Wiktor Willmann
Ze wspomnień wojennych lotnika
skanowanie i edycja: Verbat
2004
Mój pierwszy lot
Dzisiaj, kiedy powietrzne przestworza zostały właściwie zdobyte przez człowieka, kiedy codzień nad naszemi głowami warczą
setki samolotów, a komunikacja lotnicza należy do
powszechnych prawie środków lokomocji, słowa te wydają się
może przeżytkiem, ale trzeba pamiętać, że to głośne dzisiaj
lotnictwo, to jeszcze bardzo młode stworzenie, które zaledwie kilkanaście lat temu było
dopiero w kolebce swego istnienia.
Wspomnienia te nie byłyby zatem wcale ciekawe, gdyby to, co opowiem, nie
działo się wiosną 1914 roku, a więc przed 13 1/2 laty.
Pamiętam jak dziś tę chwilę, kiedy pierwszy raz w życiu, jako brzdąc w kadeckim
mundurze, zobaczyłem samolot. Ta tajemnicza maszyna, szybująca w powietrzu była
dla mnie najciekawszą zabawką, a człowiek w niej siedzący wydawał mi się
najszczęśliwszym z ludzi. Z całym zapałem i naiwnością młodego chłopca zacząłem
marzyć i myśleć o lotnictwie. Na okładkach książek i zeszytów rysowałem tylko
skrzydła i śmigi, idąc na przechadzkę zadzierałem głowę do góry, by żaden samolot nie
uszedł mej uwagi, a wówczas w mojem pojęciu nikt z historycznych bohaterów, o
których prawili mi profesorowie, nie był godny takiej czci i uznania, jak ówcześni
lotnicy. Koledzy przeto dali mi przezwiska „Luftner", co nie da się dokładnie
przetłumaczyć, ale oznacza bzika na punkcie lotnictwa. Tak, to były pierwsze objawy
zamiłowania, które później wypełniło mi całe dotychczasowe życie.
Niestety moje zapędy hamowała dyscyplina i surowy regulamin obowiązujący
wychowanków. Zobaczyć czasem z daleka krążący aparat, przeczytać jakiś artykuł o
lotnictwie, oto wszystko co mogło zaspakajać moje pragnienia. Lepsze dopiero czasy
nastały, gdy po ukończeniu wyższej szkoły realnej wstąpiłem do akademji wojskowej w
Wr. Neustadt. Wprawdzie rygor panował tutaj jeszcze większy i nas nowicjuszów
traktowano prawie jak rekrutów, tak iż nawet podczas pierwszych dwóch miesięcy nie
udzielano nam przepustek, póki, jak mawiano, nie nauczymy się salutować, a
„panowie" koledzy z wyższych kursów spoglądali na nas z pogardą i lekceważeniem.
Wreszcie minął ten ciężki okres i nadszedł czas tak oczekiwanej — pierwszej przepustki.
Niema bardziej radosnego momentu dla młodych, rwących się do swobody junaków,
zamkniętych w gołych, klasztornych prawie ścianach koszar, jak owa uroczysta chwila
pierwszego wyjścia na ciekawy świat. I jak to już bywa, jedni wybierali się do kina, inni
szli na rojne ulice rzucać zalotne spojrzenia, wszystkich przedewszystkiem pochłaniała
fala tętniącego życia.
Ja również byłem bardzo ucieszony tą krótką, bo zaledwie parogodzinną
wolnością i nie myślałem przeżuwać swych myśli w ponurych, imponującej grubości
murach, ale ciągnęło mnie narazie coś innego, niż pozostałych kolegów. Szybkim
krokiem udałem się poza miasto. Był listopad i zimny wiatr hulał po zamarłych polach,
wdzierając się pod poły mego lekkiego płaszcza, ale ja, pochłonięty jedną myślą, tego
nie czułem. Wreszcie dotarłem do celu swej wycieczki, a było nim lotnisko odległe od
akademji w prostej linji o 4 w rzeczywistości okrągło 7 klm. Tu jednak zastał mnie
dotkliwy zawód. Na wielkich błoniach panowała kompletna pustka, hangary stały,
pozamykane, kryjąc w swych ścianach tęsknych marzeń mych tajemnicze skarby.
Nigdzie nie mogłem dojrzeć żywej duszy i tylko znudzony Wartownik przechadzał się
miarowym krokiem od szopy do szopy. Było to całkiem naturalne. W niedzielę po
południu, rzecz jasna, każdy chce używać zasłużonego wypoczynku czy rozrywki, ale
w swej zapalonej głowie nie mogłem tego przewidzieć. A więc wszystkie moje projekty
runęły jak karciany domek. Właśnie nosiłem się z zamiarem poznać kogośkolwiek z
załogi i zobaczyć chociaż zbliska takiego cudacznego ptaka. Oczywiście nie miałem
odwagi, by marzyć o poznaniu jakiegoś pilota, bo ci wówczas nieliczni pionierzy
lotnictwa uchodził za wysokich, niedostępnych dygnitarzy, których uważano nieledwie
za półbogów. Chciałem poprostu porozmawiać z prostym żołnierzem z obsługi w
pobrudzonym drelichu, który naciąga śmigę przy starcie lub wytacza aparat z hangaru.
Pomimo nieudanej wyprawy nie dałem za wygraną i następnej niedzieli
powtórzyłem wycieczkę, ale niestety znów nadaremnie. Byłem prawie zrozpaczony, a
jednak ani na chwilę nie zrezygnowałem ze swych zamiarów.
Nadeszła zima i śnieg okrył białą szatą naddunajskie niziny. Życie na lotnisku
zamarło, bo wówczas przy cokolwiek silniejszym wietrze nie próbowano startować, a
już od jesieni do wiosny nie latano wcale. Musiałem zatem czekać bardziej sprzyjającej
pory.
Zapały moje jednak nie ostygły. Pamiętam najwyraźniej, jak nieraz wieczorem,
gdy światła pogasły, a przez okna olbrzymiej sali sypialnej zaglądał księżyc blady lub
wyiskrzone oczy gwiazd, a wokoło mnie panowała cisza, przerywana jedynie
spokojnemi oddechami młodych płuc, leżałem bezsennie, marząc o lotach w błękitnych
przestworzach, o dalekich podróżach w nieznane krainy, o kuszącej - promiennej
sławie. Marzenia... pył marny — a jednak one są prawdziwem zwierciadłem istotnych
pragnień młodzieńczej duszy. I niecierpliwie oczekiwałem wiosny, która jedynie mogła
spełnić choć cząstkę mych dążeń.
Tymczasem ułożyłem sobie cały plan działania. Jesienne doświadczenie
wskazywało, że świąteczne wycieczki są bezowocne, postanowiłem przeto wybrać się
na lotnisko dnia powszedniego i to przed południem, kiedy z pewnością można
zobaczyć coś ciekawego, a więc ... podczas wykładów.
Było to połączone z pewnemi trudnościami, ale wiadomo przecież, że nikt tak
mistrzowsko nie umie obchodzić przepisów jak wychowankowie wszelkich zakładów
zamkniętych, a mur, nawet bardzo wysoki, dla młodych muskułów nie jest przeszkodą
nie do przebycia. Pomyślałem też o zdobyciu środków lokomocji do tych wypraw, bo
przecież mój nieoficjalny spacer nie mógł trwać zbyt długo, więc zawarłem z jednym
kolegą następującą a całkiem prostą tranzakcję: on miał mi pożyczyć roweru, ja
wzamian za to zobowiązałem się pomagać mu w rysowaniu map. Stary ślusarz,
mieszkający obok pobliskiego klasztoru, który był w wielu sprawach powiernikiem
kilku pokoleń wychowanków akademji, chętnie zgodził się na przechowywanie roweru
w swym warsztacie, w zrozumieniu, iż przeprawiać się każdorazowo przez płot z
rowerem na plecach, to znaczyło narazić się na pewną wsypę.
Dumny ze swych pomysłów oczekiwałem tylko sposobnej pory do ich
wykonania.
Nareszcie nadeszły ciepłe podmuchy, drzewa okryły się zielonym płaszczem,
powietrze rozbrzmiewało echem ptasich świegotów. Zawitała wiosna roku 1914,
ostatnia łagodna i pogodna wiosna przed wybuchem krwawej pożogi wojennej, która za
kilka miesięcy miała na długo ogarnąć całą Europę. Ale tymczasem nikt nie
przewidywał tego kataklizmu i życie, złożone z tysięcy drobnych trosk i kłopotów,
płynęło normalnie.
I u nas wszystko szło podług określonego i przewidzianego trybu; zbliżał
się okres większych ćwiczeń polowych i trudniejszych repetycyj. Jedni cieszyli się na
urlopy wakacyjne, inni martwili egzaminami, tak zwyczajnie, jak to bywa wśród uczącej
się młodzieży. Ja zaś pomyślałem przedewszystkiem o zrealizowaniu swych projektów.
Gdy nadszedł wreszcie pewien jasny słoneczny dzień, a oficerem inspekcyjnym był
starszy i niedołężny już trochę...
kyclawok