Borowski Tadeusz - Proszę państwa do gazu.pdf

(158 KB) Pobierz
Microsoft Word - Borowski Tadeusz - Proszę państwa do gazu
Tadeusz Borowski
„Proszę państwa do gazu”
Cały obóz chodził nago. Wprawdzie przeszliśmy już odwszenie i ubrania dostaliśmy z
powrotem z basenów napełnionych rozpuszczonym w wodzie cyklonem, który znakomicie truł
wszy w ubraniach i ludzi w komorze gazowej, a tylko bloki, odgrodzone od nas hiszpańskimi
kozłami, nie „wyfasowały” jeszcze ubrań, to jednak i ci, i tamci chodzili nago: upał był
okropny. Obóz ściśle zamknięto. Żaden więzień, żadna wesz nie śmie się przedostać przez
jego bramę. Ustała praca komand. Cały dzień tysiące nagich ludzi przewalało się po drogach
i placach apelowych, leżakowało pod ścianami i na dachach. Spano na deskach, gdyż sienniki
i koce były w dezynfekcji. Z ostatnich bloków widać było FKL — tam też odwszawiali.
Dwadzieścia osiem tysięcy kobiet rozebrano i wypędzono z bloków — właśnie kotłują się na
„wizach”’, drogach i placach.
Od rana czeka się na obiad, je się paczki, odwiedza się przyjaciół. Godziny płyną wolno, jak
to w upale. Nawet zwykłej rozrywki nie ma: szerokie drogi do krematoriów stoją puste. Od
paru dni nie ma już transportów. Część Kanady zlikwidowano i przydzielono na komando.
Trafili na jedno z najcięższych, na Harmenze, jako że byli wypasieni i wypoczęci. W obozie
bowiem panuje zawistna sprawiedliwość: gdy możny upadnie, przyjaciele starają się, by
upadł jak najniżej. Kanada, nasza Kanada, nie pachnie wprawdzie, jak Fiedlerowska, żywicą,
tylko francuskimi perfumami, lecz chyba nie rośnie tyle wysokich sosen w tamtej, ile ta ma
ukrytych brylantów i monet, zebranych z całej Europy.
Właśnie siedzimy w kilku na buksie, beztrosko machając nogami. Rozkładamy biały,
przemyślnie wypieczony chleb, kruchy, rozsypujący się, drażniący trochę w smaku, ale za to
nie pleśniejący tygodniami. Chleb przysłany aż z Warszawy. Jeszcze tydzień temu miała go w
rękach moja matka. Miły Boże, miły Boże...
Wyciągamy boczek, cebulę, otwieramy puszkę skondensowanego mleka. Henri, wielki i
ociekający potem, marzy głośno o francuskim winie przywożonym przez transporty ze
Strasburga, spod Paryża, z Marsylii...
— Słuchaj, mon ami jak pójdziemy znów na rampę, przyniosę ci oryginalnego szampana.
Pewnie nigdy nie piłeś, nieprawda?
— Nie. Ale przez bramę nie przeniesiesz, więc nie bujaj. Zorganizuj lepiej buty, wiesz, takie
dziurkowane z podwójną podeszwą, a o koszulce już nie mówię, dawno mi obiecałeś.
— Cierpliwości, cierpliwości, jak przyjdą transporty, przyniosę ci wszystko. Znów
pójdziemy na rampę.
— A może już nie będzie transportów do komina? — rzuciłem złośliwie. - Widzisz, jak
zelżało na lagrze, nieograniczona ilość paczek, bić nie wolno. Pisaliście przecież listy do
domu... Rozmaicie mówią o rozporządzeniach, sam przecież gadasz. Zresztą, do cholery,
ludzi zabraknie.
— Nie gadałbyś głupstw — usta otyłego, o uduchowionej jak z miniatur Coswaya twarzy
marsylczyka (jest moim przyjacielem, ale imienia jego nie znam) zapchane są kanapką z
sardynkami — nie gadałbyś głupstw — powtórzył, przełykając z wysiłkiem („poszło, cholera!”)
— nie gadałbyś głupstw, ludzi nie może zabraknąć, bobyśmy pozdychali w lagrze. Wszyscy
żyjemy z tego, co oni przywiozą.
— Wszyscy, nie wszyscy. Mamy paczki...
— To masz ty i twój kolega, i dziesięciu twoich kolegów, macie wy, Polacy, i to nie wszyscy.
Ale my, Żydki, ale Ruskie? I co, gdybyśmy nie mieli co jeść, organisation z transportów,
tobyście tam te swoje paczki tak spokojnie jedli? Nie dalibyśmy wam.
— Dalibyście albo byście zdychali z głodu jak Grecy. Kto ma żarcie w obozie, ten ma siłę.
— Wy macie i my mamy, o co się sprzeczać?Pewnie, nie ma o co się sprzeczać. Wy macie i
ja mam, jemy wspólnie, śpimy na jednej buksie. Henri kroi chleb, robi sałatkę z pomidorów.
Świetnie smakuje z kantynową musztardą.
W bloku, pod nami, kotłują się ludzie, nadzy, ociekający potem. Łażą między buksami w
przejściu, wzdłuż ogromnego, inteligentnie zbudowanego pieca, między ulepszeniami, które
stajnię końską (na drzwiach wisi jeszcze tabliczka, że ,,versuchte Pferde” — zarażone konie,
należy odstawiać tam a tam) przemieniają w miły (gemutlich) dom dla ponad pół tysiąca
ludzi. Gnieżdżą się na dolnych pryczach po ośmiu, dziewięciu, leżą nadzy, kościści, cuchnący
potem i wydzielinami, o zapadniętych głęboko policzkach. Pode mną, na samym dole — rabin;
nakrył głowę kawałkiem szmaty oddartej z koca i czyta z modlitewnika hebrajskiego (tej
lektury tu jest...), zawodząc głośno i monotonnie.
— Może by się tak zdało go uspokoić? Drze się, jakby Boga za nogi złapał.
— Nie chce mi się z buksy złazić. Niech się drze, prędzej do komina pójdzie.
— Religia jest opium dla narodu. Bardzo lubię palić opium
— dodaje z lewej sentencjonalnie marsylczyk, który jest komunistą i rentierem. — Gdyby
oni nie wierzyli w Boga i w życie pozagrobowe, już by dawno rozwalili krematoria.
— A dlaczego wy tego nie zrobicie?
Pytanie ma sens metaforyczny, lecz marsylczyk odpowiada:
— Idiota — zapycha usta pomidorem i czyni ruch, jakby chciał coś powiedzieć, ale zjada i
milczy. Kończyliśmy właśnie wyżerkę, gdy u drzwi bloku uczynił się większy ruch, odskoczyli
muzułmani i rzucili się, uciekając, między buksy, do budy blokowego wleciał goniec. Za chwilę
majestatycznie wyszedł blokowy.
— Kanada! Antreten! Ale szybko! Transport przychodzi!
— Wielki Boże! — wrzasnął Henri, zeskakując z buksy.
Marsylczyk zadławił się pomidorem, chwycił marynarkę, wrzasnął ,,raus” do siedzących na
dole i już byli we drzwiach. Zakotłowało się na innych buksach. Kanada odchodziła na rampę.
— Henri, buty! — krzyknąłem na pożegnanie.
— Keine Angst! — odkrzyknął mi już z dworu. Opakowałem żarcie, owiązałem sznurami
walizę, w której cebula
i pomidory z ojcowskiego ogródka w Warszawie leżały obok portugalskich sardynek, a
boczek z lubelskiego „Bacutilu” (to od brata) mieszał się z najautentyczniejszymi bakaliami z
Salonik. Owiązałem, naciągnąłem spodnie, zlazłem z buksy.
— Platz!] — wrzasnąłem, przeciskając się między Grekami. Odsuwali się na bok. We
drzwiach natknąłem się na Henriego.
— Allez, allez, vite, vite!2
— Was ist los?1
— Chcesz iść z nami na rampę?
— Mogę pójść.
— To jazda, bierz marynarkę! Brakuje paru ludzi, rozmawiałem z kapem — i wypchnął mnie
z bloku.
Stanęliśmy w szeregu, ktoś spisał nam numery, ktoś od czoła wrzasnął „marsz, marsz” i
podbiegliśmy pod bramę, odprowadzani okrzykami różnojęzycznego tłumu, który już
zapędzono bykowcami do bloków. Nie każdy może iść na rampę... Już żegnano ludzi, już
jesteśmy pod bramą. — Links, zwei, drei, vier! Mutzen ab!4 — Wyprostowani, z rękami
sztywno przyłożonymi do bioder, przechodzimy przez bramę raźno, sprężyście, nieomal z
gracją. Zaspany esman, z wielką tabliczką w ręku, liczy ospale, oddzielając w powietrzu
palcem każdą piątkę.
— Hundert!5 — krzyknął, gdy minęła go ostatnia.
— Stimmt! — odkrzyknięto ochryple od czoła. Maszerujemy szybko, prawie biegiem.
Postów dużo, młodzi,
z automatami. Mijamy wszystkie odcinki obozu II B: nie zamieszkały lager C, czeski,
kwarantanna, zagłębiamy się między grusze i jabłonie truppenlazarettu; wśród nieznajomej,
jakby z księżyca zieleni, dziwnie w tym kilkudniowym słońcu wybujałej, omijamy łukiem
jakieś baraki, przechodzimy linię wielkiej postenketty, biegiem wpadamy na szosę —
jesteśmy na miejscu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów — wśród drzew rampa.
Była to sielankowa rampa, jak zwykle na zagubionych, prowincjonalnych stacjach. Placyk,
obramowany zielenią wysokich drzew, wysypany był żwirem. Z boku, przy drodze, kucnął
maleńki drewniany baraczek, brzydszy i tandetniejszy od najbrzydszej i najtandetniejszej
budy stacyjnej, dalej leżały wielkie stosy szyn, podkłady kolejowe, zwały desek, części
baraków, cegły, kamienie, kręgi studzienne. To stąd ładują towar na Birkenau: materiał do
rozbudowy obozu i ludzi do gazu. Zwykły dzień roboczy: zajeżdżają samochody, biorą deski,
cement, ludzi...
Rozstawiają się posty na szynach, na belkach, pod zielonym cieniem śląskich kasztanów,
ścisłym kołem otaczają rampę. Ocierają pot z czoła, piją z manierek. Upał ogromny, słońce
stoi nieruchomo na zenicie. — Rozejść się! — Siadamy w skrawkach cienia pod szynami.
Głodni Grecy (zaplątało się ich paru, diabli wiedzą, jakim sposobem) myszkują wśród szyn,
ktoś znajduje puszkę konserw, spleśniałe bułki, nie dojedzone sardynki. Jedzą.
— Schweinedreck’ — spluwa na nich młody, wysoki post, o bujnych płowych włosach i
niebieskim, marzącym spojrzeniu — przecież zaraz będziecie mieli tyle do żarcia, że nie
przeżrecie. Odechce się wam na długo. — Poprawił automat, otarł twarz chustką.
— To bydło — potwierdzamy zgodnie.
— Te, gruby — but posta dotyka lekko karku Henriego. — Pass mai auf2, chce ci się pić?
— Chce, ale nie mam marek — odpowiedział fachowo Francuz.
— Schade, szkoda.
— Ależ Herr Posten, czy moje słowo nic już nie znaczy? Nie handlował Herr Posten ze mną?
Wieviel?‘
— Sto. Gemacht?
— Gemacht.
Pijemy wodę, mdła i bez smaku, na konto pieniędzy i ludzi, których jeszcze nie ma.
— Te, uważaj — mówi Francuz, odrzucając pustą butelkę, aż pryska gdzieś dalej na
szynach — forsy nie bierz, bo może być rewizja. Zresztą na cholerę ci forsa, i tak masz co jeść.
Ubrania też nie bierz, bo to jest podejrzenie o ucieczkę. Koszulę bierz, ale tylko jedwabną i z
kołnierzykiem. Pod spód gimnastyczna. A jak znajdziesz coś do picia, to mnie nie wołaj. Dam
sobie radę, i uważaj, żebyś nie oberwał.
— Biją?
— Rzecz normalna. Trzeba mieć oczy w plecach. Arschaugen. Wokół nas siedzą Grecy,
ruszają łapczywie żuchwami jak wielkie,
nieludzkie owady, żrą łakomie zbutwiałe grudy chleba. Są zaaferowani, nie wiedzą, co będą
robić. Niepokoją ich belki i szyny. Nie lubią dźwigania.
— Was wir arbeiten?1 — pytają.
— Niks. Transport kommen, alles krematorium, compris?^
— Alles verstehen4 — odpowiadają w krematoryjnym esperanto. Uspokajają się: nie będą
ładować szyn na auta ani nosić belek.
Tymczasem na rampie robiło się coraz gwarniej i tłoczniej. Vorarbeiterzy dzielili sobie
grupy, przeznaczając jednych do otwierania i rozładowywania wagonów, które przyjść mają,
innych pod drewniane schodki i wyjaśniając im celowe działanie. Były to przenośne, wygodne,
szerokie schodki, jakby wejście na trybunę.Zajeżdżały z warkotem motocykle wiozące
obsypanych srebrem odznak podoficerów SS, tęgich, spasionych mężczyzn o
wypolerowanych oficerskich butach i błyszczących, chamskich twarzach. Niektórzy
przyjechali z teczkami, inni mieli giętkie trzcinowe kije. Nadawało im to służbowy i sprężysty
wygląd. Wchodzili do kantyny, bo ów mizerny barak był ich kantyną, gdzie latem pili wodę
mineralną — ,,Sudetenquelle”, a zimą ogrzewali się gorącym winem, witali się państwowo
wyciągniętym po rzymsku ramieniem, a potem kordialnie potrząsali prawice, uśmiechali się
serdecznie do siebie, rozmawiali o listach, o wiadomościach z domu, o dzieciach, pokazywali
sobie fotografie. Niektórzy dostojnie przechadzali się po placu, żwir chrzęścił, buty chrzęściły,
srebrne kwadraty błyszczały na kołnierzach, a bambusowe laseczki świstały niecierpliwie.
Różnopasiasty tłum leżał pod szynami w wąskich pasach cienia, oddychał ciężko i nierówno,
gadał po swojemu, leniwie i obojętnie patrzył na majestatycznych ludzi w zielonych
mundurach, na zieleń drzew, bliską i nieosiągalną, na wieżę dalekiego kościółka, z której
dzwoniono właśnie na spóźniony Anioł Pański.
— Transport idzie — rzekł któryś i wszyscy unieśli się w oczekiwaniu. Zza zakrętu
wychodziły towarowe wagony: pociąg pchał się tyłem, kolejarz stojący na breku1 wychylił się,
zamachnął ręką, gwizdnął. Lokomotywa przeraźliwie odgwizdnęła, sapnęła, pociąg potoczył
się wolno wzdłuż stacji. W małych zakratowanych okienkach widać było twarze ludzkie, blade,
zmięte, jakby niewyspane, rozczochrane — przerażone kobiety, mężczyzn, którzy, rzecz
egzotyczna, mieli włosy. Mijali powoli, przyglądali się stacji w milczeniu. Wtedy wewnątrz
wagonów zaczęło się coś kotłować i dudnić w drewniane ściany.
— Wody! Powietrza! — zerwały się głuche, rozpaczliwe okrzyki. Z okien wychylały się
twarze ludzkie, usta chwytały rozpaczliwie
powietrze. Zaczerpnąwszy kilka łyków powietrza ludzie z okien
nikli, na ich miejsce wdzierali się inni i tak samo znikali. Krzyki i rzężenia stawały się coraz
głośniejsze.
Człowiek w zielonym mundurze, bardziej niż inni obsypany srebrem, skrzywił usta z
niesmakiem. Zaciągnął się papierosem, odrzucił go nagłym ruchem, przełożył teczkę z prawej
do lewej i skinął na posta. Ten powoli ściągnął automat z ramienia, złożył się i przeciągnął
serią po wagonach. Ucichło. Tymczasem podjeżdżały ciężarówki, podstawiono pod nie stołki,
rozstawiono się fachowo przy wagonach. Olbrzym z teczką skinął ręką.
— Kto weźmie złoto albo cokolwiek innego nie do jedzenia, będzie rozstrzelany jako
złodziej własności Rzeszy. Zrozumiano? Verstanden?
— Jawohl!’ — wrzaśnięto nierówno i indywidualnie, aczkolwiek z dobrą wolą.
— Also loos!2 Do pracy!
Szczęknęły rygle, wagony otwarto. Fala świeżego powietrza wdarła się do środka,
uderzając ludzi jakby czadem. Niezmiernie zbici, przytłoczeni potworną ilością bagażu, waliz,
walizek, walize-czek, plecaków, tłumoków wszelkiego rodzaju (wieźli bowiem to wszystko, co
stanowiło ich dawne życie, a miało rozpocząć przyszłe), gnieździli się w strasznej ciasnocie,
mdleli od upału, dusili się i dusili innych. Teraz skupili się przy otwartych drzwiach, dysząc jak
ryby wyrzucone na piasek.
— Uwaga: Wysiadać z rzeczami. Zabierać wszystko. Wszystkie te swoje klamoty składać
koło wagonu na kupę. Palta oddawać. Jest lato. Maszerować na lewo. Zrozumiano?
— Panie, co z nami będzie? — zeskakują już na żwir, niespokojni, roztrzęsieni.
— Skąd jesteście?
— Sosnowiec, Będzin. Panie, co to będzie? — uparcie powtarzają pytania, wpatrując się
żarliwie w cudze zmęczone oczy.— Nie wiem, nie rozumiem po polsku.
Jest prawo obozu, że ludzi idących na śmierć oszukuje się do ostatniej chwili. Jest to jedyna
dopuszczalna forma litości. Upał ogromny. Słońce osiągnęło zenit, rozpalone niebo dygoce,
powietrze faluje, wiatr, który chwilami przewiewa przez nas, to rozparzone, ciekłe powietrze.
Wargi już są popękane, czuje się w ustach słony smak krwi. Od długiego leżenia na słońcu
ciało jest słabe i oporne. Pić, och, pić.
Wylewa się z wagonu różnobarwna fala, objuczona, podobna do ogłupiałej, ślepej rzeki,
która szuka nowego koryta. Ale zanim oprzytomnieją, uderzeni świeżym powietrzem i
zapachem zieleni, już im pakunki wyrywa się z rąk, ściąga się palta, kobietom wyrywa się
torebki, odbiera parasole.
— Panie, panie, ale to od słońca, ja nie mogę...
— Verboten’ — szczeka się przez zęby, sycząc głośno. Za plecami stoi esman, spokojny,
opanowany, fachowy.
— Meine Herrschaften, moi państwo, nie rozrzucajcie tak rzeczy. Trzeba okazać trochę
dobrej woli. — Mówi dobrotliwie, a cienka trzcina gnie mu się nerwowo w rękach.
— Tak jest, tak jest — odpowiadają wielogłośnie, przechodząc, i raźniej idą wzdłuż
wagonów. Jakaś kobieta schyla się szybko podnosząc torebkę. Świsnęła trzcina, kobieta
krzyknęła, potknęła się i upadła pod nogi tłumu. Dziecko biegnące za nią pisnęło: „Mamełe!”
— taka mała, rozczochrana dziewczynka...
Rośnie kupa rzeczy, walizek, tłumoków, plecaków, pledów, ubrań, torebek, które, padając,
otwierają się i wysypują barwne tęczowe banknoty, złoto, zegarki; przed drzwiami wagonów
piętrzą się stosy chleba, gromadzą słoiki różnobarwnych marmolad, powideł, pęcznieją zwały
szynek, kiełbasy, rozsypuje się po żwirze cukier. Zapchane ludźmi auta odjeżdżają z
piekielnym warkotem, wśród zawodzenia i wrzasku kobiet opłakujących dzieci, i ogłupiałego
milczenia nagle osamotnionych mężczyzn. To ci, co poszli na prawo
— młodzi i zdrowi — ci pójdą na lager. Gaz ich nie minie, ale wpierw będą pracować.
Auta odjeżdżają i wracają, bez odpoczynku, jak na potwornej taśmie. Bez przerwy jeździ
karetka Czerwonego Krzyża. Olbrzymi krwawy krzyż wymalowany na masce motoru roztapia
się w słońcu. Niezmordowanie jeździ karetka Czerwonego Krzyża: to właśnie w niej wozi się
gaz, gaz, którym trują tych ludzi.
Ci z Kanady, którzy są przy schodkach, nie mają chwili wytchnienia, oddzielają tych do gazu
od tych, co idą na lager, wypychają pierwszych na schody, ubijają na aucie, na każde
sześćdziesięciu, tak plus-minus.
Z boku stoi młody, gładko wygolony pan, esman z notatnikiem w ręku; każde auto to
kreska, jak odjedzie szesnaście aut, to jest tysiąc, tak plus-minus. Pan jest zrównoważony i
dokładny. Nie odjedzie auto bez jego wiedzy i jego kreski: Ordnung muss sein. Kreski
pęcznieją w tysiące, tysiące w całe transporty, o których mówi się krótko: „Z Salonik”, „ze
Strasburga”, „z Rotterdamu”. O tym będzie się już dziś mówiło „Będzin”. Ale na stałe uzyska
nazwę „Będzin —Sosnowiec”. Ci, którzy pójdą z tego transportu na lager, dostaną numery:
131 — 132. Rozumie się tysięcy, lecz w skrócie będzie się mówiło właśnie tak: „131 — 132”.
Transporty rosną w tygodnie, miesiące, lata. Gdy skończy się wojna, będą liczyć spalonych.
Naliczą cztery i pół miliona. Naj-krwawsza bitwa wojny, największe zwycięstwo solidarnych i
zjednoczonych Niemiec. Ein Reich, ein Volk, ein Fuhrer‘ — i cztery krematoria. Ale
krematoriów będzie w Oświęcimiu szesnaście, zdolnych spalić pięćdziesiąt tysięcy dziennie.
Obóz rozbuduje się, aż się oprze naelektryzowanym drutem o Wisłę, zamieszka go trzysta
tysięcy ludzi w pasiakach, będzie się zwał Verbrecher-Stadt — „Miasto Przestępców”. Nie,
ludzi nie zabraknie. Spalą się Żydzi, spalą się Polacy, spalą się Rosjanie, przyjdą ludzie z
Zachodu i Południa,z kontynentu i wysp. Przyjdą ludzie w pasiakach, odbudują zburzone
miasta niemieckie, zaorzą odłogiem leżącą ziemię, a gdy osłabną w bezlitosnej pracy, w
wiecznym Bewegung, Bewegung — otworzą się drzwi gazowych komór. Komory będą
ulepszone, oszczędniejsze, sprytniej zamaskowane. Będą jak te w Dreźnie, o których już
chodzą legendy.
Już się opróżniły wagony. Chudy, ospowaty esman spokojnie zagląda do środka, kiwa
głową z niesmakiem, ogarnia nas spojrzeniem i wskazuje wnętrze.
— Rein. Oczyścić!
Wskakuje się do środka. Porozrzucane po kątach wśród kału ludzkiego i pogubionych
zegarków leżą poduszone, podeptane niemowlęta, nagie potworki o ogromnych głowach i
wydętych brzuchach. Wynosi się je jak kurczaki, trzymając po parę w jednej garści.
— Nie nieś ich na auto. Oddaj kobietom — mówi zapalając papierosa esman. Zapalniczka
mu się zacięła, jest nią bardzo zaaferowany.
— Bierzcie te niemowlęta, na litość boską — wybucham, bo kobiety z przerażeniem
uciekają ode mnie, wtulając głowy w ramiona.
Dziwnie niepotrzebnie pada imię Boga, bo kobiety z dziećmi idą na auto, wszystkie, nie ma
wyjątku. Wiemy wszyscy dobrze, co to znaczy, i patrzymy na siebie z nienawiścią i
przerażeniem.
— Co, brać nie chcecie? — powiedział jakby ze zdziwieniem i wyrzutem ospowaty esman i
począł odpinać rewolwer.
— Nie trzeba strzelać, ja wezmę.
Siwa, wysoka pani wzięła ode mnie niemowlęta i przez chwilę patrzyła mi prosto w oczy.
— Dziecko, dziecko — szepnęła uśmiechając się. Odeszła, potykając się na żwirze.
Oparłem się o ścianę wagonu. Byłem bardzo zmęczony. Ktoś szarpie mnie za rękę.—
Chodź, dam ci się napić. Wyglądasz, jakbyś miał rzygać. En avant\ pod szyny, chodź!
Patrzę, twarz ta skacze mi przed oczyma, rozpływa się, miesza się, olbrzymia,
przezroczysta, z drzewami nieruchomymi, nie wiadomo dlaczego czarnymi, z przelewającym
się tłumem... Mrugam ostro powiekami: Henri.
— Słuchaj, Henri, czy my jesteśmy ludzie dobrzy?
— Czemu się głupio pytasz?
— Widzisz, przyjacielu, wzbiera we mnie zupełnie niezrozumiała złość na tych ludzi, że
przez nich muszę tu być. Nie współczuję im wcale, że idą do gazu. Żeby się ziemia pod nimi
wszystkimi rozstąpiła. Rzuciłbym się na nich z pięściami. Przecież to jest patologiczne chyba,
nie mogę zrozumieć.
— Och, wprost przeciwnie, to normalne, przewidziane i obliczone. Męczy cię rampa,
buntujesz się, a złość najłatwiej wyładować na słabszym. Pożądane jest nawet, abyś ją
wyładował. To tak na chłopski rozum, compńsl — mówi nieco ironicznie Francuz, wygodnie
układając się pod szynami. — Patrz na Greków, ci umieją korzystać! Żrą wszystko, co im pod
rękę wlizie; przy mnie zjadł jeden słoik marmolady.
— Bydło. Jutro połowa z nich zdechnie na sraczkę.
— Bydło? Ty też byłeś głodny.
— Bydło — powtarzam zawzięcie. Zamykam oczy, słyszę krzyki, czuję drżenie ziemi i parne
powietrze na powiekach. W gardle zupełnie sucho.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin