Ludlum Robert - Protokół Sigmy.doc

(2267 KB) Pobierz
ROBERT LUDLUM

ROBERT LUDLUM

PROTOKÓŁ SIGMY

Przekład: Jan Kraśko

Spis treści

Rozdział 1              4

Rozdział 2              16

Rozdział 3              23

Rozdział 4              39

Rozdział 5              49

Rozdział 6              66

Rozdział 7              79

Rozdział 8              88

Rozdział 9              97

Rozdział 10              105

Rozdział 11              116

Rozdział 12              127

Rozdział 13              137

Rozdział 14              144

Rozdział 15              158

Rozdział 16              170

Rozdział 17              182

Rozdział 18              193

Rozdział 19              196

Rozdział 20              203

Rozdział 21              211

Rozdział 22              217

Rozdział 23              225

Rozdział 24              238

Rozdział 25              243

Rozdział 26              251

Rozdział 27              258

Rozdział 28              269

Rozdział 29              282

Rozdział 30              294

Rozdział 31              297

Rozdział 32              311

Rozdział 33              327

Rozdział 34              351

Rozdział 35              357

Rozdział 36              370

Rozdział 37              380

Rozdział 38              395

Rozdział 39              416

Rozdział 40              425

Rozdział 41              432

Rozdział 42              438

Rozdział 43              445

Rozdział 44              453

Rozdział 45              456

Rozdział 46              465

Rozdział 47              484

Rozdział 48              491

Rozdział 49              498

Rozdział 50              504

Rozdział 1

Zurych

- Czy podać panu coś do picia? Hotel page, niski, przysadzisty mężczyzna, mówił po angielsku prawie bez cienia obcego akcentu. Na piersi jego oliwkowego uniformu lśnił brązowy identyfikator z nazwiskiem.

- Nie, dziękuję - odrzekł z lekkim uśmiechem Ben.

- Na pewno? Może napije się pan herbaty? Kawy? Wody mineralnej? - Z jasnych oczu gońca biła służalcza gorliwość człowieka, któremu zostało zaledwie kilką minut na zdobycie napiwku. - Strasznie mi przykro, że samochód się spóźnia.

- Nie szkodzi, zaczekam.

Ben stał w holu St. Gottharda, eleganckiego, dziewiętnastowiecznego hotelu specjalizującego się w obsłudze bogatych, międzynarodowych biznesmenów. Cóż, spójrzmy prawdzie w oczy: to właśnie ja, pomyślał z cierpką ironią. Już się wymeldował i z braku lepszego zajęcia zastanawiał się właśnie, czy nie dać gońcowi napiwku za to, żeby nie nosił jego bagażu, nie chodził za nim krok w krok niczym bengalska panna młoda i nie przepraszał go nieustannie za to, że samochód, który miał zawieźć Bena na lotnisko, jeszcze nie przyjechał. Luksusowe hotele na całym świecie szczyciły się rozpieszczaniem swoich gości, lecz dla Bena, który sporo podróżował, te nachalne praktyki zawsze były czymś natrętnym i bardzo irytującym. Za długo wyłaził z kokonu? Ten kokon - skostniałe rytuały świata uprzywilejowanych - w końcu z nim wygrał. Hotel page przejrzał go na wylot: ot, jeszcze jeden bogaty, zepsuty Amerykanin.

Ben miał trzydzieści sześć lat, lecz tego dnia czuł się o wiele starzej. Uczucie to doskwierało mu nie tylko z powodu różnicy czasu między Europą i Stanami. Fakt, przyleciał z Nowego Jorku poprzedniego dnia i wciąż nie mógł się pozbierać, ale chodziło o coś innego: o to, że znowu przyjechał do Szwajcarii. W szczęśliwszych czasach bywał tu bardzo często: jeździł jak wariat na nartach, szalał za kierownicą samochodu i pośród tych kamiennolicych przestrzegających prawa obywateli czuł się jak dziki, wolny duch. Bardzo pragnął odzyskać dawny animusz, lecz nie mógł. Ostatni raz był tu przed czterema laty, kiedy Peter - jego brat bliźniak i najlepszy przyjaciel -zginął w katastrofie lotniczej. Wiedział, że podróż poruszy stare wspomnienia, ale nie spodziewał się, że tak bardzo to przeżyje. Dopiero tu, na miejscu, zdał sobie sprawę, że popełnił wielki błąd. Odkąd wylądował na lotnisku Kloten, nie mógł wziąć się w garść i poradzić sobie z uczuciami, które w nim wzbierały: z gniewem, smutkiem i samotnością.

Był jednak na tyle mądry, żeby je w sobie stłumić. Poprzedniego dnia po południu zaliczył naradę z klientem, dziś rano odbył serdeczne spotkanie z drugim, z doktorem Rolfem Grendelmeierem ze Stowarzyszenia Banków Szwajcarskich. Oczywiście było to spotkanie zupełnie bezsensowne, ale cóż, nie ma to jak zadowoleni klienci: ich nieustanne dopieszczanie należało do jego obowiązków. Otóż to, dopieszczanie. Gdyby miał być wobec siebie szczery, powiedziałby, że właśnie na tym polega jego praca. Czasami ogarniało go swoiste poczucie winy, że tak łatwo wszedł w rolę jedynego żyjącego syna legendarnego Maksa Hartmana, w rolę przyszłego dziedzica rodzinnej fortuny i prezesa Funduszu Kapitałowego Hartmana, wielomiliardowej firmy założonej przez jego ojca.

Z czasem poznał wszystkie sztuczki, które powinien znać każdy finansista: miał szafę pełną garniturów od Brioniego i Kitona, potrafił się miło uśmiechać i mocno ściskać klientowi rękę, ale przede wszystkim wyćwiczył stosowne spojrzenie, spojrzenie człowieka poważnego, uczciwego i zatroskanego. To właśnie spojrzenie było dowodem odpowiedzialności, wiarygodności, życiowej mądrości i -jakże często - rozpaczliwej, choć dobrze maskowanej nudy.

Mimo to nie przyjechał do Szwajcarii w interesach. Na lotnisku Kloten czekał mały samolot, który miał zabrać go do St. Moritz na narty, na urlop ze starszym, piekielnie bogatym klientem, jego żoną i - podobno piękną - wnuczką. Stary człowiek niezwykle jowialny i przekonujący, bardzo nalegał - Ben zdawał sobie sprawę, że chce go podejść i wrobić. Było to jedno z niebezpieczeństw czyhających na przystojnego, bogatego kawalera z Manhattanu: klienci zawsze próbowali umawiać go ze swymi córkami, siostrzenicami i kuzynkami; o lepszej partii nie mogli nawet marzyć. Grzeczne odmawianie jest sztuką bardzo nudną, dlatego od czasu do czasu umawiał się z kobietami, których towarzystwo sprawiało mu przyjemność. Nigdy nic nie wiadomo. Poza tym Max chciał mieć wnuka.

Max Hartman, filantrop, postrach międzynarodowych finansistów, założyciel Funduszu Kapitałowego Hartmana. Przedsiębiorczy imigrant, uciekinier z hitlerowskich Niemiec, który przyjechawszy do Ameryki z przysłowiowymi dziesięcioma dolarami w kieszeni, założył po wojnie towarzystwo inwestycyjne i wytrwale je rozbudowywał, aż z małej spółki powstał wielomiliardowy kolos. Stary Max. Miał teraz ponad osiemdziesiąt lat, mieszkał w luksusowej samotni w Bedford w stanie Nowy Jork, wciąż kierował firmą i skutecznie dbał o to, żeby nikt o nim nie zapomniał.

Nie jest łatwo pracować u ojca, a jeszcze trudniej pracuje się wtedy, gdy ma się gdzieś „obrót walorami”, „asygnowanie kapitału”, „ryzyko inwestycyjne” i wszystkie te głupie, otępiające umysł terminy.

Albo gdy ma się gdzieś pieniądze. Ben doskonale rozumiał, że na taki luksus pozwolić sobie mogą jedynie ci, którzy mają ich za dużo. Jak choćby oni, Hartmanowie, właściciele licznych funduszy powierniczych, prywatnych szkół, olbrzymiej posiadłości w hrabstwie Westchester, nie wspominając już o prawie osiemdziesięciu kilometrach ziemi pod Greenbrier i o całej reszcie.

Dopóki samolot Petera nie roztrzaskał się o ziemię, Ben mógł robić to, co naprawdę kochał: uczyć, zwłaszcza dzieci, na których większość postawiła kreskę. Był nauczycielem piątej klasy jednej z najgorszych nowojorskich szkół, mieszczącej się w części Brooklynu zwanej Wschodnim Nowym Jorkiem. Chodziło do niej mnóstwo „trudnych” dzieci, i owszem, grasowały tam również gangi posępnych dziesięciolatków, uzbrojonych jak handlarze narkotyków z Kolumbii. Jednak dzieci te potrzebowały nauczyciela, któremu naprawdę na nich zależało. Jemu zależało, dlatego kilkorgu z nich zdołał odmienić życie.

Ale po śmierci brata zmuszono go do objęcia posady w rodzinnej firmie. Przyjaciołom powiedział, że wymusiła to na nim matka na łożu śmierci, i pewnie tak było. Rak czy nie rak, matce nie umiałby odmówić. Doskonale pamiętał jej ściągniętą twarz, jej poszarzałą od chemioterapii skórę, sino czerwone worki pod oczami. Była niemal dwadzieścia lat młodsza od ojca i nigdy nie przypuszczała, że mogłaby odejść pierwsza. „Pracuj, bo noc nadchodzi” - mówiła, uśmiechając się dzielnie. Reszty nie dopowiedziała. Max przeżył Dachau tylko po to, żeby stracić syna, a wkrótce miał stracić i żonę. Był silny, lecz czy mógł to wytrzymać człowiek choćby najsilniejszy?

- Ciebie też stracił? - szepnęła. W owym czasie Ben mieszkał kilka ulic od szkoły, na piątym piętrze ponurej rudery o śmierdzących kocim moczeni korytarzach i zwijającym się linoleum na podłodze. Nie przyjmował pieniędzy od rodziców - postawił to sobie za punkt honoru.

- Ben, słyszałeś, o co pytam?

- Ale te dzieciaki... - zaprotestował, choć w jego głosie pobrzmiewała już nutka rezygnacji. - One mnie potrzebują.

- On też - odrzekła cichutko i na tym rozmowa się skończyła.

Tak więc teraz, jako syn założyciela i władcy finansowego imperium, zabierał bogatych klientów na lunch, schlebiał im i nadskakiwał. Potajemnie pracował też jako wolontariusz w ośrodku dla „trudnych dzieci”, przy których jego dawni piątoklasiści wyglądali jak ministranci, i wykorzystywał każdą sposobność, żeby podróżować, jeździć na nartach, śmigać na snowboardzie, latać na paralotni, uprawiać wspinaczkę i umawiać się z kobietami, skrzętnie unikając stałych związków z nimi.

Stary Max musiał jeszcze zaczekać.

Wnętrze holu St. Gottharda - różowy adamaszek, ciężkie, ciemne wiedeńskie meble - zaczęło go nagle drażnić i przygniatać.

- Chyba jednak zaczekam na zewnątrz - powiedział.

- Naturalnie, proszę pana, jak pan sobie życzy - odparł hotel page.

Mrużąc oczy i mrugając, Ben wyszedł na jaskrawe słońce i rozejrzał się po ulicy. Bahnhofstrasse, majestatyczna, wysadzana drzewami aleja: tłumy przechodniów, luksusowe sklepy, kawiarnie, dziesiątki instytucji finansowych w małych pałacykach z jasnego piaskowca. Z hotelu wypadł goniec z walizkami i łaził za nim, dopóki Ben nie dał mu pięćdziesięciu franków i nie odprawił.

- Och, bardzo szanownemu panu dziękuję! - wykrzyknął hotel page z udawanym zaskoczeniem.

Po lewej stronie hotelu był brukowany podjazd i odźwierny miał zawiadomić go, gdy tylko nadjedzie samochód, ale Benowi się nie spieszyło. Po wielu godzinach spędzonych w dusznych, przegrzanych pokojach, w których zawsze unosił się zapach kawy i nieco słabszy, lecz nieomylny zapach dymu z cygara, bryza znad Jeziora Zuryskiego była dla niego ożywcza i kojąca.

Wziął narty - nowiuteńkie volanty ti supers - oparł je o kolumnę koryncką przed wejściem, gdzie czekały pozostałe bagaże, i zaczął obserwować ulicę, ten wystawiany przez anonimowych przechodniów spektakl. Obrzydliwie młody biznesmen krzyczący coś do komórki. Otyła kobieta w czerwonej kurtce z kapturem, pchająca wózek. Tłum podekscytowanych japońskich turystów. Wysoki, elegancko ubrany i siwiejący już mężczyzna o ściągniętych w kucyk włosach. Goniec z liliami, w charakterystycznym, pomarańczowo-czarnym uniformie Blumchengailerie, zuryskiej sieci luksusowych kwiaciarni. Piękna, elegancka blondynka z torbą Festinera, która najpierw zerknęła tylko w jego stronę, a potem prosto na niego: zrobiła, to szybko, lecz z wyraźnym zainteresowaniem, i natychmiast odwróciła oczy. Gdyby tylko świata nam stało i czasu, pomyślał Ben i powędrował wzrokiem dalej. Z oddalonej o sto metrów Lowenstrasse dochodził nieustanny, lecz przytłumiony odgłos ruchu ulicznego. Gdzieś w pobliżu jazgotliwie zaszczekał pies. Ulicę przeciął jakiś mężczyzna: miał na sobie kurtkę w dziwnym odcieniu szkarłatu, nieco za wytworną jak na Zurych. I nagle Ben zobaczył mężczyznę mniej więcej w swoim wieku, który zdecydowanym krokiem mijał właśnie Koss Konditerei. Wyglądał znajomo...

Bardzo znajomo.

Zaskoczony Ben zmrużył oczy. Czyżby to był - czyż mógł to być - Jimmy Cavanaugh, jego stary kumpel z college'u? Na jego ustach zagościł szelmowski uśmiech.

Jimmy Cavanaugh, którego poznał na drugim roku studiów w Princeton. Jimmy jak wielkie panisko mieszkał poza kampusem, palił papierosy bez filtra - zabójcze dla zwykłego śmiertelnika - i potrafił spić dosłownie każdego, nawet jego, Bena, który miał reputację faceta o mocnej głowie. Pochodził z Homer, małego miasteczka w północno-zachodniej części stanu Nowy Jork, skąd przywiózł tysiące ciekawych dykteryjek; pewnego wieczoru, wprowadziwszy Bena w niuanse picia tequili z piwem, przez kilka godzin snuł zapierające dech w piersi opowieści o popularnym w Homer sporcie zwanym „obalaniem krowy”. Był niepoprawnym szelmą i niezwykle ruchliwym światowcem o niewyczerpanym repertuarze dowcipów, a wszystko, co robił, robił inteligentnie i ze swadą. Ale przede wszystkim miał w sobie więcej życia niż większość tych, których Ben w owym czasie znał: tych wszystkich zawodowców o spoconych dłoniach, handlujących testami występnymi na wydział prawa czy biznesu, tych pretensjonalnych studentów ostatnich lat romanistyki, którzy palili papierosy z goździkami i nosili czarne szaliki, tych posępnych ćpunów, dla których buntem przeciwko światu było farbowanie włosów na zielono. Jimmy bardzo się spośród nich wyróżniał, dlatego Ben, zazdroszcząc mu spokoju i luzactwa, cieszył się z ich przyjaźni, a nawet był nią mile połechtany. Jak to często bywa, po college'u stracili ze sobą kontakt: Jimmy wyjechał do Georgetown, do Szkoły Służby Zagranicznej, a on został w Nowym Jorku. Nie należeli do tych, którzy z nostalgią wspominają okres studiów, a odległość i czas zrobiły swoje. Mimo to Jimmy był najprawdopodobniej jednym z niewielu ludzi, z którymi Ben miałby ochotę teraz pogadać.

Jimmy - nie było już najmniejszej wątpliwości, że to on - znalazł się na tyle blisko, że Ben widział jego brązowy płaszcz, kosztowny garnitur pod nim i cygaro w ustach. Zmieniła mu się sylwetka - miał teraz o wiele szersze bary - jednak był to na pewno Jimmy.

- Jezu Chryste... - powiedział na głos.

Zrobił krok w jego stronę, lecz raptem przypomniał sobie o nowiutkich volantach, których nie chciał zostawiać nawet pod opieką odźwiernego. Wziął narty, zarzucił je sobie na ramię i ruszył w stronę Jimmy'ego. Jego rude włosy trochę wypłowiały i przerzedziły się, na niegdyś gładkiej twarzy pojawiło się kilka zmarszczek; miał na sobie garnitur od Armaniego za dwa tysiące dolarów, ale na pewno był to Jimmy. Góra z górą się nie zejdzie: co on, do diabła, tu robi? I nagie ich spojrzenia się spotkały.

Jimmy rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i skręcił ku niemu z wyciągniętą ręką.

- Hartman, stary byku! - zawołał. - Kupę lat!

- Boże, to naprawdę ty! - wykrzyknął Ben, ze zdumieniem dostrzegając metalową rurkę, wystającą Jimmy'emu spod poły płaszcza. Momentalnie zdał sobie sprawę, że to tłumik: tłumik pistoletu wycelowanego prosto w jego brzuch.

To jakiś zwariowany żart, pomyślał, Jimmy słynął z nich. Jednak podnosząc ręce do góry i robiąc unik przed wyimaginowaną kulą, zobaczył, jak Cavanaugh leciutko przesuwa prawą dłoń, co było nieomylnym znakiem, że właśnie naciska spust.

Wszystko, co zdarzyło się później, trwało najwyżej ułamek sekundy, jednak zdawało się, że czas zwolnił bieg, niemal się zatrzymał. W gwałtownym odruchu Ben zamachnął się nartami i ostrym łukiem ściągnął je w dół, chcąc wytrącić kumplowi broń z ręki, zamiast w rękę, uderzając go mocno w kark.

Chwilę później - a może dokładnie w tym samym momencie - usłyszał stłumiony odgłos wystrzału i poczuł ukłucia odłamków szkła na szyi, gdy aż nadto prawdziwy pocisk strzaskał szybę wystawową oddaloną zaledwie metr od nich.

To niemożliwe, ja chyba śnię!

Zaskoczony Jimmy stracił równowagę i ryknął z bólu. Potykając się i padając, wyciągnął rękę, żeby przytrzymać się nart. Ale wyciągnął tylko jedną rękę: lewą. Ben poczuł się tak, jakby połknął bryłę lodu. Kiedy człowiek pada, kierują nim niezwykle silne odruchy samozachowawcze: wyciąga wówczas obie ręce, upuszczając walizkę, pióro, gazetę, słowem wszystko to, co wtedy trzyma. Jest niewiele przedmiotów, których nie upuści - niewiele przedmiotów, na których tracąc równowagę; będzie kurczowo zaciskał palce.

Ten pistolet był prawdziwy.

Ben usłyszał trzask padających na chodnik nart, zobaczył cienką strużkę krwi spływającą po twarzy Jimmy'ego, zobaczył, jak Jimmy wstaje i potrząsa głową, żeby oprzytomnieć. Wtedy skoczył w bok i popędził przed siebie ulicą.

Pistolet był prawdziwy. I Jimmy z tego pistoletu wystrzelił. Wystrzelił do niego.

Drogę ucieczki blokowały mu tłumy robiących sprawunki ludzi i biznesmenów spieszących na lunch z klientami, dlatego przedzierając się między nimi, kilka razy na kogoś wpadł. Potrąceni krzyczeli, wymachiwali rękami, lecz on biegł dalej tak szybko jak nigdy dotąd, klucząc w tłumie z nadzieją, że dzięki temu trudniej będzie go trafić.

Co się, do diabła, dzieje? To obłęd, to czysty obłęd!

W pewnej chwili popełnił błąd. Oglądając się przez ramię, musiał nieuchronnie zwolnić: obejrzał się i pokazał tamtemu twarz - pokazał twarz przyjacielowi z dawnych lat, który z jakichś niezgłębionych powodów chciał go teraz zabić. Nagle, ledwie krok od niego, głowa młodej kobiety eksplodowała w chmurze szkarłatnej mgły.

Przerażony Ben rozdziawił usta.

Jezu Chryste!

Nie, to niemożliwe, to tylko sen, koszmarny sen...

Z wykładanej marmurem ściany budynku, obok którego przebiegał, bryzgnął mały gejzer kamiennych odłamków. Cavanaugh już wstał, już pędził piętnaście, dwadzieścia metrów za nim i chociaż musiał strzelać w biegu, oko miał przerażająco celne.

Próbuje mnie zabić. Nie, on mnie zabije...

Ben zrobił zwód w prawo, potem w lewo, skoczył przed siebie i popędził najszybciej, jak tylko potrafił. W Princeton biegał na osiemset metrów i teraz, piętnaście lat później, zrozumiał, że jego jedyną szansą jest prędkość, że musi odnaleźć w sobie i wykorzystać cały zapas sił. Adidasy, które miał na nogach, nie nadawały się do biegania, lecz nic nie mógł na to poradzić. Ceł: musiał wyznaczyć sobie konkretny punkt docelowy, metę, miejsce, do którego ma dobiec - to zawsze pomagało. Myśl, do cholery, myśl! I raptem go olśniło: ledwie ulicę dalej, tuż przy Hauptbahnhof, przy dworcu głównym, znajdowało się największe podziemne centrum handlowe w Europie, hałaśliwa świątynia konsumpcji znana jako Shopville. Oczyma wyobraźni ujrzał wejście, ruchome schody przy Bahnhofplatz - zamiast przebijać się przez tłumy zalewające ulice i chodniki, o wiele szybciej byłoby zjechać na dół i przeciąć skwer pod ziemią. Poza tym Shopville mogło zapewnić mu bezpieczne schronienie. Tylko szaleniec śmiałby go tam ścigać. Świadomy jedynie wiatru, który owiewał mu twarz, narzucił sobie stałe tempo i jak za dawnych lat, kiedy regularnie trenował na stadionie, popędził sprintem, wysoko podnosząc kolana i stawiając długie, kocie kroki. Zgubił go? Nie słyszał odgłosów pościgu, lecz nie mógł sobie pozwolić na luksus nadziei. Po prostu biegł, zdecydowanie i desperacko.

Blondynka z torbą Festinera zamknęła klapkę maleńkiego telefonu, schowała go do kieszeni błękitnego żakietu od Chanel i w grymasie rozdrażnienia lekko odęła błyszczące, bladoróżowe usta.

Początkowo wszystko szło dobrze, jak w zegarku. Ustalenie, że mężczyzna stojący przed hotelem St. Gotthard jest właściwym celem, zajęło jej zaledwie kilka sekund. Trzydzieści parę lat, kanciasta twarz, mocno zarysowana dolna szczęka, kędzierzawe, lekko przyprószone siwizną włosy, brązowo zielone oczy. Facet o całkiem miłej powierzchowności, nawet przystojny, lecz nie na tyle rzucający się w oczy, żeby rozpoznać go na sto procent z tak dużej odległości. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Rozpozna go wybrany przez nich strzelec, skutecznie o to zadbali.

Jednak kilkanaście sekund później okazało się, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Cel był amatorem - istniała nikła szansa, że wyjdzie cało ze spotkania z profesjonalistą. Mimo to amatorzy zawsze wzbudzali w niej nieufność. Popełniali błędy, błędy nie do przewidzenia, a ich zaprzeczająca zdrowemu rozsądkowi naiwność często umożliwiała im ucieczkę i doprowadzała do sytuacji takiej jak ta. Wiedziała, że cel im nie umknie, że nie można umknąć przed nieuchronnym. Ale liczył się też czas, jedyny element, którego nie mieli w nadmiarze. Sigma Jeden nie będzie zadowolony. Zerknęła na mały, wysadzany drogimi kamieniami zegarek, wyjęła komórkę i wykonała jeszcze jeden telefon.

Brakowało mu tchu, bolące mięśnie domagały się tlenu. Przystanął przed ruchomymi schodami, wiedząc, że musi podjąć błyskawiczną decyzję. Tuż obok wisiała niebieska tablica: 1.UNTERGESCHOSS SHOPVILLE. Schody jadące w dół były zatłoczone, zapchane ludźmi z torbami i wózkami. Nie, zbiegnie tymi, które jechały do góry, bo na tych ludzi było znacznie mniej. Wpadł na nie, odpychając na bok młodego chłopaka i dziewczynę, którzy trzymali się za ręce. Dostrzegł jeszcze ich skonsternowane, niepewnie uśmiechnięte twarze i popędził w dół.

Biegł teraz wyłożonym czarną gumą chodnikiem, główną aleją podziemnego atrium, i już zatliła się w nim iskierka nadziei, gdy wtem zrozumiał, jak straszny popełnił błąd. Zewsząd buchnęły rozpaczliwe, przerażone krzyki, doszedł go upiorny wrzask. Cavanaugh nie zrezygnował i ścigał go nawet tutaj, w tej ciasnej, zamkniętej przestrzeni. W lustrzanej ścianie sklepu jubilerskiego błysnął żółtawobiały ogień z lufy. W tej samej sekundzie pocisk rozharatał mahoniowy panel na ścianie sklepu z książkami podróżniczymi, odsłaniając tani podkład z włókna szklanego. Stojący krok dalej starzec w obszernym garniturze chwycił się za szyję i przewrócił jak kręgiel - krew spłynęła po jego koszuli.

Ben skoczył za punkt informacyjny, podłużną budkę z betonu i szkła. Miała najwyżej półtora metra szerokości, a na jej ścianie wisiał przewodnik po sklepach, trójjęzyczna listą, spisana eleganckimi, białymi literami na czarnym tle. Stłumiony brzęk szkła - kuła strzaskała szybę. Ułamek sekundy później usłyszał ostry trzask i u jego stóp wylądował kawał betonu.

O włos! Cavanaugh chybił o włos!...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin