Holt Victoria - Odmieniec.pdf

(1182 KB) Pobierz
PHILIPPA CARR
PHILIPPA CARR
(Victoria Holt)
Odmieniec
Ostatnie lato
Miałam dziesięć lat, kiedy nieprzerwane pasmo szczęścia, jakim było moje
dotychczasowe dzieciństwo, raptownie się urwało. Przyczyną tego było małżeństwo
mojej matki z Benedyktem Lansdonem. Gdybym była nieco starsza i miała więcej
życiowego doświadczenia, wiedziałabym, że tak to się właśnie skończy. Ale ja żyłam
sobie, nieświadoma oczekującej mnie zmiany, spokojna i szczęśliwa w bezpiecznym
kokonie miłości mojej matki, która była centrum mego istnienia. Wierzyłam również, że
jestem najważniejszą osobą w jej życiu i nie podejrzewałam ani przez chwilę, że jakiś
intruz zakłóci moje szczęście.
Ten intruz nie był tak całkiem mi nie znany. Towarzyszył nam, odkąd sięgnę pamięcią,
zawsze jednak gdzieś w tle, na drugim planie, gdzie, jak miałam nadzieję, pozostanie już
na stałe.
Był obecny, kiedy przyszłam na świat pośród złotonośnych pól Australii. I to w jego domu
po raz pierwszy ujrzałam światło dzienne.
- Pan Lansdon - opowiadała moja matka - różnił się od innych górników. Posiadał
przynoszącą niemałe dochody kopalnię i zatrudniał w niej wiele osób, którym
poszukiwanie złota na własną rękę się nie powiodło. Wszyscy mieszkaliśmy w barakach.
Nie możesz sobie wyobrazić, jak one wyglądały; mniej więcej jak ta chata w lesie, w
której podczas ubiegłej zimy przebywał ten stary włóczęga. Trudno o gorsze miejsce na
urodzenie dziecka. Postanowiono zatem, że na okres porodu przeprowadzę się do domu
pana Lansdona. Pedrek także tam przyszedł na świat.
Pedrek Cartwright był moim serdecznym przyjacielem. Mieszkał wraz z rodzicami w
Londynie. Jego dziadek był właścicielem kopalni Pencarron, która znajdowała się w
Kornwalii w pobliżu Cador, siedziby moich dziadków; spędzaliśmy więc razem wiele
czasu. Jeśli jego rodzice musieli zostać w Londynie, a my akurat wybieraliśmy się do
rodziców mej matki, z reguły zabieraliśmy go ze sobą. Moja mama była wielce
zaprzyjaźniona z jego rodzicami. W Londynie utrzymywaliśmy ze sobą ścisłe stosunki
towarzyskie. Byliśmy ze sobą zżyci prawie jak rodzina.
Jako bardzo małe dzieci, ja i Pedrek bawiliśmy się na terenie kopalni złota. Obydwoje
przyszliśmy na świat w tym samym miasteczku górniczym, na drugim końcu świata, i
obydwoje w domu tegoż samego Benedykta Lansdona. To nas do siebie zbliżyło.
1
Powinnam była odgadnąć, co się święci, ponieważ ilekroć mama wymieniała imię
Benedykta Lansdona, jej głos nabierał dziwnej miękkości, oczy błyszczały, a na ustach
pojawiał się uśmiech. Ale w owym czasie nie przywiązywałam do tych sygnałów żadnej
uwagi.
I to wcale nie dlatego, że miałoby to jakiś wpływ na rozwój przyszłych wypadków. Moja
niechęć do jakichkolwiek zmian w dotychczasowym życiu wcale nie byłaby mniejsza, ale
przynajmniej uodporniłabym się na ten cios; nie byłby dla mnie wówczas takim szokiem.
Dopiero po ich ślubie uświadomiłam sobie, jakie miałam do tej pory beztroskie życie. Ale
ile rzeczy traktowałam wtedy jako naturalne i całkowicie mi należne!
Moje radosne dzieciństwo upływało w Londynie, w domu położonym w pobliżu parku,
dokąd każdego ranka udawałam się na spacer ze swoją guwernantką, panną Brown.
Spacerowałyśmy ścieżkami pod wyniosłą kopułą koron wysokich starych drzew:
kasztanów, dębów i buków. Panna Brown przyłączała się do grona innych guwernantek,
z którymi ucinała sobie pogawędkę, a ja tymczasem bawiłam się z innymi dziećmi.
Karmiliśmy kaczki na stawie i biegaliśmy po rozległej zielonej łące.
Uwielbiałam sklepy. Niedaleko naszego domu znajdował się rynek i czasami zimową
porą panna Brown zabierała mnie tam po południu. Cóż to była za przyjemność
przeciskać się wśród tłumu między kramikami i przyglądać się straganiarzom, zwłaszcza
kiedy po zapadnięciu zmroku zapalano jedną po drugiej naftowe latarnie. Któregoś razu
przy jednym z takich straganów jadłyśmy węgorza w galarecie mimo oporów panny
Brown, która uważała posilanie się na ulicy za wysoce niestosowne dla panienki z
dobrego domu. Ale jakoś w końcu udało mi się ją ubłagać. Fascynował mnie widok
wspaniale ubranych dam i dystyngowanych dżentelmenów w cylindrach i surdutach.
Uwielbiałam zimowe wieczory, kiedy siedziałyśmy z mamą przy kominku i czekałyśmy na
dzwonek wędrownego sprzedawcy bułeczek. Nasza służąca, Ann, wybiegała wówczas z
półmiskiem do drzwi, a potem wracała ze stertą pysznego pieczywa, które obie z mamą
przypiekałyśmy nad płomieniem ogniska.
To były piękne dni, które, jak byłam przekonana, będą trwały wiecznie; nie
podejrzewałam bowiem, że Benedykt Lansdon czai się gdzieś niedaleko i wyczekuje
tylko stosownej okazji, by wreszcie wystąpić z cienia i wszystko zmienić w moim życiu.
Kiedy pąki na drzewach w parku zaczynały się rozwijać i nawet karłowata grusza na
naszym skwerku zapowiadała z pychą, że w odpowiedniej porze spłodzi kilka
niejadalnych owoców, mama oznajmiała: “Już czas najwyższy jechać do Kornwalii.
Porozmawiam z ciotką Morwenną. Ciekawa jestem, jakie są ich tegoroczne plany”.
Ciotka Morwenna była matką Pedreka; jego rodzice mieszkali niedaleko naszego domu.
Kiedy przybywałyśmy do nich z wizytą, Pedrek zabierał mnie do swego pokoju, aby
pochwalić się nowym szczeniakiem lub zademonstrować najnowszą zabawkę, jaką
otrzymał w prezencie. Rozmawialiśmy o Kornwalii i o tym, co będziemy robić podczas
pobytu u naszych dziadków: moich i jego.
Potem była emocjonująca jazda pociągiem. Obydwoje z Pedrekiem staraliśmy się zająć
miejsce przy oknie. Z gorączkowym podnieceniem wskazywaliśmy sobie po drodze
różne interesujące, naszym zdaniem, szczegóły krajobrazu, podczas gdy pociąg mknął
2
po szynach, mijając pola, lasy i strumienie. Tylko od czasu do czasu zatrzymywał się na
stacjach i stacyjkach.
Wreszcie przybywaliśmy do miejsca przeznaczenia. Nasi dziadkowie już czekali. Witali
nas tak serdecznie i wylewnie, jakby nasz przyjazd był dla nich największym szczęściem
w życiu. Następnie rozjeżdżaliśmy się każde w swoją stronę; Pedrek jechał ze swymi
dziadkami do Pencarron, ja do Cador.
Cador, najwspanialsza i najbardziej fascynująca rezydencja, od setek lat stanowił
siedzibę rodu Cadorsonów. Ale wszyscy Cadorsonowie już wymarli. Ich nazwisko
wygasło na zawsze wraz ze śmiercią mego pradziadka Jake'a Cadorsona i jego syna
Jaco, którzy utonęli w Australii. Dom przeszedł na moją babkę, która wyszła za mąż za
Rolfa Hansona. Zawsze uważałam, że to wielka szkoda, iż nie ma już Cadorsonów,
ponieważ tylko ich nazwisko naprawdę pasowało do tej pięknej posiadłości.
Na szczęście zamek nie przeszedł w obce ręce i nadal pozostał w rodzinie, bo chociaż
mój dziadek wszedł do niej poprzez małżeństwo z moją babką, był do Cador, moim
zdaniem, znacznie bardziej przywiązany niż wszyscy pozostali członkowie klanu.
Doskonale rozumiałam jego miłość do tego domu. Zbudowany z szarego kamienia,
górował nad okolicą wieżami i armatnimi wieżyczkami niczym średniowieczna forteca.
Kiedy samotnie błądziłam po jego wielkich wysokich komnatach, wydawało mi się, że się
cofnęłam w czasie i żyję w dawnych wiekach. To było przejmujące doznanie, zwłaszcza
kiedy byłam jeszcze zupełnie mała. Przeszywał mnie wtedy niepokojący dreszcz. Ale
krzepiąca obecność matki i dziadków rozpraszała niemiłe wrażenie. Dziadek snuł
porywające opowieści o wojnie domowej i o walkach żołnierzy Cromwella ze stronnikami
króla Karola I. Opowiadał także o straszliwych sztormach, niezwykle groźnych dla
statków znajdujących się na morzu, oraz o różnych awanturnikach i odkrywcach
nieznanych krain i lądów.
Kochałam Cador. Dni zdawały mi się tam dłuższe, a niebo zawsze słoneczne i
bezchmurne. Nawet kiedy padał deszcz, czas mijał równie ciekawie. Kochałam też
morze. Czasami zezwalano nam na małą przejażdżkę łodzią, ale babcia niechętnie
odnosiła się do tego typu pomysłów. Wciąż miała w pamięci tragiczną śmierć swych
rodziców i brata, którzy utonęli w falach oceanu.
Często wraz z mamą i babcią chodziłyśmy na spacer do Poldorey, pobliskiego
miasteczka podzielonego na dwie części: wschodnią i zachodnią. Mijałyśmy wioski
rozciągające się wzdłuż nadbrzeża i przyglądałyśmy się rybakom naprawiającym sieci i
komentującym ostatni połów. Czasami pan Yeo, kamerdyner, zabierał mnie ze sobą,
kiedy szedł do nich po ryby. Jeszcze żywe rzucały się na wadze pokrytej warstwą
srebrnych łusek. Nie mogłam oderwać oczu od tego widoku. Przy okazji przysłuchiwałam
się rozmowom rybaków. Czasem chwalili się: “Dziś był dobry połów, Arry. Morze było
spokojne. Pan Bóg kazał uciszyć się falom”. Innym razem zapowiadali bardziej
pesymistycznie: “Dziś nie ma ryby. Sam Jezus Chrystus nie odważyłby się wypuścić na
morze w taką pogodę”. Znałam ich wszystkich z imienia - Toma, Teda, Harry'ego.
Niektórzy z nich nosili imponująco brzmiące imiona, w większości zaczerpnięte z Biblii:
Reuben, Salomon, Jafet, Obed... Większość z nich była żarliwymi zwolennikami braci
3
Wesleyów, Johna i Charlesa, założycieli Kościoła metodystów, którzy wędrowali po
Kornwalii, wygłaszając kazania i naprowadzając ludzi na ścieżkę zbawienia.
Cador znajdowało się ćwierć mili od miasteczka Poldorey, którego dwie części,
przedzielone rzeką Poldor, łączył zabytkowy most. Lubiłam wspinać się po jego stromych
uliczkach na szczyt skały, skąd rozciągał się piękny widok na morze. Znajdowała się tam
drewniana ławeczka, na której ludzie zwykli odpoczywać po trudach wspinaczki. Ja też
siadywałam na niej, kiedy przychodziłam tam z dziadkiem. Ulegając moim namowom,
opowiadał mi wtedy o przemytnikach i rozbójnikach, żyjących z grabieży rozbitych
statków. Zwabiali je w tym celu do brzegu, by rozbiły się o nadbrzeżne skały, i potem
łupili. Brodziłam po piaskach nadbrzeża w nadziei, że uda mi się znaleźć jeden z tych
półszlachetnych kamieni, w które podobno tutejsze plaże miały obfitować. Nie znalazłam
jednak ani jednego. Jedyne, jakie napotkałam, leżały na wystawie sklepu pana Bandera
z objaśnieniem: “Znalezione na plaży w Poldorey”.
Byłam dumna, że należę do klanu Cador, ponieważ w Poldorey odnoszono się do mojej
rodziny z wielkim szacunkiem.
Wszystko to było moje. Mój także był dom w Londynie: wysoki, wąski budynek, w którym
mieszkałam z mamą i służącymi. Służby nie było wiele: służąca Ann i pokojówka Jane
oraz pan i pani Emery - ona pełniła rolę kucharki i gospodyni, on zaś był tak zwaną złotą
rączką i człowiekiem do wszystkiego; do jego obowiązków należało również opiekowanie
się naszym małym ogródkiem. Dochodziła jeszcze oczywiście moja guwernantka, panna
Brown, ale ona nie posiadałaby się z oburzenia, gdyby zaliczono ją do tej kategorii.
Stosunki między nami a służbą były bardzo serdeczne. W naszym małym gospodarstwie
panowała ciepła i sympatyczna atmosfera. Mama nie była zbyt surową panią domu i nie
przywiązywała szczególnej wagi do konwenansów. Sądzę, że cała służba była jej
szczerze oddana. Wszyscy uważali się niemal za członków rodziny. W naszym domu nie
wyczuwało się owej nieprzeniknionej bariery między górnymi i dolnymi piętrami, jaka
istniała gdzie indziej, w większych rezydencjach, takich jak pana Benedykta Lansdona
oraz mego wuja Petera i ciotki Amaryllis.
Ci ostatni, ludzie w dość już podeszłym wieku, nie byli moim prawdziwym wujostwem ani
nawet wujostwem mojej matki, jednakże nasze powiązania z ich rodziną sięgały kilku
pokoleń wstecz. Benedykt Lansdon był wnukiem wuja Petera i te więzi obejmowały także
i jego osobę.
Wuj Peter, chociaż bardzo stary, był znaną i ważną postacią; posiadał duży majątek i
prowadził rozliczne interesy - niektóre z nich otoczone ściśle strzeżoną tajemnicą. Budził
ogólny respekt, a wielu ludzi przed nim drżało. Jego żona, ciotka Amaryllis, była jedną z
tych przysłowiowych słabych kobieciątek, które rozczulają swoją bezradnością, ale które
kierują domem wprawdzie łagodną, lecz żelazną ręką. Wszyscy ją kochali - nie
wyłączając mnie.
Dom wujostwa słynął z eleganckich i wystawnych przyjęć. Wujostwo prowadzili ożywione
życie towarzyskie, ale często rolę gospodarzy w ich domu odgrywali córka wuja Petera,
Helena, i jej mąż, znany polityk, Martin Hume. Naprawdę bardzo przyjemnie było należeć
do takiej rodziny.
4
Przypominam sobie niektóre wydarzenia z okresu, który potem przywykłam nazywać w
myślach jako ostatnie lato; to właśnie po Bożym Narodzeniu tego samego roku po raz
pierwszy w mym umyśle zrodziło się podejrzenie, że nastąpi jakaś zmiana.
Przyjechałyśmy z mamą do Kornwalii. Pedrek również towarzyszył nam w tej podróży.
Dni mijały szybko, dzielone między Cador a Pencarron Manor. Oboje musieliśmy
spędzać kilka godzin dziennie nad lekcjami i nasze kontakty zależały od wspólnej zgody
panny Brown i pana Clenhama, który był nauczycielem Pedreka. W następnym roku
Pedrek miał pójść do normalnej szkoły i już sam ten fakt był zapowiedzią zmiany w
naszym dotychczasowym trybie życia. Chętnie jeździliśmy konno, ale samym nie wolno
nam było zbytnio oddalać się od domu; zawsze wówczas musiał nam towarzyszyć ktoś z
dorosłych, obecność trzeciej osoby jednak dość nas krępowała. Większość czasu
spędzaliśmy więc na padoku, gdzie trenowaliśmy skoki i popisywaliśmy się jeździeckimi
umiejętnościami.
Tego dnia wybrała się z nami moja mama; w takich razach prawie z reguły kierowaliśmy
nasze konie nad Jezioro Świętego Branoka.
Fascynowało mnie to miejsce. Pedrek miał również podobne uczucie. Jezioro otaczała
atmosfera dziwnej tajemniczości. Wierzby zwieszały nad nim swe wiotkie gałęzie,
przeglądając się w jego gładkiej tafli, ale pod nią, jak opowiadano, miała kryć się
niezmierzona głębia.
Miejscowa ludność uważała, że po zmroku należy unikać tego zakątka. Myślę, że to
przekonanie w znacznej mierze wpłynęło na mój nabożny stosunek do jeziora. Mama
także była pod jego dziwnym urokiem.
Jak zwykle uwiązaliśmy nasze konie do drzewa, a sami rozciągnęliśmy się na trawie,
opierając się o głazy, które gdzieniegdzie wystawały z ziemi.
- Niewykluczone, że są to resztki murów starego klasztoru - zauważyła mama.
Znaliśmy już dobrze historię o tym klasztorze, a zwłaszcza o jego dzwonach, które
jakoby miały się odzywać za każdym razem, ilekroć groziła jakaś katastrofa. Wieść
gminna głosiła, że dzwony spoczywały na dnie Jeziora Świętego Branoka.
Pedrek, który miał logiczny umysł, zauważył przytomnie, że jeżeli dzwony rzeczywiście
tam się znajdują, to nie jest ono takie bezdenne, jak się sądzi. Mama odparła, że
ostatecznie w każdej ludowej opowieści mógłby się dopatrzyć nielogiczności.
- Ale ja nie chcę myśleć w ten sposób - zaprotestowałam gorąco. - Wolę wierzyć, że
jezioro jest naprawdę bezdenne i że dzwony również się tam znajdują.
- Klasztor zniszczyła powódź zesłana przez Boga na niemoralnych zakonników, którzy
zeszli ze ścieżki jego świętych przykazań - wyjaśniła mama.
- Wokół Cador roi się od bogobojnych i cnotliwych osób - dorzuciłam. - Weźmy na
przykład taką starą panią Fenny z nadbrzeża, przed której oczami nic się nie ukryje, i
która uważa, że wszyscy, oprócz niej, pójdą do piekła. Druga jest pani Polhenny; każdej
niedzieli bywa w kościele na dwóch mszach, rano i po południu, i chce koniecznie, aby
jej córka, Leah, wyrosła na równie świątobliwą niewiastę jak ona. W rezultacie biedna
dziewczyna żyje jak pustelnica i w ogóle nie wie, co to jest rozrywka.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin