Bruno Schulz Sanatorium pod klepsydrą.doc

(979 KB) Pobierz
Bruno Schulz

Bruno Schulz

 

Sanatorium pod klepsydrą

 

I

Nazywam ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń i epitetów, i jest w

tej abstynencji i ograniczeniu bezradne westchnienie, cicha kapitulacja

przed nieobjętością transcendentu, gdyż żadne słowo, żadna aluzja nie

potrafi zalśnić, zapachnieć, spłynąć tym dreszczem przestrachu, przeczuciem

tej rzeczy bez nazwy, której sam pierwszy posmak na końcu języka przekracza

pojemność naszego zachwytu. Cóż pomógłby patos przymiotników i napuszystość

epitetów wobec tej rzeczy bez miary, wobec tej świetności bez rachuby.

Czytelnik zresztą, czytelnik prawdziwy, na jakiego liczy ta powieść,

zrozumie i tak, gdy mu spojrzę głęboko w oczy i na dnie samym zalśnię tym

blaskiem. W tym krótkim a mocnym spojrzeniu, w przelotnym ściśnięciu ręki

pochwyci on, przejmie, odpozna - i przymknie oczy z zachwytu nad tą

recepcją głęboką. Bo czyż pod stołem, który nas dzieli, nie trzymamy się

wszyscy tajnie za ręce?

Księga... Gdzieś w zaraniu dzieciństwa, o pierwszym świcie życia jaśniał

horyzont od jej łagodnego światła. Leżała pełna chwały na biurku ojca, a

ojciec, pogrążony w niej cicho, pocierał poślinionym palcem cierpliwie

grzbiet tych odbijanek, aż ślepy papier zaczynał mglić się, mętnieć,

majaczyć błogim przeczuciem i z nagła złuszczał się kłakami bibuły i

odsłaniał rąbek pawiooki i urzęsiony, a wzrok schodził, mdlejąc, w

dziewiczy świt bożych kolorów, w cudowną mokrość najczystszych lazurów.

O, to przetarcie się bielma, o, ta inwazja blasku, o, błoga wiosno, o,

ojcze...

Czasem ojciec wstawał od Księgi i odchodził. Wówczas zostawałem z nią sam

na sam i wiatr szedł przez jej stronice i obrazy wstawały.

I gdy wiatr cicho kartkował te arkusze, wywiewając kolory i figury,

spływał dreszcz przez kolumny jej tekstu, wypuszczając spomiędzy liter

klucze jaskółek i skowronków. Tak ulatywała, rozsypując się, stronica za

stronicą i wsiąkała łagodnie w krajobraz, który syciła barwnością. Czasami

spała i wiatr rozdmuchiwał ją cicho jak różę stulistną i otwierała listki,

płatek za płatkiem, powieka pod powieką, wszystkie ślepe, aksamitne i

uśpione, kryjąc w sednie swym na dnie lazurową źrenicę, pawi rdzeń,

krzyczące gniazdo kolibrów.

To było bardzo dawno. Matki jeszcze wówczas nie było. Spędzałem dni sam

na sam z ojcem w naszym, wielkim wówczas jak świat, pokoju.

Pryzmatyczne kryształki, zwisające z lampy, napełniały pokój

rozproszonymi kolorami, rozpryskaną po wszystkich kątach tęczą i gdy lampa

obracała się na swych łańcuchach, wędrował cały pokój fragmentami tęczy,

jak gdyby sfery siedmiu planet przesuwały się kręcąc przez siebie. Lubiłem

stawać między nogami ojca, obejmując je z obu stron, jak kolumny. Czasami

pisał listy. Siedziałem na biurku i śledziłem z zachwytem zakrętasy

podpisu, zawiłe i wirujące jak trele koloraturowego śpiewaka. W tapetach

pączkowały uśmiechy, wykłuwały się oczy, koziołkowały figle. Aby mnie

ubawić, ojciec wypuszczał w tęczową przestrzeń bańki mydlane z długiej

słomki. Odbijały się o ściany i pękały, zostawiając w powietrzu swe kolory.

Potem przyszła matka i wczesna ta, jasna idylla skończyła się. Uwiedziony

pieszczotami matki, zapomniałem o ojcu, życie moje potoczyło się nowym,

odmiennym torem, bez świąt i bez cudów, i byłbym może na zawsze zapomniał o

Księdze, gdyby nie ta noc i ten sen.

II

Obudziłem się raz w ciemny świt zimowy - pod zwałami ciemności paliła

się, głęboko w dole, ponura zorza - i mając jeszcze pod powiekami mrowie

mglistych figur i znaków, zacząłem majaczyć niejasno i zawile, wśród udręki

i próżnego żalu, o starej, zaginionej Księdze.

Nikt mnie nie rozumiał i, rozdrażniony tą tępotą, zacząłem natarczywiej

naprzykrzać się i molestować rodziców w niecierpliwości i gorączce.

Bosy i w koszuli tylko przerzuciłem, drżąc z podniecenia, bibliotekę ojca

i rozczarowany, gniewny opisywałem bezradnie przed osłupiałym audytorium tę

rzecz nie do opisania, której żadne słowo, żaden obraz, nakreślony drżącym

i wydłużonym mym palcem, nie mógł dorównać. Wyczerpywałem się bez końca w

relacjach pełnych splątania i sprzeczności i płakałem z bezsilnej rozpaczy.

Stali nade mną bezradni i zmieszani, wstydząc się swej bezsilności. W

głębi duszy nie byli bez winy. Moja gwałtowność, ton żądania niecierpliwy i

pełen gniewu dawał mi pozór słuszności, przewagę dobrze uzasadnionej

pretensji. Przybiegali z różnymi książkami i wciskali mi je w ręce.

Odrzucałem je z oburzeniem.

Jedną z nich, gruby i ciężki foliant, ojciec mój wciąż na nowo podsuwał

mi z nieśmiałą zachętą. Otworzyłem ją. Była to Biblia. Ujrzałem na jej

kartach wielką wędrówkę zwierząt, płynącą gościńcami, rozgałęzioną

pochodami po kraju dalekim, ujrzałem niebo w kluczach całe i w łopotach,

ogromną odwróconą piramidę, której daleki wierzchołek dotykał Arki.

Podniosłem oczy na ojca, pełne wyrzutu: - Ty wiesz, ojcze - wołałem - ty

wiesz dobrze, nie ukrywaj się, nie wykręcaj! Ta książka cię zdradziła.

Dlaczego dajesz mi ten skażony apokryf, tysiączną kopię, nieudolny

falsyfikat? Gdzie podziałeś Księgę?

Ojciec odwrócił oczy.

III

Minęły tygodnie i wzburzenie moje opadło i uciszyło się, ale obraz Księgi

płonął dalej w mej duszy jasnym płomieniem, wielki, szeleszczący Kodeks,

wzburzona Biblia, przez której karty szedł wiatr, plądrując ją jak ogromną

rozsypującą się różę.

Ojciec, widząc mnie spokojniejszym, zbliżył się raz ostrożnie i rzekł

tonem łagodnej propozycji: - W gruncie rzeczy istnieją tylko książki.

Księga jest mitem, w który wierzymy w młodości, ale z biegiem lat przestaje

się ją traktować poważnie. - Miałem już wówczas inne przekonanie,

wiedziałem, że Księga jest postulatem, że jest zadaniem. Czułem na barkach

ciężar wielkiego posłannictwa. Nie odpowiedziałem nic, pełen pogardy i

zaciekłej, ponurej dumy.

W tym czasie bowiem byłem już w posiadaniu tego strzępu książki, tych

żałosnych resztek, które dziwny traf losu przemycił w me ręce. Kryłem skarb

swój troskliwie przed wszystkimi oczyma, bolejąc nad głębokim upadkiem tej

księgi, dla której okaleczałych resztek nie zdołałbym zjednać niczyjego

zrozumienia. Stało się to tak.

Pewnego dnia tej zimy zastałem Adelę w trakcie sprzątania, ze szczotką w

ręku, wspartą o pulpit, na którym leżał podarty jakiś szpargał. Nachyliłem

się przez jej ramię, nie tyle z ciekawości, ile żeby znowu odurzyć się

zapachem jej ciała, którego młody urok objawił się był niedawno obudzonym

mym zmysłom.

- Patrz - mówiła, znosząc bez protestu moje przytulenie się - czy możliwe

jest, żeby komuś wyrosły włosy do ziemi? Chciałabym mieć takie.

Spojrzałem na rycinę. Na dużej karcie in folio był tam wizerunek kobiety

o kształtach raczej silnych i przysadkowatych, o twarzy pełnej energii i

doświadczenia. Z głowy tej damy spływał ogromny kożuch włosów, staczał się

ciężko z pleców i wlókł się końcami grubych splotów po ziemi. Był to jakiś

nieprawdopodobny wybryk natury, płaszcz fałdzisty i obfity, wyprzędzony z

korzonków włosów, i trudno było wyobrazić sobie, żeby ten ciężar nie

sprawiał dotkliwego bólu i nie obezwładniał obarczonej nim głowy. Ale

właścicielka tej wspaniałości zdawała się z dumą ją nosić, a tekst

wydrukowany obok tłustymi czcionkami głosił historię tego cudu i zaczynał

się od słów: Ja, Anna Csillag, urodzona w Karłowicach na Morawach, miałam

słaby porost włosów...

Była to długa historia, podobna w konstrukcji do historii Hioba. Anna

Csillag z dopustu bożego dotknięta była słabym porostem. Całe miasteczko

litowało się nad tym upośledzeniem, które wybaczano jej ze względu na

nienaganny żywot, chociaż nie mogło ono być całkiem niezawinione. I oto

stało się na skutek goracych modłów, że zdjęta była z jej głowy klątwa,

Anna Csillag dostąpiła łaski oświecenia, otrzymała znaki i wskazówki i

sporządziła specyfik, lek cudowny, który jej głowie przywrócił urodzajność.

Zaczęła porastać we włosy i nie dość na tym, jej mąż, bracia, kuzynowie

także z dnia na dzień opilśniali się tęgim, czarnym futrem zarostu. Na

drugiej stronie pokazana była Anna Csillag w sześć tygodni po objawieniu

jej recepty, w otoczeniu swych braci, szwagrów i bratanków, mężów brodatych

po pas i wąsatych, i z podziwem patrzyło się na ten prawdziwy wybuch nie

sfałszowanej, niedźwiedziej męskości. Anna Csillag uszczęśliwiła całe

miasteczko, na które spłynęło prawdziwe błogosławieństwo w postaci

falujących czupryn i grzyw ogromnych i którego mieszkańcy zamiatali ziemię

brodami jak miotły szerokimi. Anna Csillag stała się apostołką włochatości.

Uszczęśliwiwszy rodzinne miasto, zapragnęła uszczęśliwić świat cały i

prosiła, zachęcała, błagała, aby przyjąć dla zbawienia swego ten dar boży,

ten lek cudowny, którego sama jedna znała tajemnicę.

Tę historię przeczytałem przez ramię Adeli i nagle tknęła mnie myśl, od

której uderzenia stanąłem cały w płomieniach. Toż to była Księga, jej

ostatnie stronice, jej nieurzędowy dodatek, tylna oficyna pełna odpadków i

rupieci! Fragmenty tęczy zakręciły się w wirujących tapetach, wyrwałem z

rąk Adeli szpargał i głosem odmawiającym mi posłuszeństwa wyzionąłem: -

Skąd wzięłaś tę książkę?

- Głupi - rzekła, wzruszając ramionami - przecież ona leży tu zawsze i co

dzień wydzieramy z niej kartki na mięso do jatek i na śniadanie dla ojca...

IV

Pobiegłem do mego pokoju. Wzburzony do głębi, z płonącą twarzą zacząłem

wertować latającymi rękami kartki szpargału. Niestety, było ich zaledwie

kilkanaście. Ani jedna stronica właściwego tekstu, same tylko ogłoszenia i

anonse. Zaraz po proroctwach długowłosej Sybilli następowała kartka

poświęcona cudownemu lekowi na wszystkie choroby i ułomności. Elsa - fluid

z łabędziem - nazywał się ten balsam i działał cuda. Stronica pełna była

świadectw uwierzytelnionych, wzruszających relacyj osób, na których cud się

dokonał.

Z Siedmiogrodu, z Slawonii, z Bukowiny przychodzili ozdrowieńcy pełni

zapału, by przyświadczyć, gorącym i wzruszonym słowem opowiedzieć swe

dzieje. Szli obandażowani i zgarbieni, potrząsając już niepotrzebnym

szczudłem, odrzucali plastry z oczu i opaski ze skrofuł.

Poprzez te wędrówki kalek widziało się dalekie i smutne miasteczka o

białym jak papier niebie, stwardniałe od prozy i codzienności. Były to

zapomniane w głębi czasu miasta, gdzie ludzie przywiązani byli do swych

małych losów, od których nie odrywali się ani na chwilę. Szewc był do cna

szewcem, pachniał skórą, miał twarz małą i zbiedzoną, krótkowzroczne blade

oczy nad bezbarwnym, węszącym wąsem i czuł się na wskroś szewcem. I jeżeli

nie bolały ich wrzody, nie łamały kości, puchlina nie kładła na barłóg,

byli szczęśliwi bezbarwnym, szarym szczęściem, palili tani tytoń, żółty

tytoń cesarsko-królewski, lub marzyli tępo przed kolekturą loterii.

Koty przebiegały im drogę, to z lewej, to z prawej strony, śnił im się

czarny pies i świerzbiała ich ręka. Czasami pisali listy z listowników,

nalepiali troskliwie markę i powierzali je z wahaniem i pełni nieufności

skrzynce pocztowej, w którą uderzali pięścią, jak gdyby ją budzili. I przez

sny ich przelatywały potem białe gołębie z listami w dzióbkach i znikały w

obłokach.

Następne stronice wznosiły się ponad sferę spraw codziennych w regiony

czystej poezji.

Były tam harmonie, cytry i harfy, ongi instrumenty chórów anielskich,

dziś dzięki postępom przemysłu udostępnione po popularnych cenach prostemu

człowiekowi, bogobojnemu ludowi dla pokrzepienia serc i godziwej rozrywki.

Były tam katarynki, prawdziwe cuda techniki, pełne ukrytych wewnątrz

fletów, gardziołek i piszczałek, organków trelujących słodko jak gniazda

szlochających słowików, nieoceniony skarb dla inwalidów, źródło

lukratywnych dochodów dla kalek i niezbędne w ogóle w każdym muzykalnym

domu. I widziało się te katarynki, pięknie malowane, wędrujące na plecach

niepokaźnych szarych staruszków, których twarze, wyjedzone przez życie,

były jakby zasnute pajęczyną i całkiem niewyraźne, twarze o łzawiących,

nieruchomych oczach, które z wolna wyciekały, twarze wyjałowione z życia,

tak odbarwione i niewinne jak kora drzew spękana od pogód wszelkich i

pachnące już tylko deszczem i niebem jak ona.

Dawno zapomnieli, jak się nazywali i kim byli, i tak zagubieni w sobie

szurgali z ugiętymi kolanami drobnymi, równymi kroczkami w swych ogromnych,

ciężkich butach po linii całkiem prostej i jednostajnej, wśród krętych i

zawiłych dróg przechodniów.

W białe, bezsłoneczne przedpołudnia, przedpołudnia sczerstwiałe od zimna,

pogrążone w codzienne sprawy dnia, wyplątywali się niepostrzeżenie z tłumu,

stawiali katarynkę na krzyżakach na zbiegu ulic, pod żółtą smugą nieba,

przekreśloną drutem telegraficznym, wśród ludzi śpieszących tępo z

nastawionymi kołnierzami, i zaczynali swą melodię, nie od początku, lecz w

miejscu, gdzie wczoraj przerwali, i grali: "Daisy, Daisy, ty mi odpowiedź

daj...", podczas gdy z kominów puszyły się białe pióropusze pary. I rzecz

dziwna - ta melodia, zaledwie rozpoczęta, wskakiwała zaraz w wolną lukę, w

swoje miejsce w tej godzinie i w tym krajobrazie, jak gdyby od zawsze

należała do tego dnia zamyślonego i zgubionego w sobie samym, a w takt jej

biegły myśli i szare troski śpieszących.

I gdy po pewnym czasie kończyła się długim, wyciągniętym wizgotem,

wyprutym z trzewi katarynki, która zaczynała z całkiem nowej beczki - myśli

i troski zatrzymywały się na chwilę, jakby w tańcu, by zmienić krok, a

potem bez zastanowienia zaczynały kręcić się w odwrotnym kierunku w takt

nowej melodii, która wybiegła z fujarek katarynki: "Małgorzato, skarbie

mojej duszy..."

I w tępym indyferentyzmie tego przedpołudnia nikt nie zauważył nawet, że

sens świata zmienił się do gruntu, że biegł on już nie w takt "Daisy,

Daisy...", ale wprost przeciwnie - "Małgorzato..."

Obracamy znów kartkę... Cóż to? Czy pada deszcz wiosenny? Nie, to

ćwierkanie ptaszków sypie się jak szary śrut na parasole, bo oto oferuje

się tu prawdziwe kanarki harceńskie, klatki pełne szczygłów i szpaków,

koszyki pełne śpiewaków i gadułów skrzydlatych. Wrzecionowate i lekkie,

jakby wypchane watą, podskakujące w drgawkach, zwrotne jak na gładkich,

kwilących sworzniach, rozświergotane jak kukułki zegarów - były one osłodą

samotności, zastępowały kawalerom ciepło ogniska rodzinnego, wywabiały z

najtwardszych serc błogość uczucia macierzyńskiego, tyle miały pisklęcego i

wzruszającego, i jeszcze gdy obracało się nad nimi stronicę, posyłały za

odchodzącym złączone swe, wabiące ćwierkanie.

Ale w dalszym ciągu staczał się ten skrypt żałosny w coraz głębszy

upadek. Teraz zeszedł na bezdroża wątpliwej jakiejś szarlatańskiej mantyki.

W długim płaszczu, z uśmiechem na wpół pochłoniętym przez czarną brodę,

któż to prezentował się do usług publiczności? Pan Bosco z Mediolanu, swego

znaku mistrz czarnej magii, i mówił długo i niewyraźnie, demonstrując coś

na końcach palców, co nie czyniło rzeczy zrozumialszą. I choć w przekonaniu

własnym dochodził do zadziwiających konkluzyj, które ważyć się zdawał przez

chwilę między czułymi palcami, zanim ich lotny sens nie uszedł z palców w

powietrze, i choć pointował on subtelne przeguby dialektyki ostrzegawczym

podniesieniem brwi, przygotowującym na rzeczy niezwykłe, nie rozumiało się

go, a co gorsza - nie pragnęło nic rozumieć i pozostawiało się go z jego

gestykulacją, z przyciszonym tonem i całą skalą ciemnych uśmiechów, ażeby

przekartkować szybko ostatnie, rozpadające się w strzępy stronice.

Na tych ostatnich stronicach, które w sposób widoczny popadały w

majaczliwe bredzenie, w jawny bezsens, jakiś gentleman ofiarowywał swoją

niezawodną metodę, jak stać się energicznym i stanowczym w decyzjach, i

mówił wiele o zasadach i charakterze. Ale wystarczyło tylko obrócić

stronicę, ażeby być zupełnie zdezorientowanym w rzeczach stanowczości i

zasad.

Tam drobnym kroczkiem wychodziła spętana trenem sukni niejaka pani Magda

Wang i oświadczała z wysokości ściągniętego dekoltu, że kpi sobie z męskiej

stanowczości i zasad i że jej specjalnością jest łamać najsilniejsze

charaktery. (Tu ruchem nóżki układała tren na ziemi.) W tym celu istnieją

metody, ciągnęła przez zaciśnięte zęby, niezawodne metody, nad którymi nie

chce się rozwodzić, odsyłając do swych pamiętników, zatytułowanych "Z

purpurowych dni" (Wydawnictwo Instytutu Antropozofii w Budapeszcie), w

których złożyła rezultaty swych doświadczeń kolonialnych w dziedzinie

tresury ludzi (ten wyraz z naciskiem i ironicznym błyskiem oczu). I rzecz

dziwna, ta opieszale i bezceremonialnie mówiąca dama zdawała się być pewna

aprobaty tych, o których z takim cynizmem mówiła, i wśród osobliwego

zawrotu i migotania czuło się, że kierunki oznaczeń moralnych przesunęły

się dziwnie i że jesteśmy tu w innym klimacie, w którym kompas działa na

opak.

To było ostatnie słowo Księgi, które zostawiało smak dziwnego

oszołomienia, mieszaninę głodu i podniecenia w duszy.

V

Nachylony nad tą Księgą, z twarzą płonącą jak tęcza, gorzałem cicho od

ekstazy do ekstazy. Zatopiony w czytaniu, zapomniałem o obiedzie. Nie

omyliło mnie przeczucie. Był to Autentyk, święty oryginał, choć w tak

głębokim poniżeniu i degradacji. I kiedy późnym zmierzchem, błogo

uśmiechnięty, układałem szpargał w najgłębszej szufladzie, nakrywając go

dla niepoznaki innymi książkami - zdawało mi się, że to zorzę układam do

snu w komodzie, zorzę, która wciąż na nowo od samej siebie się zapalała i

szła przez wszystkie płomienie i purpury, i wracała raz jeszcze, i nie

chciała się skończyć.

Jakże zobojętniały mi wszystkie książki!

Bo zwykłe książki są jak meteory. Każda z nich ma jedną chwilę, moment

taki, kiedy z krzykiem wzlatuje jak feniks, płonąc wszystkimi stronicami.

Dla tej jednej chwili, dla tego jednego momentu kochamy je potem, choć już

wówczas są tylko popiołem. I z gorzką rezygnacją wędrujemy niekiedy późno

przez te wystygłe stronice, przesuwając z drewnianym klekotem, jak

różaniec, martwe ich formułki.

Egzegeci Księgi twierdzą, że wszystkie książki dążą do Autentyku. Żyją

one tylko wypożyczonym życiem, które w momencie wzlotu wraca do swego

starego źródła. Znaczy to, że książek ubywa, a Autentyk rośnie. Jednakowoż

nie chcemy nużyć czytelnika wykładem Doktryny. Chcielibyśmy tylko zwrócić

na jedną rzecz uwagę: Autentyk żyje i rośnie. Co z tego wynika? Oto, gdy

następnym razem otworzymy nasz szpargał, kto wie, gdzie będzie już wówczas

Anna Csillag i jej wierni. Może ujrzymy ją, pątniczkę długowłosą,

zamiatającą swym płaszczem gościńce Moraw, wędrującą przez kraj daleki,

przez białe miasteczka pogrążone w codzienności i prozie i rozdająca próbki

balsamu Elsa-fluid między prostaczków bożych, trapionych wyciekiem i

świerzbem. Ach, co zrobią wówczas poczciwi brodacze miasteczka,

unieruchomieni przez olbrzymie zarosty, co zrobi wierna ta gmina, skazana

na pielęgnowanie i administrację nadmiernych swych urodzajów? Kto wie, czy

nie kupią sobie wszyscy prawdziwych katarynek z Szwarcwaldu i nie podążą w

świat za swą apostołką, ażeby szukać jej po kraju, grając na wszystkich

miejscach "Daisy, Daisy"?

O, odysejo brodaczy, błądzących z katarynkami od miasta do miasta w

poszukiwaniu swej matki duchowej! Kiedyż znajdzie się rapsod godny tej

epopei? Bo komuż zostawili gród oddany ich pieczy, komu powierzyli rząd

dusz w mieście Anny Caillag? Czy nie mogli przewidzieć, że pozbawione swej

duchowej elity, swych patriarchów wspaniałych - miasto popadnie w

zwątpienie i odszczepieństwo i otworzy swe bramy - komu? - och, cynicznej i

przewrotnej Magdzie Wang (Wydawnictwo Instytutu Antropozoficznego w

Budapeszcie), która założy w nim szkołę tresury i łamania charakterów?

Ale powróćmy do naszych pielgrzymów.

Któż nie zna tej starej gwardii, tych Cymbrów wędrownych, głębokich

brunetów o potężnych na pozór ciałach, zrobionych z tkanki, bez tężyzny i

soków? Cała ich siła, cała moc weszła w uwłosienie. Antropologowie głowią

się od dawna nad tą osobliwą rasą, odzianą zawsze w czarne ubrania, w

grube, srebrne łańcuchy na brzuchach, z palcami w potężnych, mosiężnych

sygnetach.

Lubię ich, tych na przemian Kasprów i Baltazarów, ich głęboką powagę, ich

funebryczną dekoratywność, te wspaniałe okazy męskie z pięknymi oczami, o

tłustym połysku palonej kawy, lubię ten szlachetny brak żywotności w

ciałach wybujałych i gąbczastych, morbidezzę wygasających rodów, ich

sapiący oddech z potężnych piersi i nawet ten zapach waleriany, jaki

roztaczają ich brody.

Jak Aniołowie Oblicza stają czasem niespodzianie w drzwiach naszych

kuchni, ogromni i sapiący, i prędko zmęczeni - ocierają pot z zroszonego

czoła, przewracając niebieskimi białkami oczu, i w tym momencie zapominają

swe poselstwo i zdziwieni, szukając wybiegu, pretekstu dla swego przybycia

- wyciągają dłoń po jałmużnę.

Wracamy do Autentyku. Ależ nie opuszczaliśmy go nigdy. I tu wskazujemy na

dziwną cechę szpargału, już teraz jasną czytelnikowi, że rozwija s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin