Landslide.doc

(377 KB) Pobierz
Landslide

Landslide

 

Roz.1

And if I die today I'll be the happy phantom

 

 

 

Jesień złapała ich i zatrzymała w Minnesocie. Burnsville, jedna szkoła podstawowa, jedno liceum i jedna siłownia, wyposażona w mały, nieco brudny basen na tyłach budynku. Jedna remiza, w której co piątek odbywały się potańcówki. Kolejne małe, zapyziałe miasteczko, kolejny zestaw ciekawskich spojrzeń i wynajęte na czas nieokreślony dwupokojowe mieszkanie, z maleńką kuchnią, grzybem w łazience i masą rybików, biegających po popękanych kafelkach podłogowych. Sam przyglądał się temu wszystkiemu neutralnie, trochę jakby oglądał film. Gdy podróżowało się tak często jak rodzina Winchesterów, realność pewnych rzeczy, zwłaszcza pewnych miejsc, często ulegała zawieszeniu na rzecz płynnej, sennej akceptacji.

Zamknij oczy i rób to, co zwykle.

Tata znalazł kilka misji w okolicy, wilkołaki, syrenę i coś, co przypominało smoka, a czego jeszcze nikt z łowców nie sklasyfikował. Sam wiedział, co to znaczy. Następne dwa do trzech miesięcy spędzą w Burnsville, bez odwołania. Dean pracując w warsztacie samochodowym, na obrzeżach miasteczka i towarzysząc ojcu w polowaniach, Sam chodząc do liceum i klnąc na swoje szesnaście lat.

John będzie nieobecny częściej niż obecny. Sam będzie głównie zadowolony, ale będzie miał też chwile, w których poczuje się jak ktoś samotny, odcięty i kompletnie opuszczony. Ostatnio tata i Dean często wyruszali razem, nie proponując mu udziału w misjach. Z początku się cieszył, nigdy nie widział siebie w tym zawodzie, zawieszony pomiędzy niewiedzą, co chciałby tak naprawdę robić, a wyraźnym przeczuciem, czego nie chce. A potem... potem okazało się, że jego rodzina zaczyna się odsuwać, mieć swoje wewnętrzne sekrety, nie tylko sekrety wobec reszty świata.

Tata zawsze taki był, zamknięty, niechętny do udzielania informacji ani o misjach, ani o czymkolwiek innym. Ale oglądanie Deana przemilczającego różne rzeczy, Deana który zawsze był na wyciągnięcie ręki, zawsze w zasięgu głosu, gotowy pomóc, wyśmiać, dotknąć, pocieszyć, oglądanie takiego Deana sprawiało, że żołądek Sama zaciskał się boleśnie.

"Witamy na salonach!" obwieścił Dean i wkroczył do pokoju, przeznaczonego dla niego i Sama. Mała sypialka, z dwoma, wąskimi łóżkami i jednym, obdrapanym biurkiem, straszyła obszernym, przysłoniętym wykrzywionymi żaluzjami oknem.

"Zamawiam łóżko od okna."huknął Dean i rzucił się na posłanie, wyciągając się z zadowolonym westchnieniem. Sam wzruszył ramionami i postawił swoją torbę przy drugim łóżku.

Był czas, kiedy kłócili się o takie rzeczy. Łóżko przy oknie, górna półka w szafie, kto pierwszy przeczyta komiksy w porannej gazecie, którą zawsze zakupował tata, szukając lokalnych wieści na temat zjawisk nadnaturalnych. Teraz Sam miał szesnaście lat i ciężar braterskich utarczek z Deanem przesunął się. Ledwie zauważalnie, ale wyczuwalnie. Teraz Dean dręczył Sama o dziewczyny, o wymykającą się spod kontroli podczas treningów erekcję, o zbyt długie prysznice. Teraz Dean nie usiłował złapać Sama za palce u stóp i smyrać, dopóki Sam nie zaczynał wierzgać, wykręcać się i ześlizgiwać się z kanapy. Jeszcze parę miesięcy temu było inaczej. Teraz Sam czuł się zażenowany nawet wspomnieniami o tym.

Zawsze sądził, że zmiany w życiu zachodzą stopniowo, krok po kroku, tak jak w fizyce, jedno z drugim wchodziło w reakcję, coś starego znikało, coś nowego pojawiało się w zamian. Ta zmiana była nagła. Po prostu pewnego dnia przestali się razem z Deanem kotłować po dywanie, mocować się i śmiać na całe gardło, wyrywając sobie komiks i dźgając paluchami w zakwasy z ostatniej sesji treningowej z tatą. Po prostu teraz Sam brał komiks i czytał, a Dean wzruszał ramionami i zajmował się czymś innym, nastawianiem wody na kawę, przygotowywaniem śniadania. Na początku było to trochę dziwne i bolesne. Samowi brakowało tych momentów, beztroskich dotyków, czasami złośliwych uszczypnięć, czasami łaskotania, podszytego ostrożną czułością. A potem się przyzwyczaił. Dotykali się nadal, na treningach, po misjach, opatrując sobie rany, tylko to było już związane z "pracą" i nie było już w tym nic z beztroski.

Jeżeli Dean za tym tęsknił, nic po sobie nie pokazywał. Nie, żeby Sam tego od niego oczekiwał.

"Nie zamyślaj się tak, bo sobie coś uszkodzisz, Sammy." Dean wstał z łóżka i wyprostował się tak, że aż coś mu trzasnęło w plecach. "Chodź, idziemy posolić chatę."

Uwinęli się szybko. Obsypali drzwi i okna solą, narysowali kredą ochronne symbole, pokropili wodą święconą co trzeba. Tata już załadował zakupione wcześniej jedzenie do lodówki i siedział teraz przy kanciastym, drewnianym stole, czekając, aż synowie skończą. Sam wkroczył do kuchni pod ciężkim wzrokiem ojca, szurając tenisówkami po wytartym, schodzonym linoleum. Czuł obok siebie ciepło ramienia Deana, blisko, ale nie za blisko.

"Wyjeżdżam. Wrócę za trzy, cztery dni." oznajmił tata i skinął głową, gdy Dean sięgnął po dzbanek z kawą.

Sam patrzył jak czarny, pachnący gorzko płyn wlewa się do filiżanki wąską, precyzyjną strugą. Dean ostatnio zaczął tankować kawę tak samo jak ojciec, co czyniło go bardziej nerwowym, energicznym i denerwującym. Efekt był taki, że albo Sam wycofywał się w głąb siebie i nie reagował na uszczypliwości, albo reagował, powoli, ale nieuchronnie doprowadzając do długiej, ostrej, ogólnorodzinnej kłótni.

Kłótnie Sama zawsze miały tendencje generalizujące i prędzej czy później zahaczały o okropne, wykrzywiające życie, jakie zafundował im ojciec. Wiecznie w drodze, wiecznie bez własnego dachu nad głową, wiecznie na paczkach. Sam pamiętał czas, kiedy podróżowanie było dla niego frajdą, tak jak dla każdego malucha, który nie jest uwiązany do przedszkola, tylko może jeździć z tatą i bratem samochodem, jeść lody truskawkowe na stacjach benzynowych i oglądać nowe miejsca. Teraz wszystko wydawało się inne. Wszystko było inne.

"Chcesz, żebym pojechał z tobą?" zapytał tatę Dean i w pytaniu tym słychać było niedopowiedzenie. Sam powiódł wzrokiem pomiędzy bratem a ojcem. Nagle miał dosyć tego brudnego, małego miasteczka z jedną szkołą podstawową, jednym liceum i jedną siłownią. Gdyby zależało to od niego, zgarnąłby natychmiast swoją torbę, wsiadł z powrotem do Impali i odjechał gdzie oczy poniosą. Ale od niego zależało tak naprawdę niewiele.

Dopiero od niedawna zaczęło to Sama poważnie męczyć.

Ojciec zebrał torbę z bronią, wygłosił kilka protekcjonalnych wskazówek, zawsze tych samych i nieodmiennie przykrych dla ucha rozkazów. Pilnujcie okien i wejść, nie wpuszczajcie nikogo, nie przyprowadzajcie nikogo, dzwońcie do mnie tylko, kiedy stanie się coś naprawdę ważnego. Naprawdę ważne w książce Johna Winchestera były tylko stany śpiączkowe jego synów i wypadki samochodowe tychże, reszta mogła poczekać. Sam mógł poczekać, ze swoimi nieważnymi egzaminami, pracami domowymi, projektem na biologię i zagubioną Mitologią Grecką, którą przerabiał, zanim ponownie ruszyli w trasę. Książka zawieruszyła się gdzieś przy wymeldowywaniu się z ostatniego motelu.

"Powiedz w szkole, że przyjdę do nich podpisać papiery za parę dni, bo wyjechałem w interesach." poinstruował ojciec, po czym klepnął Sama na odchodne po ramieniu. Wyglądał na większego i starszego, niż był w istocie, i Sam tak jak zawsze, poczuł ukłucie niepokoju, że będzie kiedyś taki moment, kiedy tata nie wróci. Zaginie, zginie, zawieruszy się, niczym Mitologia Grecka. Zabawne. Gdy Sam o tym myślał, John Winchester w jego głowie nagle przestawał być "ojcem", a stawał się "tatą".

"Pilnuj brata, Dean. Wiesz jak to jest z nastolatkami."

Dean prychnął i pomachał krótko na pożegnanie. Sam patrzył na profil brata, opromieniony żółtym, bladym blaskiem chylącego się już ku zachodowi słońca. Dean był ładny, miał przystojną twarz, ale przede wszystkim był Deanem. Złośliwym, nadgorliwym, nadopiekuńczym, starszym bratem Sama. Nawet, jeżeli Dean dorastając był niepiękny, dziwaczny i chuderlawy, Sam tego nie zauważył.

Ojciec odjechał, zostawiając synów z dwoma wypożyczonymi rowerami i dobrą radą, że spacery i jogging są świetnym narzędziami treningowymi. Sam patrzył z ganku, jak Impala znika za zakrętem opustoszałej, szarej, nudnej ulicy. Dean stał obok niego, ciepła, oddychająca, żywa obecność.

"Jutro zapiszemy cię do szkoły i nie będziesz miał czasu, żeby smęcić, bo będziesz cały zajęty swoimi książkami." powiedział Dean i miało to być żartobliwe, ale wyszło jakoś inaczej. Może gorycz kawy udzielała się człowiekowi, gdy przekroczył limit użycia. Więcej niż dwa litry dziennie i robiłeś się gorzki.

"Masz jutro wolne, czy już idziesz pracować, Dean?"

"Jutro jestem wolny. Możemy po twoich zajęciach pojeździć rowerami i zwiedzić okolicę."

Sam skinął głową. Objechanie Burnsville mogło być dobrym sposobem na wytracenie czasu po szkole. Sam miał pewność, że nie nabędzie tutaj kolegów, ani tym bardziej przyjaciół, a oglądanie głupawych programów telewizyjnych też nie było czynnością, przy której odpoczywał ci mózg. Pięćset kilometrów od Burnsville nauczyciel od chemii, pan Hatchett, powiedział kiedyś, że mózg męczy się, wykonując nieustannie te same, standardowe czynności i czasami trzeba mu dać odsapnąć przy czymś nowym. Standardowe czynności Winchesterów odbiegały zapewne od standardowych czynności większości amerykańskich rodzin, ale standard do standard. Sam pozwalał czasami odpocząć swojemu mózgowi, jeżdżąc na rowerze, joggingując o poranku, albo czytając lektury, które będzie przerabiał za jakieś dwa lata. W innym stanie, w innym mieście.

Do końca dnia porządkowali mieszkanie, w przerwach odpoczywając na kanapie i oglądając filmy sensacyjne klasy B. Zjedli późną kolację. Dean po raz pierwszy od kilku dni własnoręcznie podgrzał pulpety, zalał je sosem i wyrzucił przed Samem na talerz, nucąc pod nosem Back in Black ACDC.

"Wcinaj, księżniczko."

"Odpieprz się, Dean."

Nie mówili wiele, ale było to przyjemne, takie sobie braterskie burczenie na siebie i podkradanie sobie pulpetów. Powiew zwyczajności, rzadki i cenny w ich życiu. Sam skrycie cenił takie momenty, kiedy nie trzeba było myśleć o jutrze, o nowej szkole, o tym, czy ojciec wróci, o potworach, soli, święconej wodzie i łacińskich egzorcyzmach. Tutaj i teraz było prawie normalnie, tutaj i teraz Dean zajadał pulpety, śmiał się z otwartymi ustami i był blisko. Wygodnie, przyjemnie blisko.

"Będziesz musiał jeździć do szkoły rowerem, Sammy. Jutro kupimy ci zapięcie, żeby ci nikt twojego wehikułu nie zwinął." Dean klepnął Sama po ramieniu i wziął łyka wody.

"Bo ktoś się połaszczy na wypożyczoną, zjeżdżoną Beemkę." Sam przewrócił oczami i odparował cios widelcem, który Dean wyprowadził w kierunku jego pulpetów. "Hej! Jedz swoje, ok? W końcu to ja tutaj dorastam i potrzebuję więcej kalorii."

"I tak nie będziesz wyższy ode mnie, mądralo."

"Śnij dalej, pajacu."

Nawet, jeżeli ojca nie było w domu, nie korzystali z jego pokoju, z dodatkowego łóżka, dodatkowej przestrzeni. Stary nawyk, kiedy jeszcze byli dziećmi i bezpieczniej czuli się skuleni razem, na jednym łóżku pod jednym kocem.

Pomimo protestów Deana i docinków na temat "wymagających księżniczek, zużywających całą gorącą wodę", Sam zajął łazienkę pierwszy. Wziął długi prysznic, podczas którego doprowadził się szybko do orgazmu i zrelaksowany i gotowy do snu, wytoczył się z zaparowanego, zalatującego grzybem pomieszczenia łaziennego wprost do chłodnawego pokoju. Jesień w Minnesocie, przeciągi, przenikliwy wiatr i ostre powietrzne. Jakby nie mogli znaleźć jakiegoś nadnaturalnego potwora gdzieś, gdzie jest cieplej. W Oklahomie, albo w Teksasie.

Sam skulił się na łóżku, wsuwając się w śpiwór. Minie kilka dni, zanim zdecyduje się nazwać łóżko swoim. Póki co chronił się w śpiworze, przed zimnem i przed wszystkim innym.

Gdy Dean wyszedł z łazienki, Sam już unosił się pomiędzy snem a jawą. Mogło mu się wydawać, że ktoś kładzie na jego głowie dłoń i przesuwa mu nią nieśmiało po włosach.

 

////////////

 

Obudził się zlany potem, o trzeciej nad ranem, z sercem bijącym mu w piersi tak, jakby było żywym stworzeniem. Dean wciąż spał, pochrapując nosowo, skulony w swojej pozie "odpieprz-się-ode-mnie-śpię". Sam patrzył na jego skrytą pod prześcieradłami formę, na powolny ruch wznoszący jego oddechu. Nagle odniósł przytłaczające, paraliżujące wrażenie, że jest jedynym człowiekiem na ziemi. Zmusił się do uspokojenia, do zostawienia głupich, dziecięcych lęków. Wykształcił już swój nocny rytuał dochodzenia do siebie po koszmarach bez pomocy Deana. Najpierw wyrównać oddech, potem po cichu pójść do łazienki, napić się kranówki, zmienić przepoconą koszulkę na świeżą. Wrócić do łóżka.

Kiedyś metoda była prostsza. Kiedyś Sam po prostu szedł do Deana, pukał go po nosie, ciągnął za ręce, włosy, uszy, dopóki brat nie obudził się i nie zaoferował pocieszenia. Zwykle był to luźny uścisk, ciepło wygrzanego przez Deana miejsca pomiędzy przykryciami, kilka wymamrotanych zaspanym, ochrypłym głosem słów.

"Sammy... Śpij dziamo... to tylko sen... śpij..."

Teraz było inaczej. Teraz trzeba sobie było radzić samemu.

Sam podreptał po cichu do łazienki i po chwili wahania, zapalił światło. Nie chciał budzić Deana, ale nowe mieszkanie wciąż go trochę peszyło. Pochylił się nad umywalką, napił pachnącej chlorem, twardej kranówy, schlapał wodą kark. Z lustra spojrzała na niego jego własna, zaczerwieniona, opuchnięta twarz.

Skrzywił się, zrobił minę, uśmiechnął się i wycisnął sobie wągra z nosa. Jeżeli czas dojrzewania miał swoje plusy, były one dla Sama niewidoczne. Kanciasty, chudy, z wystającymi łokciami i kościami obojczykowymi, ogromny nos i małe oczka. Tyle, że nie miał aż tak ewidentnych pryszczy, jak reszta jego rówieśników, no i przez ostatnie parę tygodni zrobił się wyraźnie szerszy w barkach.

Trening ojca, poza skręconymi kostkami, wybitymi palcami u rak i stóp, poza siniakami i zakwasami, miał swoje plusy. Może cheerleaderki nie zwracały na Sama uwagi, ale dziewczyny, które to robiły, zdarzały się coraz częściej. Sam wypróbowywał na nich swój szczery, młodzieńczy, uśmiech z dołeczkami.

Zgasił światło i wrócił do pokoju, starając się nie robić hałasu. Dean spał wciąż, skulony i ukryty pod przykryciami. Po koszmarze nie było już śladu, można było wrócić do bezpiecznych głębin śpiwora, ale Sam nie mógł się do tego jakoś zmusić. Stał pomiędzy łóżkami, nagle złapany w pół ruchu, niezdecydowany.

Spod koca wystawała naga, blada stopa, silna, żylasta. Pokryta piegami. Chyba to ostatnie spowodowało, że Sam pochylił się i położył na niej dłoń.

"Co...!!!"

Dean w jednej chwili spał, a w drugiej był poruszającą się błyskawicznie maszyną bojową, uzbrojoną w Glocka i bóg wie co jeszcze. Sam wydał z siebie zaskoczone kwiknięcie i wylądował tyłkiem na dywanie. Obok jego ręki wbił się nóż. Również w dywan.

"Sami! Jak babcię kocham! Chcesz, żebym ci zrobił krzywdę?!"

Dean był przy nim w jednej chwili, obmacując mu kark, ramiona, twarz.

"Co to było? Co się stało?"

Nie mógł powiedzieć bratu, że po prostu odczuł potrzebę dotknięcia jego piegowatej stopy, więc milczał uparcie, z wzrokiem utkwionym w zniszczony dywan. Dean zrozumiał to po swojemu. Jak zwykle.

"Znowu miałeś koszmar. No tak. Słuchaj... może chcesz się napić czegoś ciepłego? Potem wrócimy do łóżka."

Sam miał chęć złośliwie spytać, czy to znaczy, że wrócą do jednego łóżka i czy to znaczy, że są gejami, ale nie mógł z siebie wydusić słowa. Uszczypliwość zamarła mu na ustach. Dean nie czekając na odpowiedź westchnął i wstał, pociągając go za sobą w stronę kuchni.

Chwilę później kubek gorącej czekolady z galaretkami został wepchnięty w dłonie Sama.

"Co jest, Sammy?"

"Nic."

Wiedział, że zaspany Dean nie będzie drążył tematu, i miał rację. Dean jeszcze chwilę stał przy nim, przyglądając mu się z tyłu i oddychając głęboko. Pachniał snem, olejem silnikowym i tanim, rumiankowym mydłem. To był pierwszy raz, kiedy Sam zobaczył w swoim bracie coś bardzo pociągającego i przerażającego jednocześnie. Siłę i słabość, grubą skórę i mięśnie, oraz wrażliwe, blade, piegowate podbrzusze. Dziwnie poruszony nie był w stanie zareagować, ani negatywnie, ani pozytywnie. Nie był w stanie nawet zdenerwować się na swoje odkrycie.

"Pij swoją czekoladę, Sammy." poinstruował z pewnym zniecierpliwieniem Dean. I Sam pił. Czekolada była za słodka i miała w sobie nie rozmieszane grudki, ale była wspaniale gorąca, i miała w sobie pyszne, kwaskowe galaretki. Ciepło rozlało się po żołądku Sama kojącą falą. Gdy w końcu odważył się spojrzeć bratu w twarz, zobaczył na niej tylko powolną, rozlazłą senność. Najwyraźniej Dean upatrywał w dziwnym zachowaniu młodszego Sama echa koszmaru nocnego i postanowił się tym nie przejmować. Jeszcze.

Sam dokończył pić czekoladę. Dean poczekał na niego, aż odstawi kubek do zlewu i podąży za nim do pokoju. To w jaki sposób brat opierał się o framugę kuchennych drzwi, jak nonszalancko, ale życzliwie obserwował jego nieśpieszne, powolne ruchy, rozgrzało Sama bardziej niż czekolada.

Położyli się razem, synchronicznie, na oddzielnych łóżkach. Sam pomyślał o piegowatych stopach, ukrytych w śpiworze Deana i o tym, że nie może ich już dotykać.

"Śpij Sammy, dziamo... za głośno myślisz i mi przeszkadzasz..."

Cały Dean, starszy brat odgarniający koszmary żylastymi, piegowatymi stopami i gorącą czekoladą z galaretkami.

Sam spał.

 

Początek formularza

Dół formularza

 

roz.2

 

 

"Idzie, idzie! Jaki wysoki!"

"Ma niezłe ramiona, ale po co ta okropna grzywka na czole?"

"Pewnie ma zeza. Wszyscy, którzy rosną za szybko, mają zeza i małe fiutki."

Sam zaparkował swój rower przed budynkiem szkolnym i przypiął go do stojaka nowo zakupionym zapięciem. Nastolatki, przesiadujące na schodach wiodących do głównego wejścia, obserwowały każdy jego ruch.

Uczniowie liceum w Burnsville byli tacy sami jak w innych szkołach, do których Sam uczęszczał. Gromada kostropatych na twarzach, pryszczatych wyrostków, grupujących się po kątach i obgadujących każdego, kto tylko nie dorósł do ich małomiasteczkowych kryteriów. Byłoby to zastraszające i denerwujące dla kogoś, kto po raz pierwszy wkracza w progi nowej szkoły. Sam wkraczał w progi nowych szkół na porządku dziennym. Ciekawskie spojrzenia, pokątne szepty i ocenianie zbywał rozmyślaniem, jak ci wszyscy dorastający jeszcze ludzie wyglądają nago. Jeżeli tak żałośnie i dziwacznie jak Sam, to nie było tutaj miejsca na wrogie uczucia i złość.

Niby byli rówieśnikami, ale Sam zawsze czuł się od reszty dzieciaków o lata świetlne starszy. Nic nie wiedzieli o tym, co czaiło się w mroku, co mogło znienacka obudzić się i stwierdzić, że ma chęć zjeść ludzką wątrobę i nerki. Rówieśnicy wyłapywali szybko inne spojrzenie na świat Sama i często brali je za poczucie wyższości, za pogardę, politowanie. To czasami sprowadzało na głowę najmłodszego Winchestera kłopoty, z których, za pomocą dobrze wyćwiczonych technik obronno-zaczepnych, unikał równie dobrze, jak niepotrzebnego zainteresowania. Był w tym znakomity, zwłaszcza, że licealiści ustalali swoje wewnętrzne hierarchie za pomocą pokręconych kryteriów, takich jak modne ubranie, najnowszy sprzęt audiowizualny, cholera, najseksowniejsza fryzura i najbardziej odjazdowe adidasy.

Sam w swoich znoszonych butach, koszulkach z second handów i kurtkach, odziedziczonych po bracie, nie był nawet tematem do rozmowy. Jego nowość opatrzała się raz dwa, pozostawiając kolejnego nieciekawego, nieważnego, szaroburego chłopaka, funkcjonującego poza hierarchią najpopularniejszych nastolatków. I tak było dobrze, o to chodziło. Żadnej niechcianej uwagi, bójek ani osiłków, czekających na niego za boiskiem.

Sam raz sklepał takich osiłków. Trzech. Byli o dwa lata starsi i postanowili wyżyć się na "nowym". Sammy wyszedł ze starcia z rozciętą wargą, oni z pękniętymi żebrami i wstrząśnieniem mózgu. Dean był wściekły i zmartwiony. Tata był tylko wściekły. Wynieśli się z miasteczka następnego dnia. John Winchester nie lubił tłumaczyć się na dywaniku cywilom i wyjaśniać, czemu jego najmłodsza latorośl potrafi komuś z taką łatwością połamać żebra.

Od tej pory Sam starał się być najnudniejszym, najbardziej szarym "nowym", jakiego ziemia nosiła. Bo tak po prawdzie, jego reakcja na osiłków, którzy się na niego zasadzili, trochę go przeraziła. Odkrył, że jak już raz się wkurzy, potrafi wzbudzić sobie niespodziewaną i przerażającą dawkę gniewu. Nie lubił się za to, to było zbyt podobne do tego, co widywał podczas polowań. U ojca, u Deana.

Dzieciaki rozstąpiły się przed Samem, szepcząc i śmiejąc się w rękawy. Gdy podszedł do swojej szafki i otworzył ją, z pachnących stęchlizną i spoconymi tenisówkami półek wypadła zaschnięta, zakrwawiona farbą akrylową, zajęcza łapka. Po tłumku, zalegającym na korytarzu, przebiegło westchnienie obrzydzenia i podziwu. Tylko stworzenia poniżej siedemnastego roku życia mogły tak łatwo łączyć tak skrajne odczucia.

Sam podniósł zajęczą łapkę i przyjrzał się jej z bliska, czując na sobie spojrzenie rówieśników, psia jucha. Włożył swoje książki do szafki, zatrzasnął ją energicznie i z szerokim uśmiechem przeparadował do kosza na śmieci. Zamarkował wyrzucenie zajęczej kończyny, po czym cichcem utknął ją w wewnętrznej kieszeni kurtki. Za dużo widział obłożonych klątwą przedmiotów i amatorskich działań magicznych, żeby tak bezmyślnie pozbyć się dowodu.

Rówieśnicy patrzyli na Sama, wciąż niezdecydowani, co do jego stopnia w hierarchii osobników nastoletnich. Nie zwracał na nich uwagi. Za chwilę zapomną o zajęczej łapce i na zasadzie niemodnego, zwykłego ubrania zakatalogują młodszego Winchestera jako źle ubranego, niekomunikatywnego mola książkowego, nie zdolnego do posiadania jakiegokolwiek życia towarzyskiego. I dobrze.

Na chemii Sam się nudził, ponieważ po raz trzeci w tym semestrze słuchał pogadanki o kwasach. Na geografii czytał pod ławką książkę od biologii, a na angielskim przerabiali mitologię. Kurcze, szkoda, że Winchesterowie podczas swoich podróży, zagubili jedyną kopię własną mitów Sama. Teraz właśnie by się przydała.

Mówili o Odyseuszu. O jego wspaniałych przygodach, podróżach, o cudach, które zobaczył i kobietach, które przeleciał. Dla Sama Odyseusz wcale nie był bohaterem godnym podziwu. Był słabym, przewrotnym, płochym człowiekiem, który nie mógł wytrzymać w jednym miejscu, więc zostawił wszystko, co miał, rodzinę, żonę, dom, i powędrował przed siebie, udając, że wszystko jest ok. Udając, że nikt nie cierpi przez jego samolubną potrzebę włóczęgi. Dla Sama prawdziwym bohaterem Iliady i Odysei był nie pochrzaniony w głowę Odyseusz, tylko Argus. Pies, który został w domu i strzegł Penelopy i domu, aż do ostatniego tchu, wierny, oddany. Co prawda zdechł, rozpoznając jako jedyny swojego lekkomyślnego pana, ale to tylko dodawało mu chwały. Argus był kimś, Odyseusz był tylko neurotycznym popaprańcem.

Sam całą przerwę obiadową przesiedział samotnie, w kącie stołówki i rozmyślał, gdzie mógł zasiać swoją mitologię. Gdzieś pomiędzy Oregonem i polowaniem na wendigo, a Nowym Jorkiem i żywiołakiem. Żywiołak zaatakował nagle, ukręcając radośnie co noc głowy ludziom joggingującym w Central Parku. Ojciec bardzo się spieszył, żeby go skasować, a Sam spakował się w pośpiechu, upychając książkę pod pachę i wsiadając do Impali.

"Ruchy, ruchy, Sammy." poganiał Dean, siląc się na uśmiech, a w rzeczywistości nie mogąc przestać patrzeć na ojca. Wendigo nadkruszył nieco najstarszego Winchestera, rzucając nim z rozmachem o drzewo. Powinni stanąć i odpocząć, powinni obejrzeć rany i obliczyć straty. Tymczasem już gnali, żeby zasiec kolejnego potwora.

Sam, naburmuszony i niechętny, zastosował się do wskazówek brata. Ojca ignorował. Nie było sensu budzić lwów, a ranny John Winchester był groźniejszy niż lew.

Mógł zostawić swoją mitologię w całodobowym barze, w którym zatrzymali się o trzeciej nad ranem na kawę. Albo w toalecie zajazdu, do którego zajechali, żeby skorzystać z łazienki. Mógł też po prostu zapomnieć o niej, gdy jedli swój pierwszy obiad w Burnsville, w małej, domowej jadłodajni w centrum. Kto to wie?

Na fizyce Missy Locklear uśmiechnęła się do Sama i jak zaczęła się uśmiechać, tak nie przestała aż do końca zajęć. Widocznie brak pryszczów i szerokie barki, widoczna obietnica tężyzny fizycznej i wysokiego wzrostu, miała branie i w Burnsville. Missy była popularna, jeżeli maślany wzrok niektórych chłopaków i wianuszek "najlepszych przyjaciółek" na coś wskazywał. Sam nie umiał postępować z popularnymi rówieśnikami, więc tylko neutralnie milczał, oduśmiechając się od czasu do czasu.

Może w Burnsville uda mu się stracić dziewictwo, o które tak dręczył go Dean. Chociaż ten postój okazałby się na coś użyteczny, nie tylko na polowanie.

Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, uznanie ze strony Missy, zjednało Samowi także uznanie innych rówieśników. Nie wszystkich, ale zawsze. Sam przyjął to ze wzruszeniem ramion. Zaciekawione spojrzenia stały się bardziej życzliwe, szepty bardziej łagodne. Ciągle to samo, ciągle w ten sam sposób. Kolejna szkoła i kolejne mechanizmy, przez które najmłodszy Winchester przepływał bez mrugnięcia okiem.

Pamiętał, że nie zawsze tak było. Były czasy, kiedy za każdą przeprowadzka czaiła się nowa szkoła podstawowa, straszna i najeżona kłopotami. Sam chronił się przed nią u Deana, który chociaż śmiał się i wyzłośliwiał, zawsze stał murem za młodszym bratem. Czasami zastraszał potencjalnych napastników, a czasami tylko pojawiał się z Samem, poprawiając mu kurtkę, upychając drugie śniadanie do plecaka.

Dean z jakiś przyczyn zawsze znajdował się wysoko w hierarchii nastolatków. Sam podejrzewał, że chodziło o popularność pośród dziewczyn, które wychwytywały szybko czające się w starszym Winchesterze siłę i atrakcyjność erotyczną. Dean był doświadczony, uprzejmy, ale szorstki, i promieniował pewnością siebie i specyficznym stylem, który najwyraźniej był bardzo pociągający dla płci przeciwnej. Często owocowało to utajoną bądź jawną niechęcią ze strony męskiej części ciała uczniowskiego, ale Dean nigdy nie wdał się w bójkę tak, jak Sammy. Albo raczej, bił się tak, żeby nie było tego widać i żeby uniknąć kłopotów.

Czas, kiedy Sam był tylko małym Sammy`m w nowej, strasznej szkole minął, podobnie jak czas, kiedy mógł swobodnie kotłować się z Deanem po dywanie, i w improwizowanych walkach łapać go za uszy, stopy, włosy, ten czas już minął. Rzeczy przesuwały się i zmieniały, jak krajobrazy za szybą Impali, przejeżdżającej z łatwością z jednego stanu do drugiego. Teraz Sam przestawał patrzeć na Deana jako na bohatera, coraz więcej widział w nim cech ojca, i coraz mniej mu się to podobało.

 

//////////////////

 

"I jak pierwszy dzień, Sammy? Jakieś fajne foczki na pokładzie?"

Dean kręcił się po za małej kuchence, w za małym fartuszku, przygotowując ogromną kolację. Sam poczuł się nagle głodny jak wilk. Wzruszył ramionami i pośpiesznie usiadł przy stole, ciskając plecak w kąt kuchni.

"Ujdzie."

Dean błysnął uśmiechem, po czym z trzaskiem postawił przed Samem talerz.

"Entuzjastyczny jak zawsze. Rozumiem, że jednak jakaś panna się pojawiła. Inaczej miałbyś tą swoją kwaśną minę przerośniętego onanisty."

"Zamknij się, Dean."

"Zmuś mnie, Sammy."

Dean wyrzucił na talerze pachnącą smacznie, pomarańczowoczerwoną breję, którą na własny użytek nazwał "potrawką kurczakową", ponieważ był w niej smażony kurczak. I marchewka, i cebula. Sam nie komentował, ani nie przyglądał się za bardzo, tylko dziarsko zaatakował "potrawkę" Deana. Zaczął być głodny od kiedy skończył trzynaście lat i od tej pory głód tkwił w nim, czasami tylko spychany na bok przez rzeczy trywialne, takie jak szkoła, podróże i potwory. Ojciec żartował, że Sammy wyje im taką dziurę w budżecie, że nie starczy im na srebrne naboje. Dean podkpiwał, że Sammy utyje i zostanie ich własnym, tłustym, nieśmiałym maniakiem komputerowym, i będzie tkwił w zamknięciu, robiąc research i nie wyściubiając nosa z hotelowego pokoju.

Z początku Sam denerwował się tymi docinkami, a potem się uodpornił. Pod żartami ojca węszył niechętną, gruboskórną czułość, a pod docinkami Deana wyraźnie widać było niepewność. Młodszy, zawsze mniejszy i bardziej zależny braciszek wyrastał i gnał na spotkanie z dojrzałością, aż mu jego wciąż rosnące kości nocami trzeszczały. Jeszcze rok temu Dean wyraźnie górował nad Samem, teraz Samowi zostały do Deana jakieś cztery centymentry.

"Widzę, że smakuje, głodomorze."

Dean siedział na przeciwko Sama i patrzył, jak młodszy wcina "potrawkę". Uśmiechał się nie ustami, ale oczami, tak, jak Sam lubił najbardziej. Ludzie często nabierali się na uśmiech Deana, coś w stylu widzisz zęby, policzki, usta i wiesz wszystko. Sam wiedział lepiej. Dean uśmiechał się naprawdę tylko wtedy, kiedy zmieniały mu się linie dookoła oczu. Kiedyś w tych miejscach powstaną kurze łapki, zmarszczki śmiechu. Jeżeli Dean dożyje wieku, w którym takie rzeczy odbijają się na twarzy.

Sam przełknął z trudem przeżuwany właśnie kęs potrawki.

"Sammy, nie dołuj, no jak rany. Te twoje emo klimaty działają przygnębiająco." Dean dokończył swoją porcję i nie wstając z krzesła, postawił talerz w zlewie. Małe kuchnie miały swoje plusy. "Może wybierzemy się rowerami, spenetrować okolicę? Trochę świeżego powietrza ci się przyda."

Sam skinął głową, wciąż porażony przypuszczeniem, że Dean może nie dożyć swoich własnych zmarszczek.

I tak pojechali razem, na rozklekotanych rowerach, które wypożyczył dla nich ojciec. Słońce chyliło się ku zachodowi, ale mieli jeszcze dobre dwie godziny do jesiennego mroku. Dean jechał pierwszy. Sam podążał za nim, bez słowa wchodząc w rolę tego, który daje się prowadzić. Zwykle tego nie lubił, ale czasami... czasami było to przyjemne.

Dookoła rozpościerała się jesień, rdzawozłota, pachnąca zgniłymi liśćmi i rozkopaną ziemią. Mieszkańcy Burnsville lubili wycieczki. Gdy tylko bracia Winchester oddalili się od centrum miasteczka, od razu napotkali grupkę rowerzystów, dwie pary, spacerujące pod rękę i gromadkę nastolatków, urządzających sobie ognisko.

Dym pachniał jałowcem i suchymi liśćmi, inaczej niż dym z ognia, który zaprószał ojciec, paląc truchła potworów. Sam wdychał głęboko te zwykłe, jesienne zapachy i rozkoszował się przyjemną ciszą. Dean nie naciskał, nie wymuszał rozmowy, ani żartów. Obaj skoncentrowani na pedałowaniu, zostawiali poza sobą życie wypełnione walką, pogoniami, ranami i klątwami. Było inaczej niż w Impali, czuło się bardziej fizycznie proces przemieszczania się, zmiany dookoła, zmiany zapachów, terenów, powietrze, układające się dookoła ciała. Sam odpoczywał. Nie myślał o niczym, nie musiał zastanawiać się, dokąd jadą, czy dojadą, kiedy jechać przestaną. Wystawiając twarz do słońca, patrzył na szerokie plecy brata i to starczało. Tak jak kiedyś starczało, że Dean wziął Sama za rękę, żeby stłuczone kolano przestało boleć, a ugryzienie osy przestało puchnąć. I było dobrze. Wszystko było dobrze. Nawet w Burnsville.

"Tutaj." oznajmił enigmatycznie Dean i skręcił w boczną, zarośniętą perzem ścieżkę.

Stanęli przy niewielkim jeziorku i zaparkowali rowery pod rozłożystym dębie, obwieszonym żółtobrązowymi liśćmi. Dean wyciągnął z plecaka cienki, stary jak świat koc, który ojciec zawsze trzymał w bagażniku Impali, i rozłożył go na spadku tereny, który przechodził w wąską, jasną plażę. Sam dyskretnie wyjął z kieszeni spodni zajęczą łapkę i wyrzucił ją do jeziora. Nie była niebezpieczna, przeklęta ani obłożona urokiem, nie trzeba jej było palić. Dean nie pytał, ale patrzył ze specyficznym wyrazem twarzy, jak Sam w wodach jeziora opłukuje dłonie z akrylowej krwi.

Bez słów położyli się na kocu, wyciągając się i wdychając głęboko zapachy jesieni. Sam zdjął buty, skarpetki i powiódł stopami po wilgotnej trawie. Spojrzał na brata, który z zamkniętymi oczyma trwał obok niego, zadowolony jak wygrzewający się, leniwym kot. Mocny, silny kark, ciemnoblond włosy, których końce iskrzyły się złotawo w promieniach popołudniowego słońca. Piegi, mnóstwo piegów, na policzkach, na szyi, czole, na powiekach i dookoła ust. Po lecie Dean zawsze miał ich więcej. Sam i John opalali się od razu na brąz, odporni na długotrwałe wstawienie na słońce. Dean piekł się na raka, dopiero potem powoli i mozolnie nabywał rdzawej opalenizny, okraszonej piegami.

Był czas, kiedy Sam liczył piegi na bratniej twarzy ilekroć zdybał brata, śpiącego, nieruchomego i rozluźnionego. Był czas, kiedy Sam dotykał ukradkiem swojego ulubionego piega na Deanie, tego na lewym obojczyku, tego, który pojawił się pewnego lata i już nie zniknął.

Teraz pewn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin