polly przycichł, kiedy uświadomiła sobie, jak bezcelowa i nieprzekonująca jest jej obrona.

Zawsze wiedziała, że nadejdzie dzień, kiedy szczęście się od niej od­wróci, kiedy nie będzie umiała się obronić, kiedy ktoś zmusi ją, by oddała swój wianek, który dotąd udawało się jej zachować wbrew wszystkiemu. Tylko to, że go nie utraciła, odróżniało ją od tych dziewek o tępym spoj­rzeniu, wśród których żyła. Utrata dziewictwa, potem wydęty brzuch, syfi­lis, beznadziejny, powtarzający się cykl gwałtów i porodów, któremu kres położyć może jedynie śmierć. Kiedy raz wkroczy na tę drogę, nie będzie już powrotu, żegnajcie teatry, sceny, zachwycona widownio - żegnaj, przy­szłości.

Skoro jednak ten moment nadszedł, może lepiej że znalazła się w rękach tego właśnie mężczyzny, który może okaże jej trochę delikatności, niż gdy­by miało się to stać za kilka pensów z jednym z tych brutalnych, przeklinają­cych klientów tawerny. Przestała walczyć.

- Nie skrzywdź mnie - wyszeptała tylko.

Nicholas spojrzał na nią.

- Skrzywdzić cię! Czemu myślałaś, że mógłbym to uczynić?

Dwie wielkie, gorące łzy potoczyły się po jej policzkach.

- To boli, kiedy się traci wianek, prawda? - spytała szeptem. Twarz miała stężałą.

Nicholas wciągnął powietrze, walcząc z poczuciem nierzeczywistości, które było silniejsze od fizycznej niemocy spowodowanej przyprawionym Bóg wie czym napojem. Odkąd to dziewka z tawerny nosi wianek?

- Chcesz, żebym uwierzył, że jesteś dziewicą? - spytał z niedowierza­niem i puścił ją.

Podniósł się z łóżka i stanął obok, wpatrując się w nią, rozciągniętą na posłaniu. Wygląda tak, jakby nie przejmowała się swoją nagością, jakby za­pomniała o niej, pomyślał, starając się otrząsnąć z oszołomienia i odzyskać jasność umysłu.

Polly skinęła głową, siadając.

- Mam tylko sprowadzać panów tutaj - wyjaśniła. - Zawsze zasypiają, zanim zdążą...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin