Alberto Moravia - Pogarda.rtf

(539 KB) Pobierz

Alberto Moravia

 

 

 

Pogarda

Tłumaczyła Zofia Ernst


ROZDZIAŁ I

 

W okresie dwóch pierwszych lat małżeń­stwa — dzisiaj mogę to stwierdzić — moje stosunki z żoną były idealne. Chcę przez to powiedzieć, że pełny, wyjątkowy dobór fizyczny uzupełniało jeszcze owo zaślepienie, a raczej owa senność umysłu, która w podob­nych okolicznościach nie dopuszcza żadnej krytyki i pozostawia wyłącznie miłości ocenę kochanej osoby. Jednym słowem, Emilia wyda­wała mi się istotą pozbawioną wad i ona także widziała mnie w takim samym świetle. A może nawet i dostrzegaliśmy nawzajem swoje wady, lecz poprzez tajemniczą przemianę, będącą dziełem miłości, wydawały się nam one nie tylko wybaczalne, ale także pełne uroku, jak gdyby były to nie przywary, lecz zalety, tyle tylko, że całkiem specyficzne. Krótko mówiąc nie osądzaliśmy się: kochaliśmy się. Piszę to wszystko dlatego, by opowiedzieć, jak się to stało, że Emilia, podczas gdy ja dalej ślepo ją kochałem, wykryła — czy też zdawało jej się, że wykryła — ujemne cechy mojego charakte­ru, zaczęła mnie surowo sądzić i w rezultacie przestała mnie kochać; Im większe jest szczęście, tym mniej człowiek zdaje sobie z niego sprawę. Wyda się to dziwne, ale w okresie tych dwóch lat czasami nawet odnosiłem wrażenie, że się nudzę; na pewno nie uświadamiałem sobie, że jestem szczęśliwy; wydawało mi się, że robię to samo co wszyscy, kochając swoją żonę i będąc przez nią kochany. Ta miłość była dla mnie czymś tak powszed­nim i oczywistym, że nie doceniałem jej, po­dobnie jak nie docenia się powietrza, którym się oddycha i które staje się bezcenne dopiero wtedy, gdy go zabraknie. Gdyby w owym okre­sie ktoś powiedział mi, że jestem szczęśliwym człowiekiem, bardzo by mnie to zdziwiło; od­rzekłbym zapewne, że nie jestem szczęśliwy, bo chociaż kocham moją żonę i ona mnie, nie mam zapewnionego jutra. Była to prawda: z trudem wiązaliśmy koniec z końcem, żyjąc z moich bardziej niż skromnych dochodów krytyka filmowego; pisywałem stale krytyki dla drugorzędnego tygodnika, inne pisma rzad­ko drukowały moje artykuły; mieszkaliśmy w wynajętym, umeblowanym pokoju, często brakowało nam pieniędzy na najskromniejsze rozrywki, a czasem nawet na rzeczy niezbędne. Jak mogłem być szczęśliwy? Nigdy więc tyle nie narzekałem co w owym czasie, kiedy — jak się miałem wkrótce przekonać — byłem całkowicie i głęboko szczęśliwy. Pod koniec drugiego roku małżeństwa poprawiły się wresz­cie nasze warunki materialne: poznałem Battistę, producenta filmowego, i napisałem dla niego mój pierwszy scenariusz, co potraktowa­łem jako prowizoryczną pracę (miałem bowiem duże ambicje literackie), która jednak stała się potem moim zawodem. W tym samym cza­sie moje stosunki z Emilią zaczęły się zmieniać na gorsze. Moje opowiadanie zaczyna się właś­nie w momencie, gdy zadebiutowałem jako scenarzysta filmowy i gdy nastąpiło pogorsze­nie moich stosunków z żoną, te dwa wydarze­nia bowiem zbiegły się ze sobą i, jak się potem okaże, istniał między nimi bezpośredni związek. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, przypominam sobie jak przez mgłę pewien incydent, który niegdyś wydawał mi się bez znaczenia, ale który musiałem później uznać za jeden z naj­ważniejszych, a nawet za decydujący.

Stoję na chodniku jednej z ulic w centrum miasta. Emilia, Battista i ja zjedliśmy właśnie kolację w restauracji i Battista zaproponował, by spędzić resztę wieczoru u niego, na co przy­staliśmy z ochotą. Stoimy teraz wszyscy troje przed samochodem Battisty; jest to luksusowy czerwony wóz, ale może pomieścić tylko dwie osoby. Battista siada przy kierownicy, wychyla się i otwierając drzwiczki mówi: — Bardzo mi przykro, ale jest tylko jedno miejsce. Pan, pa­nie Molteni, musi pojechać za nami na własną rękę... chyba że woli pan tu na mnie poczekać, to potem przyjadę po pana. — Emilia stoi przy mnie w wieczorowej sukni z czarnego jedwa­biu, wydekoltowanej, bez rękawów (jedyny wyjściowy strój, jaki posiada) i trzyma na ręku futrzaną pelerynkę: jak zwykle we wrześniu jest jeszcze bardzo ciepło. Patrzę na nią i sam nie wiem czemu, stwierdzam, że jej uroda zazwyczaj spokojna i pogodna, staje się nagle pochmurna, a nawet groźna. Mówię wesoło: — Emilio, jedź z Battistą. Ja pojadę za wami taksówką. — Emilia spogląda na mnie, po czym odpowiada niechętnie i powoli: — Czy nie byłoby lepiej, żeby Battista pojechał pierwszy, a my dwoje taksówką? — Battista wychyla głowę przez okienko i woła żartobliwie: — Ładne rzeczy! Chce mnie pani zostawić same­go! — Emilia zaczyna się tłumaczyć: — Nie o to chodzi, ale... — Widzę nagle, że jej śliczna twarz, zawsze tak pogodna i harmonijna, na­biera ponurego wyrazu i robi się prawie smut­na. Lecz dostrzegam to późno, bo chwilę przed­tem zdążyłem już powiedzieć: — Battista ma rację! Wsiadaj, jedź z nim, ja biorę taksów­kę. — Tym razem Emilia ustępuje, a raczej nie sprzeciwia mi się, i wsiada do samochodu. Dopiero teraz, gdy opisuję wszystko, uświada­miam sobie, że kiedy usiadła obok Battisty, spojrzała na mnie niepewnym wzrokiem przez jeszcze otwarte drzwiczki: w jej oczach malo­wała się prośba i niechęć. Lecz ja nie zwracam na to uwagi i zdecydowanym ruchem człowieka, zamykającego kasę ogniotrwałą zatrzaskuję ciężkie drzwiczki samochodu. Wóz odjeżdża, a ja w różowym humorze, pogwizdując wesoło ruszam w kierunku postoju taksówek.

Battista mieszka niedaleko od restauracji; normalnie powinienem dojechać do jego do­mu taksówką razem z nim albo chwilę później. Lecz w połowie drogi następuje zderzenie na zakręcie: taksówka wpada na prywatny wóz i obydwie maszyny są pokiereszowane, taksów­ka ma zgięty i podrapany błotnik, a tamten samochód wgnieciony bok. Obydwaj szoferzy natychmiast wysiadają, stają naprzeciw sie­bie, krzyczą, obsypują się wyzwiskami, zbiera się tłum gapiów, interweniuje policjant, który z trudem rozdziela kierowców i każe im podać nazwiska i adresy. Czekam przez cały czas w taksówce, bez odrobiny zniecierpliwienia, a nawet z uczuciem nieomal błogości, ponieważ dobrze zjadłem i dużo wypiłem, a pod koniec kolacji Battista zaproponował mi, bym opra­cował scenariusz jego nowego filmu. Ostra kłótnia szoferów trwa może dziesięć, piętnaś­cie minut i zjawiam się z opóźnieniem w miesz­kaniu producenta filmowego. Wchodząc do salonu widzę siedzącą w fotelu Emilię i Battistę, stojącego w rogu pokoju przy barze na kółkach. Battista wita mnie wesoło, Emilia na­tomiast pyta żałosnym, prawie rozpaczliwym tonem, dlaczego tak późno przychodzę. Odpo­wiadam beztrosko, że miałem wypadek, i zdaję sobie sprawę, że mówię wymijająco, jak gdy­bym chciał coś ukryć, ale co w rzeczywistości można tłumaczyć tym, że nie przykładam wagi do tego zdarzenia. Ale Emilia nie daje za wy­graną i wypytuje mnie dalej tym dziwacznym tonem: — Wypadek?... Co za wypadek? — Wte­dy ja, zdziwiony i może nawet nieco zaniepo­kojony, wyjaśniam, co się stało. Tym razem jednak odnoszę wrażenie, że za bardzo wdaję się w szczegóły, jak gdybym się obawiał, że ona mi nie uwierzy; jednym słowem uświadamiam sobie, żem dwukrotnie popełnił błąd: przedtem byłem zbyt oszczędny w słowach, teraz zbyt dokładny. W każdym razie Emilia o nic już nie pyta; Battista roześmiany i serdeczny stawia na stoliku trzy kieliszki i zaprasza mnie do pi­cia. Siadam; upływa kilka godzin na żartobli­wej rozmowie, w której bierzemy udział przede wszystkim ja i Battista. Battista jest tak roz­bawiony i wesoły, że prawie nie dostrzegam smętnego nastroju Emilii. Jest ona zresztą zawsze milcząca i niedostępna, co wynika z wrodzonej nieśmiałości, więc jej powściągli­wość mnie nie dziwi. Jestem tylko nieco zasko­czony faktem, że nie przysłuchuje się jak zwykle z uśmiechem naszej rozmowie i że w ogóle na nas nie patrzy: pije i pali w mil­czeniu, jak gdyby była sama. Pod koniec wie­czoru Battista z powagą mówi mi o filmie, przy którym zaproponował mi współpracę: opo­wiada mi jego treść, udziela informacji o reży­serze i scenarzyście, z którym mam pisać dia­log, a w końcu prosi mnie, bym przyszedł naza­jutrz do jego biura podpisać kontrakt. Emilia wykorzystuje krótką chwilę milczenia, by wstać i oznajmić, że czuje się zmęczona i chce już iść do domu. Żegnamy się z Battistą, wychodzimy, schodzimy na parter, idziemy w milczeniu po ulicy aż do postoju taksówek. Jestem nieprzy­tomny z radości z powodu niespodziewanej propozycji Battisty i nie mogę się powstrzy­mać, by nie powiedzieć Emilii: — Ten scena­riusz nawinął się w samą porę... gdyby nie to, sam nie wiem, jak wybrnęlibyśmy z tarapatów... musiałbym się zapożyczyć. Emilia ogranicza się do lakonicznego zapytania: — Ile płacą za scenariusze? — Wymieniam sumę i dodaję: — Tak więc wszystkie nasze proble­my są rozwiązane co najmniej do wiosny. — Mówiąc to ujmuję Emilię za rękę. Nie reaguje na uścisk mojej dłoni i nie odzywa się już ani słowem przez całą drogę.


ROZDZIAŁ II

 

Od tego wieczoru wszystko, co dotyczyło mojej pracy, szło jak z płatka. Następ­nego ranka poszedłem do Battisty, pod­pisałem umowę na scenariusz i otrzymałem pierwszą zaliczkę. Pamiętam, że szło o film ra­czej błahy, groteskowo sentymentalny; mając poważne aspiracje pisarskie sądziłem, że ten gatunek literacki nie może być moją specjal­nością, a tymczasem przy pracy wyszło na jaw, że właśnie to jest moim powołaniem. Jeszcze tego samego dnia miałem spotkanie z reżyse­rem i drugim scenarzystą.

O ile bardzo łatwo mi jest określić dokładnie początek mojej kariery jako scenarzysty, o tyle trudno byłoby mi powiedzieć, w jakim momen­cie zaczęły się psuć moje stosunki z żoną. Mógłbym oczywiście stwierdzić, że stało się to właśnie owego wieczoru, lecz do tego wniosku doszedłem dopiero później, ponieważ jeszcze przez pewien czas Emilia nie okazywała żad­nych zmian w stosunku do mnie. Wiem, że owa zmiana nastąpiła mniej więcej w okresie mie­siąca, że w Emilii coś się przełamywało, ale co spowodowało zasadniczy zwrot i kiedy się to dokładnie stało, naprawdę nie umiałbym ustalić W owym okresie widywaliśmy Battistę pra­wie codziennie i mógłbym przytoczyć wiele epizodów podobnych do tego, jaki zdarzył się pierwszego wieczora w jego mieszkaniu; epizo­dów, które wówczas wydawały mi się błahe i bez znaczenia, ale które musiałem później uznać za decydujące. Chciałbym przytoczyć tylko jedno wydarzenie: za każdym razem, kiedy zapraszał nas Battista, a zdarzało się to prawie codziennie, Emilia szukała różnych wy­krętów, byle tylko mi nie towarzyszyć, nie tyle zdecydowana, ile dziwnie uparta w swoich wy­mówkach. Wykazywałem czarno na białym, że te jej błahe wybiegi prowadzą tylko do tego, by nie zobaczyć się z Battistą, i pytałem z na­ciskiem, czy go nie lubi i dlaczego; odpowiadała mi zawsze raczej zdawkowo, że Battista nie jest dla niej niesympatyczny, że nie ma mu nic do zarzucenia, tylko po prostu nie ma ochoty wy­chodzić z domu, bo nudzą ją te wspólnie spę­dzane wieczory. Nie zadowalałem się tymi ogól­nikowymi wyjaśnieniami i nalegałem dalej, by się upewnić, czy Battista nie zrobił jej mimo woli przykrości i czy nie zaszło między nimi jakieś nieporozumienie. Ale im usilniej wma­wiałem jej, że nie czuje sympatii dla Battisty, tym zapalczywiej temu przeczyła i zacinała się w uporze. Wówczas ja, całkowicie przekonany, że stosunki między nimi są jak najlepsze, za­czynałem jej tłumaczyć, dlaczego tak mi za­leży, by nie pozbawiała nas swojego towarzy­stwa: nigdy dotychczas nie wychodziłem bez niej i Battista o tym wiedział; jej obecność sprawiała przyjemność Battiście, bo ilekroć nas zapraszał, zawsze podkreślał z naciskiem: — Oczywiście, proszę koniecznie przyjść z żoną. — Gdybym zjawił się sam, mogłoby to wyglądać na afront czy lekceważenie Battisty, od którego obecnie uzależniona była nasza egzystencja; tak więc, ponieważ Emilia nigdy nie podawała naprawdę przekonywających argumentów dla upozorowania swojej nieobecności, łatwo było mi jej dowieść, że nie ma istotnego powodu, by nie ustąpić, a nawet trochę się wynudzić, spę­dzając wieczór razem z nami. Emilia słuchała moich wywodów zamyślona, w głębokim sku­pieniu, nie spuszczając mnie z oka: wyglądało na to, że bardziej niż słowa interesuje ją moja twarz i gestykulacja. W końcu zawsze mi ule­gała i w milczeniu zaczynała się przebierać. W ostatniej chwili, gdy była już gotowa, pyta­łem ją po raz ostatni, czy doprawdy nie ma ochoty ze mną wyjść; robiłem to nie dlatego, by upewnić się co do jej odpowiedzi, lecz dla­tego, by nie ulegało wątpliwości, że pozosta­wiam jej decyzję. Odpowiadała mi stanowczo, że nie ma nic przeciwko temu, i wychodziliś­my z domu.

Jednakże, jak już wspomniałem, odtworzy­łem sobie to wszystko dopiero później, mozol­nie szperając w pamięci i doszukując się wielu błahych wydarzeń, na które w owym czasie w ogóle nie zwróciłem uwagi. Wtedy uświada­miałem sobie tylko jedno, a mianowicie że sto­sunek Emilii do mnie nieustannie zmienia się na gorsze, lecz nie mogłem zrozumieć, dlaczego się tak dzieje ani na czym właściwie polega owa zmiana; stwierdzałem to po prostu, tak jak stwierdza się, że skoro powietrze robi się parne i duszne, to choć niebo jest jeszcze błękitne, niedługo nadejdzie burza. Zaczynałem przypuszczać, że Emilia nie kocha mnie już tak jak dawniej, bo przestało jej zależeć na moim towarzystwie; kiedy w pierwszym okresie po ślubie mówiłem na przykład: — Muszę wyjść na kilka godzin, postaram się jak najprędzej wrócić — nie protestowała, ale twarz jej pełna smutnej rezygnacji wyrażała najlepiej, jak martwi się z tego powodu. Tak więc często albo brałem ją ze sobą, albo, jeśli tylko mo­głem, odwoływałem spotkanie na mieście. Jej przywiązanie do mnie było tak silne, że gdy pewnego dnia wyjeżdżałem z Rzymu, zresztą na bardzo krótko, odprowadziła mnie na dwo­rzec i w chwili pożegnania odwróciła twarz, by ukryć przede mną oczy pełne łez. Udałem, że nie dostrzegam jej rozpaczy, lecz przez całą drogę prześladowało mnie wspomnienie tego wstydliwie ukrywanego, nie powstrzymanego płaczu; od tej pory nie wyjeżdżałem już nig­dzie bez niej. Teraz natomiast, kiedy oznajmia­łem, że wychodzę, nie dostrzegałem już na jej drogiej twarzy owego przygnębienia pomiesza­nego z odrobiną buntu; odpowiadała mi spo­kojnie, często nie podnosząc nawet oczu znad książki, o ile zajęta była czytaniem: — Dobrze, wobec tego zobaczymy się przy kolacji, nie spóźniaj się, proszę. — Czasami po prostu wy­glądało na to, że nie miałaby nic przeciwko temu, by moja nieobecność przeciągała się jak najdłużej. Mówiłem jej na przykład: — Muszę wyjść. Wrócę około piątej. — A ona: — Możesz się nie spieszyć... jestem bardzo zajęta. — Pew­nego razu napomknąłem żartobliwie Emilii, że chciałaby pewnie, bym jak najrzadziej pokazy­wał się w domu; nie odpowiedziała mi wprost, tylko napomknęła wymijająco, że każde z nas ma tyle swoich spraw do załatwienia i w związku z tym tak niewiele czasu, iż naj­wygodniej byłoby nam obojgu spotykać się tyl­ko przy posiłkach. Była to gruba przesada, bo praca nad scenariuszem zajmowała mi tylko popołudnia, a resztę dnia zawsze starałem się spędzać z Emilią. Lecz od tej chwili zacząłem wychodzić z domu także i rano.

Dopóki wiedziałem, że Emilii smutno jest beze mnie, wychodziłem z domu z lekkim ser­cem, uszczęśliwiony tym niezaprzeczalnym do­wodem miłości. Gdy jednak zorientowałem się, że moja obecność ani ją ziębi, ani grzeje, a nawet przedkłada samotność nad moje towa­rzystwo, zaczął mnie nurtować głęboki niepo­kój; czułem się jak człowiek, który traci grunt pod nogami. Spędzałem teraz poza domem nie tylko popołudnia, ale, jak już wspomniałem, i ranki, tylko dlatego, by rozmyślać samotnie nad nową i tak dla mnie gorzką obojętnością Emilii. Nie okazywała w najmniejszym stopniu, by brakowało jej mojego towarzystwa, pogod­nie, a nawet z wyraźną ulgą, obywała się beze mnie. Z początku próbowałem się pocieszać, wmawiając sobie, że po dwóch latach małżeństwa przychodzi coś w rodzaju przyjaznego po­błażliwego przyzwyczajenia, które jest niestety nieuniknionym następstwem miłości: pewność, że się jest kochanym, zabija wszelką namięt­ność w stosunkach między małżonkami. Ale czułem, że nie jestem na właściwym tropie: tak, czułem, i to było decydujące, bo myśli na­wet najbardziej precyzyjne i logiczne mogą mylić, ale przeczucia, choćby niejasne i powik­łane, nigdy. Krótko mówiąc, czułem, że Emilia tak łatwo zrezygnowała z mojego towarzystwa nie dlatego, by uważała to za smutną koniecz­ność, pozostającą bez wpływu na nasze poży­cie, ale dlatego, że nie była już we mnie zako­chana tak jak przedtem, a może nawet w ogóle przestała mnie kochać. I że musiało jednak zajść coś takiego, co zmieniło jej uczucie, niegdyś tak silne i wyłączne.


ROZDZIAŁ III

 

W okresie kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z Battistą, znajdowałem się w sytuacji niezwykle trudnej, niemal rozpaczli­wej, i nie wiedziałem, jak z niej wybrnąć. Wszy­stkie komplikacje finansowe wiązały się z kup­nem mieszkania, na które właśnie wpłaciłem zaliczkę, choć nie miałem pojęcia, co zrobię, by zdobyć pieniądze na dalsze raty. Przez pierwsze dwa lata po ślubie mieszkaliśmy z Emilią w wynajętym umeblowanym pokoju. Kobieta inna niż Emilia nie czułaby się może nieszczęśliwa z powodu tego prowizorycznego rozwiązania sprawy mieszkaniowej, lecz Emilia, godząc się na to, dała mi największy dowód mi­łości, jaki żona może dać mężowi. Była ona kobietą kochającą ponad wszystko ognisko do­mowe i w owej pasji kryło się coś więcej niż ta naturalna skłonność, właściwa każdej niewieś­cie; było to coś przypominającego zazdrosną i gwałtowną namiętność, niemal głód, coś sil­niejszego od niej samej, bo z pewnością było dziedziczne. Pochodziła z biednej rodziny; gdy ją poznałem, była maszynistką; przypuszczam, że w jej umiłowaniu domu wyrażały się bezwiednie nieosiągalne marzenia ludzi źle sytuowanych, nie mogących stworzyć sobie nigdy przyzwoitych warunków mieszkaniowych. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin