Toruńskie legendy.docx

(30 KB) Pobierz

O tym, jak powstała nazwa miasta

 

Dawno temu, przed wieloma wiekami, w zaolu Wisły powstało miasto. By jego mieszkańcy czuli się bezpiecznie otoczono je wysokim ceglastym murem, wzmocnionym obronnymi basztami. Jedna z baszt była szczególnie ciekawa świata. Zaprzyjaźniła się z przepływająca obok rzeka i od niej dowiadywała się wielu ciekawych rzeczy.
A Wisła niejedno widziała i niejedno słyszała. Płynęła od Baraniej Góry, przez Kraków, przez mazowieckie pola i wszystkie nowinki opowiadała baszcie.
Po kilku latach zażyłej znajomości, baszta zaczęła zazdrościć rzece i nie chciała już słuchać jej opowieści. Jednak Wisła nadal chwaliła się swymi przeżyciami i chcąc zmusić basztę do słuchania zaczęła podmywać jej mury. Baszta nie wytrzymała ciągłego uderzania fal o jej fundamenty i rzekła do Wisły:
- Wisło, Wisło nie płyń tutaj, bo runę!
- To ruń - odpowiedziała Wisła swej niedawnej przyjaciółce, a echo poniosło jej słowa...
W tym czasie do miasta zmierzało dwóch wędrowców. Ujrzawszy z daleka ceglane mury miejskie, jeden z nich zapytał:
- Ciekawe, cóż to za miasto?
- To ruń - usłyszeli echo unoszące w dal słowa wypowiedziane przez Wisłę.
Toruń - taką właśnie nazwę nanieśli na swoją mapę. I w taki oto sposób powstała nazwa naszego miasta.

 

 

O piernikarzu i jego córce Katarzynie

 

Od niepamiętnych czasów Toruń słynie z wypieku najsmaczniejszych pierników. Trudno powiedzieć, kto pierwszy zmieszał żytnią mąkę z miodem i przyprawami korzennymi. Wiadomo jednak, że już przed wiekami mieszkało w mieście wielu mistrzów trudniących się wypiekiem tych przysmaków. Jeden z nich cieszył się wśród toruńskich mieszczan szczególnym uznaniem. On wypiekał najsmaczniejsze pierniki, on przygotowywał najciekawsze formy piernikowe, a przy tym był człowiekiem bardzo skromnym i dobrym. Miał jedyną córeczkę - Katarzynę, którą bardzo kochał i która często pomagała mu przy wypieku pierników.
Pewnego razu piekarz ciężko zachorował. Nie mógł już pracować i bieda zaczęła zaglądać do ich domostwa. Poprosił więc swą córeczkę, by sama spróbowała wypiekać pierniki. Kasia, która starała się we wszystkim pomagać ojcu, z ochotą przystała na jego prośbę. Szybko przypomniała sobie, jakie czynności wykonywał ojciec przygotowując piernikowe ciasto. Rozpaliła w piecu służącym do ich wypieku i zabrała się do pracy. Nie mogła jednak znaleźć drewnianych piernikowych form, wyrzeźbionych przez ojca.
Przygotowanie nowych foremek piernikowych to zbyt ciężka praca dla małej dziewczynki, więc wzięła cynowy kubek i zaczęła nim wycinać z ciasta okrągłe medaliony. Ułożyła je obok siebie po sześć sztuk i włożyła do pieca. Kiedy już gotowe pierniki wyłożyła na stół, zauważyła, że ułożone parami medaliony zlepiły się tworząc dziwny kształt. Zasmuciła się z obawy, że pierników o tak dziwnym kształcie nikt nie będzie chciał kupić. Martwiła się niepotrzebnie, bowiem tego samego jeszcze dnia wszystkie pierniki sprzedała. Były bardzo smaczne, smaczniejsze nawet od tych, które wypiekał stary piernikarski mistrz i ich kształt też wszystkim przypadł do gustu.
Długo dyskutowano na toruńskim rynku nad sekretem ich wyśmienitego smaku. Przeważyła opinia starej toruńskiej przekupki, która stwierdziła, że pierniki przygotowane przez Kasię są tak dobre, gdyż obok mąki, miodu i przypraw włożyła w ich przygotowanie całe swoje serce i miłość do chorego ojca. Z tą opinią zgodzili się wszyscy i odtąd pierniki w kształcie sześciu połączonych ze sobą medalionów zaczęto nazywać "katarzynkami". Nazwę tę i smak zachowały po dzień dzisiejszy.

 

 

O piernikach i Litwinkach

 

Przed wiekami książę Konrad Mazowiecki sprowadził na ziemię chełmińską zakonników Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie popularnie zwanych Krzyżakami. Wyruszyli oni na podbój okolicznych ziem, by szerzyć wiarę chrześcijańską wśród pogańskich dotąd Prusów. Krzyżackie oddziały dotarły nawet na tereny dzisiejszej Litwy i tam w wyniku zwycięskiej bitwy Krzyżacy wzięli do niewoli wiele litewskich dziewcząt.
Wkrótce jednak Wielki Mistrz Krzyżacki zrozumiał, że zabieranie w niewolę kobiet jest kłopotliwe i należy otoczyć je należną opieką. Przywieziono je więc na teren ziemi chełmińskiej, do Torunia i tutaj ochrzczono, a w roku 1312 wybudowano klasztor, w którym umieszczono litewskie dziewczęta, nadając klasztorowi regułę św. Benedykta.
Siostry Benedyktynki otoczono troskliwą opieką, prowadziły więc życie dostatnie i wygodne. Nie lękały się o swój materialny byt, a wolny czas wykorzystywały na przygotowywanie bardzo smacznych potraw. Był bowiem zwyczaj, że raz w miesiącu siostry zapraszały rycerzy krzyżackich na wystawną kolację. Wtedy to na stołach pojawiały się przeróżne potrawy, którymi benedyktynki starały się odwdzięczyć za pomoc i opiekę.
Podczas jednej z kolacji podano nieznany dotąd przysmak. Przygotowała go siostra Katarzyna, piekąc ciasto z żytniej mąki, miodu i przypraw korzennych. Przygotowane przez siostrę Katarzynę ciasta posiadały różne kształty, a wśród nich był piernik w kształcie 6 połączonych medalionów. Wszystkim uczestnikom biesiady pierniki bardzo smakowały, zastanawiano się jednak, jak nazwać piernik o tak dziwnym kształcie, przygotowany przez benedyktynkę. Wówczas krzyżacki komtur zaproponował, by ów piernik nazwać "Katarzynka" upamiętniając w ten sposób imię siostry, która go przygotowała.
Z biegiem czasu Krzyżacy coraz bardziej zaniedbywali toruńskie benedyktynki. Siostry same musiały starać się o swe utrzymanie i wtedy przypomniano sobie o "katarzynkach". Postanowiono, że siostry, by zarobić na utrzymanie klasztoru, będą wypiekały i sprzedawały pierniki. Tak też zrobiły. W krótkim czasie toruńscy kupcy zaczęli masowo je kupować i wywozić nie tylko do innych miast, ale i do innych krajów. I tak sława o toruńskich "katarzynkach" wkrótce obiegła całą niemal Europę.

 

 

O Bogumile i królowej pszczół

 

Przed laty żył w Toruniu bogaty i szanowany piekarz Bartłomiej, u którego pracował czeladnik o imieniu Bogumił. Mistrz miał piękną córkę Katarzynę, do której co wieczór tęsknie wzdychał młody czeladnik. Mimo iż Katarzyna odwzajemniała uczucia czeladnika, ojciec nie chciał słyszeć o ich ślubie. Bogumił był zbyt ubogi, a mistrzowi marzył się zięć równie bogaty, jak on sam.
Młody piekarz lubił wieczorami wychodzić poza obronne mury Torunia, by wśród ptaków rozmyślać o swej ukochanej. Pewnego dnia siedząc zadumany nad podmiejskim stawem, z bukietem kwiatów nazrywanych dla Kasi, dojrzał tonącą pszczółkę. Żal mu się jej zrobiło, więc podsunął jej listek i wyciągnął z wody. Pszczółka pięknie podziękowała i odfrunęła.
Po chwili jednak na ramieniu czeladnika usiadła Królowa Pszczół. Wiedziała już o szlachetnym uczynku Bogumiła i postanowiła odwdzięczyć się za uratowanie swej siostry. Zdradziła mu sekret wypieku smacznych pierników. W sekrecie powiedziała chłopcu, żeby do ciasta dodawał słodkiego miodu i korzennych przypraw. Bogumił podziękował za radę, wziął przygotowany bukiet kwiatów i wrócił do Torunia. Kiedy przybył do piekarni, zastał wszystkich przy wytężonej pracy, gdyż niespodziewaną wizytę w mieście zapowiedział król. Również i Bogumił od razu zabrał się do wypiekania ciasta przeznaczonego dla króla. Przypomniał sobie rady Królowej Pszczół i nie mówiąc nic nikomu dodał do ciasta miodu i korzennych przypraw. Kiedy zaś ciasto było gotowe wykonał z niego dwa serca, ułożył je naprzeciw siebie i połączył dwoma kółkami, które miały symbolizować obrączki.
Rankiem piernik dla króla był już gotowy. Kiedy wypiek ujrzał mistrz Bartłomiej, bardzo się zdenerwował. Zamiast ładnego piernika ujrzał ciasto o dziwacznym wyglądzie. Dwa odwrócone serca i dwie obrączki pod wpływem ciepła połączyły się ze sobą tworząc niespotykany dotychczas kształt.
Niestety, na wypiek innego piernika nie było już czasu. Król bowiem wjeżdżał już do miasta. Burmistrz wraz z Radą Miejską przywitali króla częstując go wypieczonym przez Bogumiła piernikiem. Wielkie było zdziwienie mistrza Bartłomieja, gdy króla zachwycił kształt i smak piernika. Król poprosił, by przedstawiono mu piekarza, który to piekł. Stanął więc przed królem Bogumił i tłumaczył władcy, że kształt piernika ma symbolizować dwa zakochane serca połączone ze sobą obrączkami, a swój smak zawdzięcza piernik miodowi i korzennym przyprawom dodanym do ciasta. Wyznał też Bogumił królowi, że wypiekając ciasto cały czas myślał o ukochanej Katarzynie, córce piernikarskiego mistrza. Król wysłuchał opowieści Bogumiła w milczeniu i natychmiast zwrócił się do stojącego obok mistrza Bartłomieja z prośbą, by zezwolił na ślub Katarzyny z młodym czeladnikiem. Bartłomiej nie śmiał odmówić królewskiej prośbie. Król nadał też Bogumiłowi tytuł piernikarskiego mistrza i hojnie go obdarował złotymi dukatami. Miastu zaś nadał przywilej wypieku i sprzedaży pierników nie tylko na terenie całego kraju, ale też poza jego granicami i poprosił toruńskich piekarzy, by pierniki w kształcie uformowanym przez Bogumiła nazwano "katarzynkami" na pamiątkę miłości Bogumiła i Katarzyny.

 

 

O flisaku i żabach

 

Na Rynku Staromiejskim stoi fontanna zwana "Flisakiem". Jest to figurka pochodząca z 1914 roku, odlana z brązu, przedstawiająca flisaka i zasłuchane w niego żabki.
Legenda głosi, że średniowieczny Toruń nawiedzony został przez dokuczliwą plagę żab, które w wyniku letnich powodzi zadomowiły się w mieście. Żaby spotkać można było wszędzie: na ulicach, w mieszkaniach, a nawet w dostojnych salach ratuszowych. Budziły wstręt zarówno u toruńskich mieszczan, jak i u przyjezdnych kupców. Wszyscy głośno krytykowali burmistrza i rajców za taki stan rzeczy. Grożono nawet ogłoszeniem nowych wyborów i zmianą burmistrza.
Tego już było za wiele. Burmistrz wraz z Rada Miejską wydali zarządzenie, wzywające mieszczan do walki z żabami na każdym kroku. Niestety niewiele to pomogło. Żaby nadal okupywały miasto. Ogłoszono więc, że jeżeli znajdzie się śmiałek, który uwolni miasto od dokuczliwych żab, otrzyma solidną zapłatę i rękę pięknej córki toruńskiego burmistrza. Zgłosiło się wielu młodzieńców zakochanych w pięknej toruniance, którzy próbowali wyprowadzić żaby z miasta. Niestety, żaby nadal królowały w Toruniu.
W córce burmistrza od dawna zakochany był młody flisak. Postanowił także spróbować swych sił. Wszem i wobec ogłosił, że uwolni Toruń od plagi, lecz nikt nie wierzył w jego obietnice. Wyszedł więc na Staromiejski Rynek grając na swych skrzypkach piękne, flisacze melodie zasłyszane w czasie spływania drewna Wisłą do Gdańska. I stało się coś, czego się nikt nie spodziewał. Żaby zasłuchane i oczarowane flisaczym graniem zaczęły gromadzić się wokół niego. Powychodziły ze swych kryjówek i wszystkie stanęły dookoła flisaka. On zaś powoli ruszył w kierunku Bramy Chełmińskiej, a żaby podążały za nim. Poprzez bramę opuścił miasto i ruszył w kierunku przedmieścia Mokre, gdzie znajdowały się bagna i mokradła. Dopiero tutaj flisak przestał grać, a żaby rozpierzchły się po całym przedmieściu, pozostając na rozległych rozlewiskach wody.
Flisak wrócił do miasta ku ogromnej radości mieszczan. Mniej zadowolony był burmistrz, który dotrzymał jednak danego słowa.
Wkrótce odbył się ślub pięknej burmistrzanki i biednego flisaka, a Rada Miejska wypłaciła z miejskiej kasy należną sumę złotych dukatów. Huczne wesele trwało siedem dni i siedem nocy. Młodzi żyli w Toruniu długo i szczęśliwie, a burmistrz, który bardzo polubił muzykalnego flisaka doczekał się siedmiu wnuczek i siedmiu wnuków.

 

 

O kocie, który bronił miasta

 


http://monika-rozycka.republika.pl/g/badcat.gif
Przed wiekami, kiedy toruńskie spichlerze były pełne zboża, w mieście zadomowiły się wielkie ilości myszy. Burmistrz nakazał więc sprowadzić koty, których zadaniem była walka z tymi dokuczliwymi gryzoniami. Wśród sprowadzonych do miasta kotów był jednak kot bardzo leniwy.
Niezbyt chętnie uganiał się za myszami, za to wieczorami, kiedy inne koty wyruszały na łowy, ten przechadzał się po miejskich murach szukając przyjaciół wśród miejskich strażników. Toruńscy strażnicy polubili go, często dostawał od nich odpadki po posiłkach, a niekiedy nawet spory kawał mięsa.
Nastał dzień 16 lutego 1629 roku. Pod miejskie mury zbliżyli się Szwedzi, chcąc zdobyć miasto. Mieszczanie broniący miasta z trudem odpierali ataki nieprzyjaciela. Dochodziło do walki wręcz i wtedy okazało się, że leniwy dotąd kocur mężnie bronił rodzinnego grodu. Swymi pazurami naznaczył niejednego nieprzyjaciela.
Po długich walkach wróg został pokonany. Władze miasta dostrzegły bohaterskie wyczyny walecznego kota. Na ratuszowych salach sporo czasu zastanawiano się, jak wynagrodzić jego męstwo. Postanowiono więc, że odtąd nazwy niektórych toruńskich baszt będą przypominały o jego wyczynach. Baszty broniące miasta od strony północnej nazwano więc: Kocim Łbem, Kocim Ogonem, Kocimi Łapami, a barbakan broniący Bramę Chełmińska nazwano Kocim Brzuchem. Do dziś niewiele zachowało się miejskich baszt i murów, po których przechadzał się kot. Jedyną pozostałością tamtych czasów jest okrągła baszta przy ulicy Podmurnej, zwana Kocim Łbem.

 

 

O kucharzu Jordanie

 

Było to w lutym 1454 roku. Na zamku krzyżackim odbywała się uczta na cześć dostojnych gości przybyłych na zamek. Tymczasem pod zamkowym murem zbierali się toruńscy mieszczanie przygotowujący się do zdobycia i zniszczenia zamku.
Już od dawna toruńscy mieszczanie mieli bowiem dość krzyżackiego panowania. Krzyżacy juz od kilkudziesięciu lat ograniczali przywileje miasta, przejmowali kontrolę nad wiślanym handlem.
Zaprzyjaźniony z mieszkańcami miasta zamkowy kucharz Jordan czekał, aż biesiadujący rycerze uracza się miodem i winem z zamkowych piwnic, by dać toruńskim mieszczanom znak do ataku na znienawidzony zamek. Stanął więc na zamkowej wieży ze swą nieodłączną chochlą. Gdy nastała odpowiednia chwila dał nią umówiony znak i mieszczanie przystąpili do szturmowania zamkowych murów.
Kucharz ciekawy był jaki będzie efekt ataku, stał więc dłuższą chwilę na zamkowej wieży obserwując przebieg walk. Zaskoczeni Krzyżacy nie byli przygotowani do obrony. Tymczasem atakujący mieszczanie szybko pokonali zamkowe fosy i mury. W pierwszej kolejności postanowili jednak wysadzić w powietrze zamkową wieżę. Szybko założono i podpalono lont. Niestety Jordan nie zdążył zbiec z wysokiej wieży. Wybuch zastał go w połowie drogi. Siła wybuchu była tak wielka, że kucharz wyleciał wysoko w powietrze. Długo szybował, aż wylądował na jednej z toruńskich bram - na Bramie Chełmińskiej.
Blady ze strachu siedział na bramie tak długo, aż walki ustały i mieszczanie szczęśliwi z odniesionego zwycięstwa wracali do swych domów. Wśród okrzyków radości zdjęto Jordana z bramy, a szczęśliwi torunianie postanowili w szczególny sposób wynagrodzić dzielnego kucharza.
Na bramie, na której wylądował, zawieszono tabliczkę przedstawiającą Jordana z chochlą w ręku, przypominającą o wyczynie kuchcika. Wisiała tam przez wiele lat. Obecnie można ją oglądać w toruńskim muzeum mieszczącym się w ratuszu.

 

 

 

O grzechu Krzyżaka

 

W toruńskim zamku mieszkało 12 Krzyżaków. Wśród nich jeden był człowiekiem szczególnie urodziwym. Spacerując po Toruniu spotkał równie urodziwą toruniankę i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Zupełnie zapomniał o tym, że był nie tylko rycerzem, ale także zakonnikiem.
Często spotykał się z piękną mieszczką wieczorami w staromiejskich zaułkach. Pewnego razu zostali zauważeni przez mieszkańców miasta i wieść o ich romansie rozniosła się szeroko. Dowiedzieli się o tym zarówno członkowie Rady Miejskiej, jak i krzyżacki komtur. Długo zastanawiano się, jaką karę wymierzyć nieszczęsnym kochankom i kto ponosi większą winę za to, co się stało. W końcu uznano, że wina jest równorzędna, a ich spotkania niegodne są wzorowej obywatelki miasta, a tym bardziej rycerza-zakonnika.
Sąd toruński skazał więc dziewczynę na 25 batów wymierzonych przy Bramie św. Jakuba na Nowym Mieście. Decyzja w sprawie kary dla zakochanego Krzyżaka należała do komtura. Ten zaś nakazał nieszczęśnikowi wybudowanie wieży obronnej, która byłaby odchylona tak od pionu, jak jego życie odchylone było od reguły zakonnej. Rycerz wybudował więc Krzywą Wieżę, odchyloną od pionu o 1,4 m, którą oglądać możemy po dzień dzisiejszy i która przypomina o niegodnym występku rycerza.
Toruńska Krzywa Wieża jest więc symbolem grzechu. Jest jednak także miejscem, gdzie sprawdzić można swoją niewinność.
Stojąc pod wieżą z plecami przypartymi do pochyłego muru, dotykając piętami jego cegieł i wyciągając przed siebie obie ręce sprawdzamy swe sumienie. Jeżeli uda nam się przez dłuższą chwilę wytrzymać w takiej pozycji, oznacza to, że jesteśmy bez grzechu, jeżeli nie, to znaczy, że na naszym sumieniu ciążą jakieś przewinienia...

 

 

 

O "ratuszowym kalendarzu"

 

Po wojnie trzydziestoletniej, zakończonej w Toruniu w roku 1466, ziemia chełmińska, a wraz z nią Toruń wróciły po latach krzyżackiego panowania do Królestwa Polskiego. Dla miasta nastały czasy dobrobytu i dostatku. Toruński burmistrz - Henryk Stronband, po naradzie z Radą Miejską postanowił rozbudować najważniejszy budynek w mieście - Ratusz Staromiejski. Tu bowiem było centrum zarządzania miastem, tu funkcjonowały kramy kupieckie, tu wreszcie odbywały się wszelkiego rodzaju uroczystości. Dokonanie przebudowy zaproponowano pochodzącemu z dalekiej Flandrii architektowi, Antoniemu van Obberghenowi. Ten z radością przyjął propozycję, chociaż postanowiono przed nim bardzo trudne zadanie: po przebudowie ratusz toruński miał być budynkiem niepowtarzalnym i powinien zadziwić wszystkich.
Architekt szybko wziął się do pracy i przebudował ratusz w taki sposób, że można w nim było doszukać się całorocznego kalendarza.
Zbudował więc jedną wieżę symbolizującą rok, cztery narożne wieżyczki przypominające cztery pory roku, 12 wielkich sal - tak jak dwanaście miesięcy w roku oraz 52 mniejsze pomieszczenia odpowiadające liczbie tygodni. W budynku było 365 okien i każde z nich przypominało jeden dzień w roku. Wiadomo jednak, że co cztery lata rok liczy 366 dni. Z tym także sobie poradzono. Raz na cztery lata władze miasta wynajmowały murarza, który w starych murach wykuwał dodatkowy otwór, aby nie zabrakło dnia 29 lutego. Po zakończeniu roku otwór zamurowywano, by wykuć go ponownie za 4 lata.
W ciągu stuleci toruński ratusz ulegał wielokrotnym przebudowom. Dzisiaj trudno jest doszukać się doskonałego kalendarza zaprojektowanego przez mistrza Antoniego. Przetrwała jedna wieża, cztery narożne wieżyczki, ale czy zachowała się ilość pokoi i okien, trudno powiedzieć. Sami spróbujcie je policzyć...

 

 

 

 

O najstarszym toruńskim dzwonie "Tuba Dei"

 

Niemal 500 lat temu, kiedy kończono prace związane z rozbudową najstarszego toruńskiego kościoła - staromiejskiej fary p.w. św. Janów okazało się, że zabrakło pieniędzy na nowy dzwon. Długo zastanawiano się, skąd je wziąć, a musiało ich być sporo, bo dzwon powinien być wielki, godny wspaniałego miasta i wspaniałej świątyni. W końcu Rada Miejska postanowiła zdobyć je podstępem. Zbliżał się rok 1500 i rozgłoszono, że nadchodzi koniec świata. Toruńscy mieszczanie szybko uwierzyli w te przepowiednie i radzili jak uchronić się przed zbliżającym się kataklizmem. Burmistrz ogłosił więc, że jeżeli do 31 grudnia 1500 na toruńskiej farze zawiśnie dzwon nazwany ku chwale Bożej "Tuba Dei", co w tłumaczeniu na język polski znaczy "Trąba Boża" - Bóg da się przebłagać i zapomni o ludzkich niegodziwościach.
W toruńskich mieszczan wstąpiła nadzieja. Zaczęli znosić do ratusza cenne kruszce i pieniądze potrzebne do odlania dzwonu. Hojność mieszczan była wielka i wkrótce można było zamówić u znanego odlewnika Marcina Schmidta odlanie dzwonu. Odlewnik wykonał wielką formę, rozpalił ogień w ogromnym piecu, w którym roztopił srebrne, cynowe, a nawet złote naczynia zebrane przez mieszczan. Odlał wielki dzwon. Ważył on 7238 kilogramów, miał wysokość 2,76 metra i 2,17 metra średnicy.
Wielka była radość mieszkańców Torunia, kiedy 22 września 1500 roku dzwon został uroczyście poświęcony. Potem zaczęto zastanawiać się, jak ten wielki dzwon wciągnąć na kościelną wieżę. Projektów było wiele, ale w końcu zdecydowano się na budowę bardzo długiej pochylni. Pochylnia ta, zbudowana ponad dachami toruńskich kamieniczek, miała swój początek daleko poza miejskimi murami i prowadziła na wieżę świętojańskiej świątyni. Na wieży usadowiono 12 wołów, których zadaniem było poruszanie urządzenia do wciągania ogromnego dzwonu.
Ta skomplikowana operacja udała się. Dokładnie 31 grudnia 1500 roku "Tuba Dei" po raz pierwszy wydał z siebie głos, który rozchodził się bardzo daleko, docierając do nieba, gdzie cudowny jego ton został zapewne przychylnie przyjęty.
Końca świata nie było. Toruński dzwon służy miastu do dnia dzisiejszego. Podczas wielkich uroczystości można usłyszeć jego piękny ton, a co bardziej zapobiegliwi mieszkańcy miasta, gdy milknie dotykają lewą ręką miejsca, gdzie uderza serce dzwonu. Podobno przynosi to szczęście. Ci, którzy to uczynili twierdzą, że toruński dzwon "Tuba Dei" naprawdę przynosi szczęście.

Szwedko

 

Przed wiekami schwytano w Toruniu włóczęgę oskarżonego o dokonanie licznych kradzieży. Nie był to zapewne jedyny złodziej w mieście.
Tego jednak udało się schwytać w momencie, gdy kradł dostojnemu mieszkańcowi miasta sakiewkę pełną złotych dukatów. Szybko odbyła się w sali sądowej ratusza rozprawa, a wydany wyrok miał odstraszyć innych przed zuchwałymi kradzieżami. Sąd toruński wydał więc wyrok bardzo surowy. Nieszczęśnika skazano na śmierć i postanowiono niezwłocznie powiesić go na szubienicy.
Miejsce straceń znajdowało się o milę od murów miejskich, na wzgórzu, które zwano "wiesiołkiem". Było to niewielkie wzniesienie porośnięte krzewami, na którym od niepamiętnych czasów stała szubienica. Toruńscy mieszczanie starali się omijać to miejsce z daleka, ale w chwilach wykonywania wyroków tłum mieszczan chętnie przyglądał się egzekucji.
Tak było i tego dnia - 16 lutego 1629 roku, kiedy miała nastąpić egzekucja włóczęgi-złodzieja. Pomimo zimna, tłum mieszczan otoczył przygotowaną do wykonania wyroku szubienicę. Kiedy kat przygotował pętlę, skazańca wprowadzono na drabinę. Spojrzał więc nieszczęsny złodziejaszek ostatni raz na świat, który miał wkrótce opuścić i rozglądając się wokół ujrzał wielką liczbę zbliżających się żołnierzy i kolorowych sztandarów. Krzyknął więc przerażony "Szwedzi idą" i wskazał ręką miejsce, z którego nadciągał nieprzyjaciel. Władze miasta i tłum mieszczan w popłochu opuścili ponure "wiesiołki", oczywiście zapominając o wykonaniu wyroku śmierci. Za nimi, uciekając przed Szwedami, pobiegł skazaniec. Zdążył wbiec do miasta zanim pozamykano bramy. Niebawem 8000 żołnierzy pod dowództwem generała Wrangla i pułkownika Teuffla stanęło pod miejskimi murami.
Mieszkańcy miasta bronili się bardzo dzielnie i już następnego dnia wojska szwedzkie zmuszone były wycofać się. Wielka była radość z odparcia oblężenia. Świętowano je bardzo hucznie i dopiero po kilku dniach przypomniano sobie o złodzieju, który ostrzegł mieszczan przed wrogiem. Odszukano go w jednej z toruńskich gospod. Bladego ze strachu ponownie przyprowadzono przed oblicze toruńskiego sądu. Ten jednak wspaniałomyślnie darował mu karę i podziękował za uratowanie miasta. Na pamiątkę tego wydarzenia nazwano go "Szwedko".
"Szwedko" pozostał w Toruniu i przez długie jeszcze lata żył ciesząc się szacunkiem jego mieszkańców.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin