Bruno Schulz
Sanatorium pod klepsydrą
I
Nazywam ją po prostu Księgą, bez żadnych określeń i epitetów, i jest w
tej abstynencji i ograniczeniu bezradne westchnienie, cicha kapitulacja
przed nieobjętością transcendentu, gdyż żadne słowo, żadna aluzja nie
potrafi zalśnić, zapachnieć, spłynąć tym dreszczem przestrachu, przeczuciem
tej rzeczy bez nazwy, której sam pierwszy posmak na końcu języka przekracza
pojemność naszego zachwytu. Cóż pomógłby patos przymiotników i napuszystość
epitetów wobec tej rzeczy bez miary, wobec tej świetności bez rachuby.
Czytelnik zresztą, czytelnik prawdziwy, na jakiego liczy ta powieść,
zrozumie i tak, gdy mu spojrzę głęboko w oczy i na dnie samym zalśnię tym
blaskiem. W tym krótkim a mocnym spojrzeniu, w przelotnym ściśnięciu ręki
pochwyci on, przejmie, odpozna - i przymknie oczy z zachwytu nad tą
recepcją głęboką. Bo czyż pod stołem, który nas dzieli, nie trzymamy się
wszyscy tajnie za ręce?
Księga... Gdzieś w zaraniu dzieciństwa, o pierwszym świcie życia jaśniał
horyzont od jej łagodnego światła. Leżała pełna chwały na biurku ojca, a
ojciec, pogrążony w niej cicho, pocierał poślinionym palcem cierpliwie
grzbiet tych odbijanek, aż ślepy papier zaczynał mglić się, mętnieć,
majaczyć błogim przeczuciem i z nagła złuszczał się kłakami bibuły i
odsłaniał rąbek pawiooki i urzęsiony, a wzrok schodził, mdlejąc, w
dziewiczy świt bożych kolorów, w cudowną mokrość najczystszych lazurów.
O, to przetarcie się bielma, o, ta inwazja blasku, o, błoga wiosno, o,
ojcze...
Czasem ojciec wstawał od Księgi i odchodził. Wówczas zostawałem z nią sam
na sam i wiatr szedł przez jej stronice i obrazy wstawały.
I gdy wiatr cicho kartkował te arkusze, wywiewając kolory i figury,
spływał dreszcz przez kolumny jej tekstu, wypuszczając spomiędzy liter
klucze jaskółek i skowronków. Tak ulatywała, rozsypując się, stronica za
stronicą i wsiąkała łagodnie w krajobraz, który syciła barwnością. Czasami
spała i wiatr rozdmuchiwał ją cicho jak różę stulistną i otwierała listki,
płatek za płatkiem, powieka pod powieką, wszystkie ślepe, aksamitne i
uśpione, kryjąc w sednie swym na dnie lazurową źrenicę, pawi rdzeń,
krzyczące gniazdo kolibrów.
To było bardzo dawno. Matki jeszcze wówczas nie było. Spędzałem dni sam
na sam z ojcem w naszym, wielkim wówczas jak świat, pokoju.
Pryzmatyczne kryształki, zwisające z lampy, napełniały pokój
rozproszonymi kolorami, rozpryskaną po wszystkich kątach tęczą i gdy lampa
obracała się na swych łańcuchach, wędrował cały pokój fragmentami tęczy,
jak gdyby sfery siedmiu planet przesuwały się kręcąc przez siebie. Lubiłem
stawać między nogami ojca, obejmując je z obu stron, jak kolumny. Czasami
pisał listy. Siedziałem na biurku i śledziłem z zachwytem zakrętasy
podpisu, zawiłe i wirujące jak trele koloraturowego śpiewaka. W tapetach
pączkowały uśmiechy, wykłuwały się oczy, koziołkowały figle. Aby mnie
ubawić, ojciec wypuszczał w tęczową przestrzeń bańki mydlane z długiej
słomki. Odbijały się o ściany i pękały, zostawiając w powietrzu swe kolory.
Potem przyszła matka i wczesna ta, jasna idylla skończyła się. Uwiedziony
pieszczotami matki, zapomniałem o ojcu, życie moje potoczyło się nowym,
odmiennym torem, bez świąt i bez cudów, i byłbym może na zawsze zapomniał o
Księdze, gdyby nie ta noc i ten sen.
II
Obudziłem się raz w ciemny świt zimowy - pod zwałami ciemności paliła
się, głęboko w dole, ponura zorza - i mając jeszcze pod powiekami mrowie
mglistych figur i znaków, zacząłem majaczyć niejasno i zawile, wśród udręki
i próżnego żalu, o starej, zaginionej Księdze.
Nikt mnie nie rozumiał i, rozdrażniony tą tępotą, zacząłem natarczywiej
naprzykrzać się i molestować rodziców w niecierpliwości i gorączce.
Bosy i w koszuli tylko przerzuciłem, drżąc z podniecenia, bibliotekę ojca
i rozczarowany, gniewny opisywałem bezradnie przed osłupiałym audytorium tę
rzecz nie do opisania, której żadne słowo, żaden obraz, nakreślony drżącym
i wydłużonym mym palcem, nie mógł dorównać. Wyczerpywałem się bez końca w
relacjach pełnych splątania i sprzeczności i płakałem z bezsilnej rozpaczy.
Stali nade mną bezradni i zmieszani, wstydząc się swej bezsilności. W
głębi duszy nie byli bez winy. Moja gwałtowność, ton żądania niecierpliwy i
pełen gniewu dawał mi pozór słuszności, przewagę dobrze uzasadnionej
pretensji. Przybiegali z różnymi książkami i wciskali mi je w ręce.
Odrzucałem je z oburzeniem.
Jedną z nich, gruby i ciężki foliant, ojciec mój wciąż na nowo podsuwał
mi z nieśmiałą zachętą. Otworzyłem ją. Była to Biblia. Ujrzałem na jej
kartach wielką wędrówkę zwierząt, płynącą gościńcami, rozgałęzioną
pochodami po kraju dalekim, ujrzałem niebo w kluczach całe i w łopotach,
ogromną odwróconą piramidę, której daleki wierzchołek dotykał Arki.
Podniosłem oczy na ojca, pełne wyrzutu: - Ty wiesz, ojcze - wołałem - ty
wiesz dobrze, nie ukrywaj się, nie wykręcaj! Ta książka cię zdradziła.
Dlaczego dajesz mi ten skażony apokryf, tysiączną kopię, nieudolny
falsyfikat? Gdzie podziałeś Księgę?
Ojciec odwrócił oczy.
III
Minęły tygodnie i wzburzenie moje opadło i uciszyło się, ale obraz Księgi
płonął dalej w mej duszy jasnym płomieniem, wielki, szeleszczący Kodeks,
wzburzona Biblia, przez której karty szedł wiatr, plądrując ją jak ogromną
rozsypującą się różę.
Ojciec, widząc mnie spokojniejszym, zbliżył się raz ostrożnie i rzekł
tonem łagodnej propozycji: - W gruncie rzeczy istnieją tylko książki.
Księga jest mitem, w który wierzymy w młodości, ale z biegiem lat przestaje
się ją traktować poważnie. - Miałem już wówczas inne przekonanie,
wiedziałem, że Księga jest postulatem, że jest zadaniem. Czułem na barkach
ciężar wielkiego posłannictwa. Nie odpowiedziałem nic, pełen pogardy i
zaciekłej, ponurej dumy.
W tym czasie bowiem byłem już w posiadaniu tego strzępu książki, tych
żałosnych resztek, które dziwny traf losu przemycił w me ręce. Kryłem skarb
swój troskliwie przed wszystkimi oczyma, bolejąc nad głębokim upadkiem tej
księgi, dla której okaleczałych resztek nie zdołałbym zjednać niczyjego
zrozumienia. Stało się to tak.
Pewnego dnia tej zimy zastałem Adelę w trakcie sprzątania, ze szczotką w
ręku, wspartą o pulpit, na którym leżał podarty jakiś szpargał. Nachyliłem
się przez jej ramię, nie tyle z ciekawości, ile żeby znowu odurzyć się
zapachem jej ciała, którego młody urok objawił się był niedawno obudzonym
mym zmysłom.
- Patrz - mówiła, znosząc bez protestu moje przytulenie się - czy możliwe
jest, żeby komuś wyrosły włosy do ziemi? Chciałabym mieć takie.
Spojrzałem na rycinę. Na dużej karcie in folio był tam wizerunek kobiety
o kształtach raczej silnych i przysadkowatych, o twarzy pełnej energii i
doświadczenia. Z głowy tej damy spływał ogromny kożuch włosów, staczał się
ciężko z pleców i wlókł się końcami grubych splotów po ziemi. Był to jakiś
nieprawdopodobny wybryk natury, płaszcz fałdzisty i obfity, wyprzędzony z
korzonków włosów, i trudno było wyobrazić sobie, żeby ten ciężar nie
sprawiał dotkliwego bólu i nie obezwładniał obarczonej nim głowy. Ale
właścicielka tej wspaniałości zdawała się z dumą ją nosić, a tekst
wydrukowany obok tłustymi czcionkami głosił historię tego cudu i zaczynał
się od słów: Ja, Anna Csillag, urodzona w Karłowicach na Morawach, miałam
słaby porost włosów...
Była to długa historia, podobna w konstrukcji do historii Hioba. Anna
Csillag z dopustu bożego dotknięta była słabym porostem. Całe miasteczko
litowało się nad tym upośledzeniem, które wybaczano jej ze względu na
nienaganny żywot, chociaż nie mogło ono być całkiem niezawinione. I oto
stało się na skutek goracych modłów, że zdjęta była z jej głowy klątwa,
Anna Csillag dostąpiła łaski oświecenia, otrzymała znaki i wskazówki i
sporządziła specyfik, lek cudowny, który jej głowie przywrócił urodzajność.
Zaczęła porastać we włosy i nie dość na tym, jej mąż, bracia, kuzynowie
także z dnia na dzień opilśniali się tęgim, czarnym futrem zarostu. Na
drugiej stronie pokazana była Anna Csillag w sześć tygodni po objawieniu
jej recepty, w otoczeniu swych braci, szwagrów i bratanków, mężów brodatych
po pas i wąsatych, i z podziwem patrzyło się na ten prawdziwy wybuch nie
sfałszowanej, niedźwiedziej męskości. Anna Csillag uszczęśliwiła całe
miasteczko, na które spłynęło prawdziwe błogosławieństwo w postaci
falujących czupryn i grzyw ogromnych i którego mieszkańcy zamiatali ziemię
brodami jak miotły szerokimi. Anna Csillag stała się apostołką włochatości.
Uszczęśliwiwszy rodzinne miasto, zapragnęła uszczęśliwić świat cały i
prosiła, zachęcała, błagała, aby przyjąć dla zbawienia swego ten dar boży,
ten lek cudowny, którego sama jedna znała tajemnicę.
Tę historię przeczytałem przez ramię Adeli i nagle tknęła mnie myśl, od
której uderzenia stanąłem cały w płomieniach. Toż to była Księga, jej
ostatnie stronice, jej nieurzędowy dodatek, tylna oficyna pełna odpadków i
rupieci! Fragmenty tęczy zakręciły się w wirujących tapetach, wyrwałem z
rąk Adeli szpargał i głosem odmawiającym mi posłuszeństwa wyzionąłem: -
Skąd wzięłaś tę książkę?
- Głupi - rzekła, wzruszając ramionami - przecież ona leży tu zawsze i co
dzień wydzieramy z niej kartki na mięso do jatek i na śniadanie dla ojca...
IV
Pobiegłem do mego pokoju. Wzburzony do głębi, z płonącą twarzą zacząłem
wertować latającymi rękami kartki szpargału. Niestety, było ich zaledwie
kilkanaście. Ani jedna stronica właściwego tekstu, same tylko ogłoszenia i
anonse. Zaraz po proroctwach długowłosej Sybilli następowała kartka
poświęcona cudownemu lekowi na wszystkie choroby i ułomności. Elsa - fluid
z łabędziem - nazywał się ten balsam i działał cuda. Stronica pełna była
świadectw uwierzytelnionych, wzruszających relacyj osób, na których cud się
dokonał.
Z Siedmiogrodu, z Slawonii, z Bukowiny przychodzili ozdrowieńcy pełni
zapału, by przyświadczyć, gorącym i wzruszonym słowem opowiedzieć swe
dzieje. Szli obandażowani i zgarbieni, potrząsając już niepotrzebnym
szczudłem, odrzucali plastry z oczu i opaski ze skrofuł.
Poprzez te wędrówki kalek widziało się dalekie i smutne miasteczka o
białym jak papier niebie, stwardniałe od prozy i codzienności. Były to
zapomniane w głębi czasu miasta, gdzie ludzie przywiązani byli do swych
małych losów, od których nie odrywali się ani na chwilę. Szewc był do cna
szewcem, pachniał skórą, miał twarz małą i zbiedzoną, krótkowzroczne blade
oczy nad bezbarwnym, węszącym wąsem i czuł się na wskroś szewcem. I jeżeli
nie bolały ich wrzody, nie łamały kości, puchlina nie kładła na barłóg,
byli szczęśliwi bezbarwnym, szarym szczęściem, palili tani tytoń, żółty
tytoń cesarsko-królewski, lub marzyli tępo przed kolekturą loterii.
Koty przebiegały im drogę, to z lewej, to z prawej strony, śnił im się
czarny pies i świerzbiała ich ręka. Czasami pisali listy z listowników,
nalepiali troskliwie markę i powierzali je z wahaniem i pełni nieufności
skrzynce pocztowej, w którą uderzali pięścią, jak gdyby ją budzili. I przez
sny ich przelatywały potem białe gołębie z listami w dzióbkach i znikały w
obłokach.
Następne stronice wznosiły się ponad sferę spraw codziennych w regiony
czystej poezji.
Były tam harmonie, cytry i harfy, ongi instrumenty chórów anielskich,
dziś dzięki postępom przemysłu udostępnione po popularnych cenach prostemu
człowiekowi, bogobojnemu ludowi dla pokrzepienia serc i godziwej rozrywki.
Były tam katarynki, prawdziwe cuda techniki, pełne ukrytych wewnątrz
fletów, gardziołek i piszczałek, organków trelujących słodko jak gniazda
szlochających słowików, nieoceniony skarb dla inwalidów, źródło
lukratywnych dochodów dla kalek i niezbędne w ogóle w każdym muzykalnym
domu. I widziało się te katarynki, pięknie malowane, wędrujące na plecach
niepokaźnych szarych staruszków, których twarze, wyjedzone przez życie,
były jakby zasnute pajęczyną i całkiem niewyraźne, twarze o łzawiących,
nieruchomych oczach, które z wolna wyciekały, twarze wyjałowione z życia,
tak odbarwione i niewinne jak kora drzew spękana od pogód wszelkich i
pachnące już tylko deszczem i niebem jak ona.
Dawno zapomnieli, jak się nazywali i kim byli, i tak zagubieni w sobie
szurgali z ugiętymi kolanami drobnymi, równymi kroczkami w swych ogromnych,
ciężkich butach po linii całkiem prostej i jednostajnej, wśród krętych i
zawiłych dróg przechodniów.
W białe, bezsłoneczne przedpołudnia, przedpołudnia sczerstwiałe od zimna,
pogrążone w codzienne sprawy dnia, wyplątywali się niepostrzeżenie z tłumu,
stawiali katarynkę na krzyżakach na zbiegu ulic, pod żółtą smugą nieba,
przekreśloną drutem telegraficznym, wśród ludzi śpieszących tępo z
nastawionymi kołnierzami, i zaczynali swą melodię, nie od początku, lecz w
miejscu, gdzie wczoraj przerwali, i grali: "Daisy, Daisy, ty mi odpowiedź
daj...", podczas gdy z kominów puszyły się białe pióropusze pary. I rzecz
dziwna - ta melodia, zaledwie rozpoczęta, wskakiwała zaraz w wolną lukę, w
swoje miejsce w tej godzinie i w tym krajobrazie, jak gdyby od zawsze
należała do tego dnia zamyślonego i zgubionego w sobie samym, a w takt jej
biegły myśli i szare troski śpieszących.
I gdy po pewnym czasie kończyła się długim, wyciągniętym wizgotem,
wyprutym z trzewi katarynki, która zaczynała z całkiem nowej beczki - myśli
i troski zatrzymywały się na chwilę, jakby w tańcu, by zmienić krok, a
potem bez zastanowienia zaczynały kręcić się w odwrotnym kierunku w takt
nowej melodii, która wybiegła z fujarek katarynki: "Małgorzato, skarbie
mojej duszy..."
I w tępym indyferentyzmie tego przedpołudnia nikt nie zauważył nawet, że
sens świata zmienił się do gruntu, że biegł on już nie w takt "Daisy,
Daisy...", ale wprost przeciwnie - "Małgorzato..."
Obracamy znów kartkę... Cóż to? Czy pada deszcz wiosenny? Nie, to
ćwierkanie ptaszków sypie się jak szary śrut na parasole, bo oto oferuje
się tu prawdziwe kanarki harceńskie, klatki pełne szczygłów i szpaków,
koszyki pełne śpiewaków i gadułów skrzydlatych. Wrzecionowate i lekkie,
jakby wypchane watą, podskakujące w drgawkach, zwrotne jak na gładkich,
kwilących sworzniach, rozświergotane jak kukułki zegarów - były one osłodą
samotności, zastępowały kawalerom ciepło ogniska rodzinnego, wywabiały z
najtwardszych serc błogość uczucia macierzyńskiego, tyle miały pisklęcego i
wzruszającego, i jeszcze gdy obracało się nad nimi stronicę, posyłały za
odchodzącym złączone swe, wabiące ćwierkanie.
Ale w dalszym ciągu staczał się ten skrypt żałosny w coraz głębszy
upadek. Teraz zeszedł na bezdroża wątpliwej jakiejś szarlatańskiej mantyki.
W długim płaszczu, z uśmiechem na wpół pochłoniętym przez czarną brodę,
któż to prezentował się do usług publiczności? Pan Bosco z Mediolanu, swego
znaku mistrz czarnej magii, i mówił długo i niewyraźnie, demonstrując coś
na końcach palców, co nie czyniło rzeczy zrozumialszą. I choć w przekonaniu
własnym dochodził do zadziwiających konkluzyj, które ważyć się zdawał przez
chwilę między czułymi palcami, zanim ich lotny sens nie uszedł z palców w
powietrze, i choć pointował on subtelne przeguby dialektyki ostrzegawczym
podniesieniem brwi, przygotowującym na rzeczy niezwykłe, nie rozumiało się
go, a co gorsza - nie pragnęło nic rozumieć i pozostawiało się go z jego
gestykulacją, z przyciszonym tonem i całą skalą ciemnych uśmiechów, ażeby
przekartkować szybko ostatnie, rozpadające się w strzępy stronice.
Na tych ostatnich stronicach, które w sposób widoczny popadały w
majaczliwe bredzenie, w jawny bezsens, jakiś gentleman ofiarowywał swoją
niezawodną metodę, jak stać się energicznym i stanowczym w decyzjach, i
mówił wiele o zasadach i charakterze. Ale wystarczyło tylko obrócić
stronicę, ażeby być zupełnie zdezorientowanym w rzeczach stanowczości i
zasad.
Tam drobnym kroczkiem wychodziła spętana trenem sukni niejaka pani Magda
Wang i oświadczała z wysokości ściągniętego dekoltu, że kpi sobie z męskiej
stanowczości i zasad i że jej specjalnością jest łamać najsilniejsze
charaktery. (Tu ruchem nóżki układała tren na ziemi.) W tym celu istnieją
metody, ciągnęła przez zaciśnięte zęby, niezawodne metody, nad którymi nie
chce się rozwodzić, odsyłając do swych pamiętników, zatytułowanych "Z
purpurowych dni" (Wydawnictwo Instytutu Antropozofii w Budapeszcie), w
których złożyła rezultaty swych doświadczeń kolonialnych w dziedzinie
tresury ludzi (ten wyraz z naciskiem i ironicznym błyskiem oczu). I rzecz
dziwna, ta opieszale i bezceremonialnie mówiąca dama zdawała się być pewna
aprobaty tych, o których z takim cynizmem mówiła, i wśród osobliwego
zawrotu i migotania czuło się, że kierunki oznaczeń moralnych przesunęły
się dziwnie i że jesteśmy tu w innym klimacie, w którym kompas działa na
opak.
To było ostatnie słowo Księgi, które zostawiało smak dziwnego
oszołomienia, mieszaninę głodu i podniecenia w duszy.
V
Nachylony nad tą Księgą, z twarzą płonącą jak tęcza, gorzałem cicho od
ekstazy do ekstazy. Zatopiony w czytaniu, zapomniałem o obiedzie. Nie
omyliło mnie przeczucie. Był to Autentyk, święty oryginał, choć w tak
głębokim poniżeniu i degradacji. I kiedy późnym zmierzchem, błogo
uśmiechnięty, układałem szpargał w najgłębszej szufladzie, nakrywając go
dla niepoznaki innymi książkami - zdawało mi się, że to zorzę układam do
snu w komodzie, zorzę, która wciąż na nowo od samej siebie się zapalała i
szła przez wszystkie płomienie i purpury, i wracała raz jeszcze, i nie
chciała się skończyć.
Jakże zobojętniały mi wszystkie książki!
Bo zwykłe książki są jak meteory. Każda z nich ma jedną chwilę, moment
taki, kiedy z krzykiem wzlatuje jak feniks, płonąc wszystkimi stronicami.
Dla tej jednej chwili, dla tego jednego momentu kochamy je potem, choć już
wówczas są tylko popiołem. I z gorzką rezygnacją wędrujemy niekiedy późno
przez te wystygłe stronice, przesuwając z drewnianym klekotem, jak
różaniec, martwe ich formułki.
Egzegeci Księgi twierdzą, że wszystkie książki dążą do Autentyku. Żyją
one tylko wypożyczonym życiem, które w momencie wzlotu wraca do swego
starego źródła. Znaczy to, że książek ubywa, a Autentyk rośnie. Jednakowoż
nie chcemy nużyć czytelnika wykładem Doktryny. Chcielibyśmy tylko zwrócić
na jedną rzecz uwagę: Autentyk żyje i rośnie. Co z tego wynika? Oto, gdy
następnym razem otworzymy nasz szpargał, kto wie, gdzie będzie już wówczas
Anna Csillag i jej wierni. Może ujrzymy ją, pątniczkę długowłosą,
zamiatającą swym płaszczem gościńce Moraw, wędrującą przez kraj daleki,
przez białe miasteczka pogrążone w codzienności i prozie i rozdająca próbki
balsamu Elsa-fluid między prostaczków bożych, trapionych wyciekiem i
świerzbem. Ach, co zrobią wówczas poczciwi brodacze miasteczka,
unieruchomieni przez olbrzymie zarosty, co zrobi wierna ta gmina, skazana
na pielęgnowanie i administrację nadmiernych swych urodzajów? Kto wie, czy
nie kupią sobie wszyscy prawdziwych katarynek z Szwarcwaldu i nie podążą w
świat za swą apostołką, ażeby szukać jej po kraju, grając na wszystkich
miejscach "Daisy, Daisy"?
O, odysejo brodaczy, błądzących z katarynkami od miasta do miasta w
poszukiwaniu swej matki duchowej! Kiedyż znajdzie się rapsod godny tej
epopei? Bo komuż zostawili gród oddany ich pieczy, komu powierzyli rząd
dusz w mieście Anny Caillag? Czy nie mogli przewidzieć, że pozbawione swej
duchowej elity, swych patriarchów wspaniałych - miasto popadnie w
zwątpienie i odszczepieństwo i otworzy swe bramy - komu? - och, cynicznej i
przewrotnej Magdzie Wang (Wydawnictwo Instytutu Antropozoficznego w
Budapeszcie), która założy w nim szkołę tresury i łamania charakterów?
Ale powróćmy do naszych pielgrzymów.
Któż nie zna tej starej gwardii, tych Cymbrów wędrownych, głębokich
brunetów o potężnych na pozór ciałach, zrobionych z tkanki, bez tężyzny i
soków? Cała ich siła, cała moc weszła w uwłosienie. Antropologowie głowią
się od dawna nad tą osobliwą rasą, odzianą zawsze w czarne ubrania, w
grube, srebrne łańcuchy na brzuchach, z palcami w potężnych, mosiężnych
sygnetach.
Lubię ich, tych na przemian Kasprów i Baltazarów, ich głęboką powagę, ich
funebryczną dekoratywność, te wspaniałe okazy męskie z pięknymi oczami, o
tłustym połysku palonej kawy, lubię ten szlachetny brak żywotności w
ciałach wybujałych i gąbczastych, morbidezzę wygasających rodów, ich
sapiący oddech z potężnych piersi i nawet ten zapach waleriany, jaki
roztaczają ich brody.
Jak Aniołowie Oblicza stają czasem niespodzianie w drzwiach naszych
kuchni, ogromni i sapiący, i prędko zmęczeni - ocierają pot z zroszonego
czoła, przewracając niebieskimi białkami oczu, i w tym momencie zapominają
swe poselstwo i zdziwieni, szukając wybiegu, pretekstu dla swego przybycia
- wyciągają dłoń po jałmużnę.
Wracamy do Autentyku. Ależ nie opuszczaliśmy go nigdy. I tu wskazujemy na
dziwną cechę szpargału, już teraz jasną czytelnikowi, że rozwija s...
witchja81