ANIOŁY I KOZA.doc

(29 KB) Pobierz
ANIOŁY I KOZA

ANIOŁY I KOZA

Ponoć teraz „dzieci wyrastają bez myśli i marzeń na zgorzkniałych ludzi – nie mających spokoju w duszy, Aniu uczucia w sercach, ani chęci do życia, ani odwagi śmierci.” (autor „Księgi z San Michael”)

*

Pod spory klasztor z przyległym gospodarstwem zajechał „Luksus” i wysiadł z niego dojrzały mężczyzna rozglądając się wokół, jak po egzotycznej krainie. Zapukał do furty z prośbą o widzenie się z „jakimś szefem młodych braciszków”, jak to określił. Kiedy zjawił się w brązowym habicie mistrz nowicjatu, ów pan bez wstępów i ceremonii zapytał: „Czy już kończą się kolejne fanaberie mojego syna Klaudiusza? Jest tu najdłużej, bo chyba ksiądz wie, że bywał w wielu miejscach i próbował już różnych „doświadczeń duchowych”. Nawet na bilet do Kaszmiru mu dałem, ale wrócił po tygodniu. To taki wiek poszukiwań i podrygów – rozumiemy to obaj. Ale postanowiłem to już skończyć. Mam dla niego miejsce na Harvardzie i przyjechałem, by go zabrać. Niech się pakuje.” Mistrz uśmiechnął się i powiedział: „A jego samego pan nie spyta? On zaczyna się tu czuć dobrze. Owszem, gdy przyszedł, to coś go nosiło i był jakiś taki zgnębiony. Nigdzie nie mógł wytrzymać dłużej i spokojnie, by zaraz potem wpadać w senność i totalne zobojętnienie. Kiedyś jednak powiedziałem mu, by w końcu obudził w sobie mężczyznę i wytrzymał noc w kaplicy – sam, jak na warcie czy na placówce. I wiem pan, rano zastałem tam już innego chłopaka. Jakby przedtem żył poza sobą, a teraz wreszcie wstąpił w siebie. I jest. Nie wiem, gdzie go możemy teraz zastać, ale podejrzewam, że w kościele. Śpiewa tam ostatnio samotnie chorał anielski – tak sam z siebie.” Gość niechętnie ruszył za zakonnikiem. Kościół był pusty, a z chóru słychać było bardzo czysty głos śpiewający łaciński chorał. Gość zdziwił się. Pewnie nie słyszał jeszcze syna śpiewającego. Jednak bynajmniej tym się nie ucieszył. „Anioła udaje, ekscentryk” – mruknął. I wtedy śpiew ucichł i tylko niosło się echo po nim i po odgłosie zamkniętych drzwi. – „Chodźmy do obejścia – szepnął mistrz – zastaniemy go teraz przy pracy.” Ruszyli. Gość patrzył na stare, lecz bardzo zadbane mury, studnię, zabudowania i wzruszał ramionami, jakby nie rozumiejąc czegoś. Kiedy weszli na teren gospodarstwa, gość oniemiał. Zobaczył bowiem syna w jakimś okropnym fartuchu dojącego kozę. Nawet ich nie zauważył, tak był tym zaabsorbowany i rozbawiony. Kiedy gość podszedł i krzyknął wręcz: „Klaudiuszu, czy ci rozum odjęło? Rozumiem, śpiew, anioły, łacina, ale…koza? Hańba dla rodziny! Zbieraj się, Harvard czeka.” Chłopak zamrugał zaskoczony pojawieniem się ojca, ale szybko się opanował i powiedział: „Tato, ja tu zostaję – na zawsze. Ja tu zacząłem żyć – naprawdę! I uśmiechnął się tak, że z kolei ojciec zamrugał, bo takiej twarzy u syna nie widział. Jednak odwrócił wzrok, zaklął i rzucił w stronę mistrza: „To sekta jakaś, pranie mózgu, syna mi w obłęd wpędzili”. I ruszył w stronę parkingu. A syn oparł czoło o brzuch kozy i śpiewał cicho już po polsku coś z piosenki Cohena: „Pan Jezus był żeglarzem, gdy przechadzała się po wodzie… wzgardzony, niemal ludzki… Tak byś za Nim powędrował, powędrował gdzieś na oślep, bowiem dotknął twego ciała myślą swą.”

*

„Połóż dłoń na człowieczej trzcinie i obudź w niej muzykę nowego życia, Boże.”

Zgłoś jeśli naruszono regulamin