Siedlar Paweł - Czekając w ciemnościach.pdf

(740 KB) Pobierz
Paweł Siedlar
Czekając w ciemnościach
89915391.001.png
Opowieść tę dedykuję profesorowi Aloisowi Ternclavennie. Jednocześnie składam mu
wyrazy gorącej wdzięczności za pomoc i daleko idącą cierpliwość okazywaną mi na każdym
kroku.
Paulus von Zidler
Monice N. – Czarodziejce, która przywraca do życia umarłe żółwie
I
Gdy za kolejnym zakrętem, hen nisko w dolinie po raz pierwszy ujrzałem niewielkie,
senne miasteczko, odniosłem wrażenie, że mam przed sobą makietę, model wykonany rękami
rozmiłowanego w detalach perfekcjonisty. Ciemne kontury zabudowań odcinały się wyraźnie
od kolorowej szachownicy pól uprawnych i zielonych połaci winnic. Ten widok trwał przez
dwie, może trzy sekundy. Czekałem, aż za następnym i następnym zakrętem pojawi się znów
nieco przymglony oddaleniem, lecz mimo to, a może właśnie dzięki temu doskonały w swej
formie pejzaż.
Szosę poprowadzono ostrymi serpentynami, zboczem góry. Jechałem więc dość wolno.
Dlatego zdążyłem podjąć decyzję, zanim straciła ona sens: skręciłem w boczną, mało
uczęszczaną drogę wiodącą ku odkrytemu właśnie miastu.
– Wrota zajazdu „Księżna Atrtrox” były szeroko otwarte. Kiedyś tędy na podwórzec
wjeżdżały powozy i bryki. Tam wyprzęgano zdrożone konie, zastępując je wypoczętymi.
Tam mieściły się ongiś stajnie i szopy. Dziś na podwórzu stała tylko mocno poobijana „Simca
Rancho”. Zaparkowałem swego „Land Rovera” i wszedłem do hallu. Nie zastałem w nim
nikogo. Tylko zawieszony u sufitu wentylator pracowicie mieszał ciepłe powietrze niby
niezbyt gęstą zupę.
– Czy jest ktoś w domu? – zawołałem w korytarzyk wiodący do wnętrza.
Odpowiedziała mi cisza.
– Halo, jest tam ktoś?
Gdzieś w środku, chyba na piętrze trzasnęły jakieś drzwi. Zaraz potem rozległ się
przeciągły hałas, bardzo podobny do tego, jaki wydaje spadający z drewnianych schodów wór
ziemniaków. Hałasowi towarzyszył przeciągły okrzyk i nieskutecznie tłumione, za to bardzo
niecenzuralne przekleństwo. Przez kolejną minutę nic się nie działo. Czekałem cierpliwie.
Wreszcie na końcu korytarzyka pojawił się zażywny mężczyzna o bardzo zaspanym
wyglądzie. Idąc zgięty wpół, masował sobie plecy lewą ręką i krzywiąc się, połypywał na
mnie z wyrzutem.
– Poproszę o pokój – zażądałem bez wstępów.
– Na jedną noc, czy może zostanie pan u nas na dłużej? – spojrzał na mnie przychylniej i
walcząc z ziewnięciem otworzył książkę meldunkową. Dłoń z długopisem zawisła nad nieco
poplamioną stronicą.
– Jeszcze nie wiem. To będzie zależało.
– W dni świąteczne i targowe nie znalazłby pan u nas miejsca. Wtedy prawie stąd nie
wychodzę. Do miasta zjeżdża cała okolica. Wczoraj był jarmark, więc dziś odpoczywałem
sobie, bo klienci dokazywali do późnej nocy. Natomiast w tygodniu wszystkie pokoje są
zazwyczaj wolne. W restauracji też przez cały dzień jest pusto. Dopiero po południu i
wieczorem przychodzi trochę ludzi. Miejscowi traktują zajazd jako rodzaj klubu, gdzie można
się spotkać, pogadać, wypić szklaneczkę lub dwie. Tu nie ma innych rozrywek, a mój lokal
jest najlepszy w całym Fernquez, bo jedyny – zażartował. – Czy życzy pan sobie bym zajął
się pańskim bagażem?
– Dziękuję. Nie mam bagaży. Nie zna pan przypadkiem kogoś, kto oprowadziłby mnie po
mieście? Dobrze zapłacę.
– Chwileczkę, niech pomyślę – zmarszczył brwi. Chyba znajdę kogoś odpowiedniego.
Taak, chyba mam – zastanawiał się jeszcze lub udawał zastanowienie. – To emerytowany
nauczyciel historii. Jest już dość stary, no i nie ma winnicy, nie pracuje też w polu. Powinien
się zgodzić. Niczego nie obiecuję, ale postaram się umówić go na jutro rano. Która godzina
panu odpowiada?
– Wstaję wcześnie.
– Czy dziewiąta nie będzie kłopotliwa?
– Na pewno nie, ale wtedy proszę przygotować śniadanie na ósmą.
– Oczywiście, oczywiście. Tylko proszę nie mieć do mnie pretensji, jeśli pan profesor się
nie zgodzi. To nieco dziwny człowiek. Cały zatopiony w przeszłości odludek. Czasem trudno
się z nim dogadać.
* * *
Pokój okazał się jasny i przestronny. Lepszy niż mogłem przypuszczać. Jego białe ściany
kontrastowały z ciemnym belkowaniem stropu. Padłem na łóżko i przez dłuższą chwilę
leżałem z rękami pod głową. Potem wstałem, podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież.
Powietrzem niósł się delikatny zapach dymu wypalanych ściernisk.
Zarzuciłem marynarkę i wyszedłem na opustoszały rynek. Słońce chyliło się ku
zachodowi. Jego promienie rzucały purpurowe blaski na dachy i fasady starych kamieniczek.
Niżej, wśród biegnących u ich stóp podcieni zapadał już wczesny zmierzch.
Dookoła ratuszowej wieży, na tle purpurowego nieba krążyły kawki, przenikliwymi
wrzaskami burząc senną harmonię nadciągającego wieczoru. Usiadłem na kamiennej
ławeczce w pobliżu rozłożystej, ocembrowanej piaskowcem, prastarej studni.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin