Redmond Gra w życzenia.txt

(598 KB) Pobierz
PATRICK REDMOND

Gra w �yczenia

Przek�ad
Grzegorz Ko�odziejczyk
AMBER
Tytu� orygina�u
THE WISHING GAME
Redaktorzy serii
MA�GORZATA CEBO-FONJOK
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STAGHOWICZ
Ilustracja na ok�adce
THEJTOC^feKET/AGENCJA PI�KNA
Projekt graficzny ok�adki
MA�GORZATA CEBO-FONIOK
Opracowanie graficzne ok�adki
GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Sk�ad
WYDAWNICTWO AMBER
KSI�GARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowo�ciach i wszystkich naszych ksi��kach!
Tu kupisz wszystkie nasze ksi��ki!
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright � 1998 by Patrick Redmond
All rights reserved
For the Polish edition
� Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998
ISBN 83-7245-029-3
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 4Q13; 620 8162
Warszawa 1999. Wydanie I
Druk: Wojskowa Drukarnia w �odzi
Ponowna oprawa: MARCO YERDE w Warszawie
    
Ci, kt�rym od najm�odszych lat wpajano strach przed niezadowole-
niem grupy jako najwi�kszym z nieszcz��, raczej umr� na polu bitwy
w wojnie, kt�rej nie rozumiej�, ni� nara�� si� na pogard� g�upc�w.
     Angielskie szko�y publiczne doprowadzi�y ten system do perfekcji,
w znacznym stopniu parali�uj�c inteligencj� uczni�w obaw� przed wol�
stada. I to w�a�nie nazywa si� robieniem z ch�opca m�czyzny.
Bertrand Russell, Education and Social Order
List opublikowany w tygodniku �The Times"
17 pa�dziernika 1957 roku
Szanowni Pa�stwo!
    Przez trzydzie�ci lat by�em wiernym czytelnikiem
Waszego pisma i zawsze podziwia�em prezentowan� w nim
uporz�dkowan� wizje �wiata. Zacz��em my�le� o nim jak
o starym znajomym, bez kt�rego obecno�ci m�j dzie�
jest niepe�ny.
    Dlatego te� z ogromnym niedowierzaniem i wzburze-
niem przeczyta�em artyku� Colina Hammonda Wi�niowie
przywileju, kt�ry ukaza� si� we wtorkowym wydaniu.
    Nawet teraz, po up�ywie dziesi�ciu dni, nie potra-
fi� zrozumie�, jak mogli�cie Pa�stwo wydrukowa� taki
artyku�. Bez w�tpienia pan Hammond jest jednym z owych
�m�odych gniewnych", kt�rzy ostatnio zape�niaj� stro-
ny gazet swoimi niedowarzonymi dywagacjami, aroganc-
kim g�upcem, kt�ry jedyn� szans� wybicia si� upatruje
w rzucaniu kalumni na wszystkie instytucje drogie temu
krajowi. Jak Pa�stwo mogli pozwoli� mu wyra�a� takie
obrzydliwe pogl�dy na �amach swojego pisma?
    Jego artyku� to pr�bka najbardziej napastliwego dzien-
nikarstwa, jak� kiedykolwiek zdarzy�o mi si� przeczy-
ta�. Po tej lekturze nasun�� mi si� tylko jeden wnio-
sek^ a mianowicie taki, �e pan Hammond postrada� rozum.
Bo je�li nie, to znaczy, �e ��dza s�awy wzi�a w nim
g�r� nad poczuciem przyzwoito�ci.
    Bo czy� mo�na wini� system szk� publicznych za to,
co zdarzy�o si� w Kirkston Abbey? Jako by�y ucze� ta-
kiej^szko�y (Ferrers College 1919-24) musz� zaprote-
stowa� przeciwko szkalowaniu instytucji, kt�r� darzy-
Angielskie szko�y publiczne (public schools) to elitarne szko�y prywatne z 
internatem (przyp. t�um.).
�em zawsze najwy�szym szacunkiem. W mojej szkole, po-
dobnie jak w innych tego rodzaju plac�wkach, panowa�a
zdrowa, przyjemna atmosfera. W niczym nie przypomina�a
ona brutalnego, koszmarnego wi�zienia, jakie opisuje
pan Hammond-. -
    Ch�opcy, kt�rzy byli sprawcami straszliwych wydarze�
w Kirkston Abbey, nie zostali �zepsuci przez system" ani
te� nie padli �ofiarami nieszcz�liwych okoliczno�ci".
Przedstawienie tego w taki spos�b to niewybaczalny b��d.
    Nic bowiem nie t�umaczy przera�aj�cych wyst�pk�w,
kt�rych si� dopu�cili. Nie^ma dla nich �adnego usprawie-
dliwienia. Ani m�ody wiek, ani samotno��, ani t�sknota
za rodzin�, ani �adne inne z licznych wym�wek przytacza-
nych przez pana Hammonda nie mo�e z�agodzi� oceny ich
czyn�w. To nie by�y lekkomy�lne wybryki m�odo�ci - to
by�a potworno��.
    Pan Hammond nie poprzestaje jednak na ich obronie.
Posuwa si� dalej - zrzuca odpowiedzialno�� na jedn�
z najbardziej szacownych instytucji naszego kraju. Jest
to czyn ze wszech miar niegodny, kt�rego ka�dy przy-
zwoity cz�owiek powinien si� g��boko wstydzi�.
    Nie b�d� ju� czyta� Pa�stwa gazety. Nie mog� prenu-
merowa� pisma, kt�re publikuje artyku�y zawieraj�ce
tak odra�aj�ce wypaczenia prawdy.
Z powa�aniem
Charles Malverton
Prolog
     Za oknem hula� przenikliwie zimny wiatr, lecz blask ognia w kominku nadawa� 
poko-
jowi przytulny wygl�d. M�ody cz�owiek siedz�cy na krze�le wpatrywa� si� w zegar
na gzymsie kominka; jego policzki zarumieni�y si� od ciep�a p�omieni.
Dziesi�� po dwunastej, a go�cia nadal nie by�o.
Nie! On przyjdzie. Musi przyj��. Od tego zale�y ca�e moje �ycie!, my�la�.
     Wsta� i przeszed� si� po pokoju, po raz nie wiadomo kt�ry sprawdzaj�c, czy 
wszystko
jest jak trzeba.
     By� to pi�kny pok�j: wysoki, z puszystym czerwonym dywanem, 
bladoniebieskimi
�cianami i oknami wychodz�cymi na chodnik pe�en spiesz�cych dok�d� ludzi, 
opatulo-
nych w p�aszcze, zmagaj�cych si� z wiatrem. Umeblowanie by�o kosztowne, a �ciany 
zdo-
bi�o kilka akwarel przedstawiaj�cych statki na morzu.
     Z ka�dej strony kominka sta�o jedno krzes�o. Na ma�ym stoliku obok le�a�y 
dwie
ksi��ki w twardych ok�adkach oraz stos fotokopii artyku��w z gazety.
     Woda w czajniku ju� si� zagotowa�a, fili�anki i spodki bieli�y si� na tacy 
ko�o talerzy-
ka z ciasteczkami. Wszystko by�o na swoim miejscu.
Wszystko opr�cz go�cia.
Kwadrans po dwunastej.
     M�czyzna do�o�y� kolejne polano do ognia; �ar otoczy� jego twarz niczym 
rozpalone
d�onie. Zapatrzy� si� w ta�cz�ce p�omienie; w rozgrzanym gardle czu� sucho��.
     Zegar na kominku tyka� miarowo. Sekundy zamienia�y si� w minuty, a minuty w 
go-
dziny. Czas p�yn�� nieub�aganie, oboj�tny na to, �e nadzieje i sny m�odego 
m�czyzny
rozwiewaj� si� z ka�d� sekund�, -
     Uderzenie zegara oznajmi�o, �e min�o wp� do pierwszej. M�czyzna us�ysza� 
stuka-
nie do drzwi. Poczu� ulg� rozlewaj�c� si� w ca�ym ciele, a jednocze�nie przyp�yw 
adrena-
liny, od kt�rego lekko zakr�ci�o mu si� w g�owie. Rzuci� si� korytarzem do 
wyj�cia. Prze-
kr�ci� zamek i pchn�� drzwi.
    Za progiem sta� m�czyzna w �rednim wieku, wysoki, o pos�pnym wyrazie 
twarzy, ubrany
w lich� jesionk�; mia� przerzedzone w�osy, a jego oczy b�yszcza�y podejrzliwie 
jak oczy
zwierz�cia, kt�re wyczuwa czyhaj�ce niebezpiecze�stwo.
- 
Pan Webber? - spyta� g��bokim g�osem, tak cichym, �e ledwo s�yszalnym.
- Tak, jestem Tim Webber. Prosz� wej��.
Gospodarz wprowadzi� m�czyzn� do pokoju i gestem wskaza� krzes�o obok stolika.
- Zechce pan spocz��?
     M�czyzna usiad�, lecz nie zdj�� p�aszcza; odm�wi�^gdy Tim zaproponowa� 
herbat�
albo kaw�. ~
     Tim r�wnie� usiad� i przygl�da� si� go�ciowi; euforia powoli ust�powa�a 
miejsca po-
czuciu zawodu.
     Spodziewa� si� cz�owieka o imponuj�cej aparycji, a to, co ujrza�, wyra�nie 
go rozcza-
rowa�o. T�umaczy� sobie, �e tego w�a�nie nale�a�o oczekiwa�, �e to nieunikniona 
konse-
kwencja czterdziestu lat sp�dzonych na ukrywaniu w�asnej to�samo�ci.
- Na kt�r� ksi��k� pan patrzy^-spyta�.
- Na Szko�� pe�n� tajemnic martina Hopkinsa.
- Czyta� pan to?
- Naturalnie.
- To musi by� dziwne.
- Co takiego?
- Czyta� o sobie.
     M�czyzna milcza�. Cisza zawis�a w powietrzu jak mg�a. By�a nieprzyjemna, 
wi�c
Tim czym pr�dzej j� przerwa�.
- Ciesz� si�, �e pan przyszed� - rzuci� weso�o i zaraz po�a�owa� swoich s��w.
- W�a�ciwie nie zostawi� mi pan wyboru - odpar� przybysz ch�odnym tonem.
     - Nie chcia�em pana do niczego zmusza�. Nie o to mi chodzi�o. Naprawd�... - 
Ti-
mowi zabrak�o s��w. Wiedzia�, �e nie przekona� ani siebie, ani swojego go�cia.
M�czyzna zmierzy� go uwa�nym spojrzeniem zm�czonych oczu.
- Nie wierz�. My�l�, �e pan k�amie.
     Wypowiedzia� te s�owa g�osem zdecydowanym, lecz z wyczuwaln� nutk� 
niepewno-
�ci. Tim poczu�, �e wraca mu pewno�� siebie.
- Doprawdy? Je�li pan tak my�li, to dlaczego pan przyszed�?
     - Policja przeprowadzi�a gruntowne �ledztwo, wyniki trafi�y do prasy. 
Napisano o tym
ksi��ki. Wie pan, co zrobi�em. Co zrobili�my.
Tim potrz�sn�� g�ow�.
     - Wiem, co napisano o panu w gazetach i wiem, co stwierdzi�a policja. Ale 
policja
nie poda�a prasie pe�nej wersji, prawda?
- Oczywi�cie, �e poda�a. �ledztwo by�o bardzo dok�adne.
     - Nie w�tpi�. Ale nie ujawnili wszystkiego, co odkryli, mam racj�? Nie 
powiedzieli
tego, czego nie chcieli ujawni� przed opini� publiczn�.
- Bzdura! Czego mianowicie nie ujawnili?!
W g�osie m�czyzny zabrzmia�a z�o��, ale nutka niepewno�ci pozosta�a.
Tim u�miechn�� si� nieznacznie.
- No w�a�nie. Czego?
- To absurd! Nie ma pan poj�cia, o czym m�wi!
     M�czyzna uczyni� ruch, jak gdyby chcia� wsta�. Tim uzna�, �e nadszed� 
w�a�ciwy
moment.
- S�ysza� pan o pensjonacie �Elmtrees"?
Tamten zmierzy� Tima pustym wzrokiem.
- O czym?
- �Elmtrees". To dom starc�w ko�o Colchester.
- Nie s�ysza�em. A powinienem?
     - By�em tam trzy miesi�ce temu. Wys�ano mnie, �ebym napisa� artyku� dla 
czasopi-
sma; niezbyt wa�ny tekst o domach opieki dla ludzi starszych. Poda�em si� za 
krewnego
jednego z pensjonariuszy; chcia�em wej�� do �rodka, porozmawia�, znale�� jaki� 
chwyta-
j�cy za serce motyw.
- Co to ma wsp�lnego ze mn�?
     - Spotka�em tam starszego m�czyzn� nazwiskiem Thomas Cooper. Wygl�da� mi-
zernie, ale jego umys� zachowa� dawn� bystro��. Przebywa� w pensjonacie od lat. 
�ona
pana Coopera dawno-zmar�a, jego jedyne dziecko mieszka w Kanadzie. Nikt go nie 
od-
wiedza�, nikt si� o niego nie troszczy�. Wygl�da� na starego cz�owieka, kt�ry 
marzy o tym,
�eby kto� usiad� przy nim i wys�ucha� tego, co ma do powiedzenia. Przedstawi� mi 
histori�
swojego �ycia. Gada� d�ugo i troch� nudzi�. Ju� mia�em si� czym� wym�wi� i 
odej��, ale
w�a�nie wtedy on powiedzia� co�, co przyku�o moj� uwag�. Ot� okaza�o si�, �e 
pan Co-
oper nie pochodzi z Colchester. Wychowa� si� w Norfolk, w biednej rodzinie. Gdy 
mia�
czterna�cie lat, poszed� na s�u�b� do jakiego� wielkiego do...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin