Mortka Marcin Miecz i kwiaty 3.doc

(1880 KB) Pobierz
Mortka Marcin

Mortka Marcin

Miecz i kwiaty t 3

 

Rozdział pierwszy

w którym Gaston de Baideaux powoli uzmysławia sobie, że należy do obozu zwycięzców i że, niestety, ma to dla niego bardzo poważne konsekwencje

Gaston de Baideaux otworzył oczy. Oplatający mu szyję pas, jeszcze przed chwilą wrzynający się głęboko w skórę, zwiotczał w jego rękach wzniesionych nad głową. Ciemny pokój tańczył rozkołysany, zydel drżał i dygotał pod jego stopami. Echo niosło odgłos pośpiesznych kroków biegnącego człowieka. Gaston otworzył usta, zaczerpnął tchu. Zydel zadygotał. Baideaux nie zdołał odzyskać równowagi i rymnął z całej siły o ziemię. Przeszył go ból stłuczonego ramienia. Zwinął się z cichym jękiem, zaklął szeptem, a potem znów otworzył oczy. Ból wraz z brzmieniem własnego głosu momentalnie przywrócił mu umiejętność logicznego myślenia. Otworzył oczy, tym razem szerzej.

Leżał na kamiennej podłodze zasłanej źdźbłami przegniłej słomy. W strugach światła tryskających z wąskiego, zakratowanego okna widział przewrócony zydel, zasłany szmatami barłóg oraz kubeł, ani chybi na nieczystości. W dłoniach wciąż ściskał kawałek gładko przeciętego pasa, tego samego, który jeszcze przed chwilą wgryzał się w jego szyję. Uniósł brwi ze zdumienia. To był jego własny pas rycerski.

Niespodziewanie zadarł głowę do góry. Wystraszony, rozchwiany wzrok utkwił w poprzecznym wręgu, na którym, za przyczyną osobliwego kaprysu losu, nadal wisiał drugi jego kawałek. Potem spojrzał na przewrócony zydel i podświadomie, targnięty mrocznym przeczuciem, dotknął swej szyi. Wyczuł wyraźne wgłębienia w miejscu, gdzie pas wbijał się w skórę.

- Co tu się stało? - wychrypiał, nie przestając się rozglądać. - Gdzie ja jestem? Nie było odpowiedzi.

- Czyja... Czyja chciałem się zabić?

Mocne, drewniane drzwi nabite żelaznymi ćwiekami milczały uparcie, drwiąc z oszołomienia rycerza.

- Skoro tak, dlaczego mi się nie udało? - W jego ochrypłym głosie pojawiła się wątła nutka buńczuczności. - Dlaczego?

Bezwiednie przejechał palcem po krawędzi rzemienia.

„Ostro ścięte" - pomyślał.

„Kroki - przypomniał sobie nagle. - Kroki biegnącego. Ktoś to zrobił. Ktoś przeciął pas, uchronił mnie przed śmiercią, którą sam sobie chciałem zadać, Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego! Ktoś mnie ocalił..."

- Hej! - wyskrzeczał. - Hej!

Odrzucił resztki pasa, który plasnął w kącie niczym zdechła ryba, a potem jak wycieńczony biegacz przypadł do drzwi. Naparł na nie z desperacką siłą i aż krzyknął ze zdumienia, gdy te ustąpiły. Gaston, który podświadomie spodziewał się oporu, runął na ziemię i przetoczył się po podłodze. Gdy wreszcie usiadł i potrząsnął głową, jego oczom ukazała się niewielka komnata. Na dwóch jej ścianach znajdowały się drzwi identyczne z tymi, przez które właśnie przeleciał. Na trzeciej otwierały się schody, zalane teraz rdzawym blaskiem zachodzącego słońca. Nie namyślając się wiele, zerwał się do biegu. Potykając się, obijając o ściany, parł ku górze. Ku słońcu i wolności. Każdy krok zdawał się wyzwalać falę wspomnień z jego podświadomości. Vittorio, Bernard, Jakub. Bitwa pod Salib. Grób Rogera. Sara. Sara i mały Roger. Wieści o przybyciu królów Anglii i Francji.

Oszołomiony nagłą myślą, Gaston potknął się i uderzył boleśnie kolanem o kamienny stopień.

„Tak! - myślał gorączkowo. - Tak! Wieść o przybyciu królów! Wtedy pożegnałem się z Sarą, spakowałem juki i wyjechałem! To... To ostatnia rzecz, którą pamiętam..." Zacisnął powieki, próbując wydusić z obojętnej, oziębłej pamięci jakiekolwiek wspomnienie, jakiekolwiek skojarzenie. Nic. Cisza i martwota. Ze zrezygnowaniem pokręcił głową i znów otworzył oczy. Jego wzrok niespodziewanie padł na człowieka leżącego na schodach, ledwie dwa stopnie wyżej. Gdyby się nie potknął, z pewnością wywróciłby się o niego.

Nieznajomy był nieprzytomny. Tego Gaston był pewien. Zdradzała to zarówno jego pozycja -człowiek leżał na plecach z rozrzuconymi bezwładnie ramionami i hełmem nasuniętym krzywo na oczy - jak i ogromny, paskudny krwiak, rozlewający się na prawej kości policzkowej. Nosił zwykły pas, nie rycerski, choć wielu pasowanych mogłoby mu pozazdrościć pysznej kolczugioraz miecza z dobrej stali, po który nie zdążył nawet sięgnąć. Coraz dłuższe, łapczywie wdzierające się do korytarza promienie słońca zamieniły jego wychudłą, pokrytą ciemnym zarostem twarz w upiorną maskę cieni.

De Baideaux wzdrygnął się, wstał z wysiłkiem i ignorując ból, pokusztykał ku wyjściu, oglądając się trwożliwie, jakby w obawie, czy nieprzytomny się nie ocknie. Wytoczył się na ulicę i skulił oślepiony rdzawym słońcem. Oparł się o chropowatą ścianę, a potem odetchnął głęboko. W jego nozdrza wtłoczyła się cała masa zapachów. Spalenizna. Końskie ścierwo. Parujący od słońca mocz. Gnijące owoce. Stęchła woda. Rynsztok. Tysiące woni odbudowywało w jego świadomości obraz miasta, co nawet podziałałoby na niego uspokajająco, gdyby nie coś jeszcze, jakiś inny, wszechwładny i złowieszczy odór, który zawisł nad pozostałymi zapachami i przykrył je płaszczem mroku.

Gaston zaniósł się kaszlem, aż poczuł w ustach żółć. Ulicą toczył się wózek zaprzężony w wychudłego muła. Za nim przemykał spłoszony kundel. W przeciwnym kierunku szło dwóch łuczników rozmawiających w cudzoziemskiej mowie, obok nich przemknął goniec, dreptał mnich w rozdeptanych sandałach. Gdzieś nad głową Gastona, wysoko nad dachami, krzyczały mewy.

Jeden z żebraków kulących się pod ścianami kamienicy po drugiej stronie nagle poderwał się i ruszył ku niemu krokiem zbyt energicznym jak na zwykłego bezdomnego. Wyminął wózek, zignorował dwie trajkoczące piskliwymi głosami ladacznice, machnięciem dłoni odpędził natarczywego kundla. Patrzył na Gastona. Szedł prosto na niego. Ten zamarł, wręcz przykuty do ściany mocą spojrzenia mężczyzny. Znał je. Znał jego lodowatą, mniezłomną moc. Teraz wyczuwał w nim dodatkowo niezmierzone pokłady gniewu. Po plecach spłynął mu dreszcz strachu, pierwszy od odzyskania przytomności.

- Ja ciebie znam - wyjąkał.

Żebrak, jakby w odpowiedzi, odrzucił kaptur. Błysnęły oczy, niebieskie, przenikliwe, tchnące mrozem jakże kontrastującym z ogorzałą cerą. Wychudłą, obsypaną rzadkim zarostem twarzściągnęła wściekłość.

- Doprawdy? - warknął, prostując swą przygarbioną postać, rozkładając ramiona, ogromniejąc. W dłoni ściskał żebraczy kostur. - Bo ja ciebie nie.

- Jakub? - zapytał oszołomiony, niedowierzający Gaston.

Zahuczało powietrze przecinane tępym kijem. Ladacznice zawrzasnęły ze strachu. De Baideaux uchylił się ze zręcznością, która zaskoczyła nawet jego samego.

- Jakubie! - krzyknął. - To ja, Gaston!

- Wiem.

Kij przeciął powietrze tym razem z innej strony, znów trafił w próżnię, zawrócił, uderzył znowu.

Zakonnik w żebraczym stroju złapał kostur oburącz i tłukł bez opamiętania. Gaston skądś wiedział, że każdy z tych ciosów mógłby pogruchotać kości mężczyźnie o wiele potężniejszemu od niego. W każdy swój cios Jakub wkładał tyle siły, że jego oblicze aż spurpurowiało, ale jednocześnie nie zapominał o celności. Atakowany zaciekle de Baideaux wyślizgnął się spod ściany, by zyskać więcej przestrzeni i wił się jak fryga, cudem unikając uderzeń zakonnika.

- Opamiętaj się! - krzyczał. - Jakubie, na litość boską!

- Nie waż się powoływać na Jego imię, łajdaku! - syczał Jakub. - Nie waż się!

I parł, waląc niestrudzenie, a Gaston cofał się, z rozpaczą usiłując przemówić mu do rozsądku.

Świst kija rozrywał błagalne zdania, wokół krzyczeli ludzie, szczekały psy. Na czole de Baideaux perlił się pot.

Nagle jego plecy natrafiły na twardą przeszkodę. Gdzieś za nim ktoś jazgotał po ormiańsku, roztrzaskał się spadający garnek, smród ulicy przytłumił aromat gotowanej, mocno przyprawionej baraniny. Gaston kątem oka zauważył nadlatujący oręż Jakuba, zdołał przykucnąć, a ten wyrżnął z trzaskiem o coś drewnianego. Znów zadziałał instynkt - de Baideaux sięgnął za siebie, natrafił palcami na jakąś tyczkę, zacisnął rękę, szarpnął. Coś spadło z trzaskiem. Jazgot Ormianina przybrał na sile, Gaston odskoczył w bok, z trzaskiem materiału uwalniając tyczkę, która podtrzymywała markizę. Drąg zahuczał w jego dłoniach, ze świstem trafił w łydkę Jakuba, potem drugim końcem w jego nerki i wreszcie w plecy, by ze stukotem potoczyć się po bruku.

Dopiero teraz Gaston pozwolił sobie na upust strachu, chwilowo przytłumionego adrenaliną.

Odrzuciwszy drąg, pędził przed siebie jak oszalały, byle dalej od swego więzienia, od miejsca, gdzie chciał odebrać sobie życie, byle dalej od przyjaciela, który gotów był go zakatować.

Nie spojrzał nawet za siebie - wielokrotnie ćwiczył walkę z Jakubem w Krak des Chevaliers, ale nigdy, przenigdy nie widział w jego oczach takiej pasji, takiej wściekłości. Zakonnik miał co prawda jedynie kij w rękach, ale Gaston skądś wiedział, że przyjaciel chciał go zabić. Biegł, a strach przemieszany z rozpaczą dodawał mu skrzydeł. Roztrącał tłumy pieszych, wywołując eksplozje przekleństw po italsku, przebiegał obok kościołów rozbrzmiewających echem uderzeń młotków i pokrzykiwań murarzy, kluczył między wozami wyładowanymi dobytkiem i chmarami uwijającej się służby, pędził przed siebie, nie zastanawiając się ani gdzie jest, ani dokąd zmierza. Gdzieś między dachami mignął mu wyższy budynek, ozdobiony rzędem czarnych chorągwi szpitalni-ków, gdzieś dostrzegł inne, o wiele barwniejsze, a wśród nich chyba chorągiew Konrada z Montferratu, ale go to nie zainteresowało. Wciąż gnał na oślep, pchany strachem i szokiem. Dopiero gdy nad dachami wyrosły mury miejskie, wciąż wysokie, lecz osmolone, wyszczerbione, strzaskane w wielu miejscach uderzeniami pocisków z katapult, oblepione rzędami rusztowań, po których uwijały się istne roje robotników, zaczął zwalniać.

Kiedy oczom Gastona ukazał się największy z bastionów, zatrzymał się jak wryty. Cień fortyfikacji, rozciągnięty promieniami zachodzącego słońca, mierzył ku de Baideaux niczym grot gigantycznej włóczni, który wznosił się ku ciemniejącemu niebu, nadal strzelisty i niepokonany, choć ozdobiony chrześcijańskimi chorągwiami. Znał go doskonale. Swego czasu nienawidził go jak każdy, kto spędził pod murami Akki choć tydzień. Dotąd jednak Gaston patrzył na niego z daleka, ze zboczy wzgórza Turon.

Wieża Przeklęta.

Był w Akce.

Zacisnął powieki i potarł palcami skronie.

„Boże miłosierny - szepnął pośród otaczających go ciemności. - Boże litościwy, racz oddać mi zdrowy rozsądek. Oszalałem, ani chybi oszalałem".

Gdy pozostawił Sarę i wyruszył w drogę pod Akkę, by dołączyć do oblegających wzmocnionych hufcami króla Francji i króla Anglii, oblężenie było w toku i nic nie wskazywało na rychły sukces. Nic. Choć wytężał umysł, nie mógł sobie przypomnieć ani chwili dotarcia do armii oblegających, ani samego szturmu, o dniach po nim już nie mówiąc. Bo przecież musiało wydarzyć się coś, przez co trafił do więzienia, a potem spróbował odebrać sobie życie. Musiało zdarzyć się coś, przez co znienawidził go Jakub.

Nic. Nie pamiętał niczego. Ktoś lub coś okradło go z dobrych paru tygodni, a może nawet miesięcy życia.

Gdy otworzył oczy, niebo wokół Wieży Przeklętej wydawało się nieco ciemniejsze, jakby przesyciły je ciemne smugi dymu. Tuż nad zmasakrowanymi blankami unosiły się chmary ptactwa, łapczywe skwirlenie mew mieszało się z pełnym oburzenia krakaniem, tu i ówdzie przeszytym ostrym krzykiem sokoła. Jednocześnie w jego nozdrza znów wniknął ów ohydny zapach, który wyczuł zaraz po wyjściu na ulicę, tu o wiele silniejszy, przesycony spalenizną. Zemdliło go, ale opanował skurcze i ruszył ku najbliższej bramie miejskiej. Smród z każdym krokiem stawał się intensywniejszy, zarówno robotnicy na murach, jak i strażnicy przy bramie wydawali się nim odurzeni, wręcz zatruci. Kilku zwróciło uwagę na Gastona, lecz żaden go nie zatrzymał. Na twarzy któregoś z żołnierzy dostrzegł chyba politowanie.

Gdy przeszedł przez most zwodzony i wyszedł na równinę, rozciągającą się u murów miejskich Akki, w jednej chwili zrozumiał, że strażnik miał prawo tak pomyśleć. Jak okiem sięgnąć, ziemia poryta była przez ludzi i konie oraz zasłana szczątkami broni i wszelkimi innymi śmieciami.

Wzgardzili nimi nawet mało wybredni amatorzy łupów, którzy wypełzają na pola bitew, gdy ledwie ucichnie szczęk oręża. Lecz nie to przykuło jego uwagę. W odległości dwóch, trzech strzałów z łuku piętrzyły się stosy ciał ludzi oraz koni, niekiedy niknące w gęstych splotach tłustego dymu bijącego z trzech wielkich ognisk. Od czasu do czasu z tłumu wynurzała się jakaś postać i wolno, niczym cierpiętnik w pogańskim Hadesie, podchodziła do stosu i wyszarpywała z niego ludzkie zwłóki. Setki obsiadających ciała ptaków wzbijały się wówczas w powietrze, z furią bijąc skrzydłami, a człowiek wlókł ciało do ognia i ciskał je w płomienie. Dym buchał gęściej, nienasycone płomienie rosły, ptaki krzyczały gniewnie, jakby nie mogły się pogodzić ze stratą.

Gaston wpatrywał się w to przerażające widowisko, jakby żywcem wycięte z sennego koszmaru o zarazie. Prócz ludzi palących trupy na równinie nie było nikogo, widoczne stąd wzgórze Turon, o zboczach porytych opustoszałymi już umocnieniami, wydawało się porzucone i zapomniane, jakby należało do innej, zakończonej już epoki.

Nagle Gaston odniósł wrażenie, że wśród ludzi palących zwłoki dostrzega znajomą postać.

Jego sercem naraz targnęła nadzieja. Nie czekał ani chwili. Zerwał się do biegu. Pędził pod sklepieniem roz-wrzeszczanego ptactwa, pod zatrutym dymami niebem, prosto ku żarłocznym ogniom, wokół których snuło się kilku przygarbionych troglodytów.

I jeden barczysty, brodaty kudłacz, przerastający pozostałych o przynajmniej pół głowy.

- Bernard! - wysapał. - Bernardzie!

Olbrzym, dawny sługa rodu de Baideaux, puścił nogi ciągniętego po ziemi saraceńskiego trupa, wyprostował się i odwrócił powoli. Coś w jego postawie - oraz w jego spojrzeniu – ostudziło radość Gastona, który zwolnił i w końcu zatrzymał się na kilka kroków przed nim.

- Bernardzie? - zapytał nieśmiało.

Zmienił się. Skurczył, zmarniał, jego twarz wychudła, cera pożółkła. Wyglądał jak po długiej, ciężkiej chorobie. Jego spojrzenie, czyste i niezmącone, mówiło jednak, że nawet jeśli ucierpiało jego ciało, duch miał się doskonale. Przez kilka długich jak wieczność chwil patrzył na Gastona z całkowitą, bezbrzeżną obojętnością, po czym uniósł lekko krzaczastą brew, złapał zabitego Saracena za kostki i powlókł go w stronę stosu.

- Bernardzie! - zawołał Gaston z rozpaczą w głosie. -Zatrzymaj się, proszę! Ja... Ja nie wiem, co się dzieje! Nie wiem, co tu robię! Niczego nie rozumiem! Zaczekaj, proszę!

Bernard zatrzymał się i odwrócił powoli. Gaston poczuł, jak na powrót płonie w nim nadzieja, lecz spojrzenie dawnego parobka rodu de Baideaux rozwiało jego złudzenia. Tym razem, miast obojętności, wyczytał w nim złość i obrzydzenie. Potem jego twarz zakrył kłąb ciemnego dymu.

Młodzieniec odwrócił spojrzenie, a potem odszedł.

Legat papieski Adelard z Werony ujął pucharek z winem, a drugą dłonią leniwie przywołał służącego. Ten bez słowa wyrósł przy fotelu wysłannika rzymskiego i zabrał się za zbieranie naczyń. Jego towarzysz, równie cichy i dyskretny, ustawił wazę z owocami i podmienił karafkę z winem na pełną, a potem, jakby czytając w myślach swego suzerena, rozchylił szerzej okiennice.

Do wnętrza komnaty wpadł ożywczy, chłodny wiatr znad morza. Adelard zapatrzył się w widoczną ponad dachami toń morza, migotliwą, zalaną czerwienią zachodzącego słońca.

- Cicho się zrobiło - powiedział, niespodziewanie przerywając ciszę.

- Co rzekliście, Wasza Świątobliwość? - zapytał Ba-lian z Ibelinu i podniósł wzrok na dostojnika, z niechęcią otrząsając się z myśli o małżonce, której nie widział od wielu miesięcy. Ramię noszone na temblaku zakłuło znanym bólem.

- Że cicho się zrobiło. - Dłoń z pucharkiem wskazała wody przystani akkańskiej, na której unosiło się zaledwie kilka drobnych łodzi rybackich. - Jeszcze parę dni temu na tych wodach kotwiczyły statki Anglików, kilku republik italskich, obu zakonów, a teraz? Ledwie król Ryszard na wojnę pociągnął, a miasto ogarnęła cisza. Gdy tylko zakończą się prace w kościołach, które Saraceni na meczety obrócili, chyba tylko na dziwki przyjdzie nam liczyć.

- Wybaczcie, Wasza Świątobliwość, ale nie nadążam - zmarszczył brwi Balian. Pokręcił głową i służący legata, który właśnie zamierzał napełnić jego pucharek, skłonił się i odstąpił płynnie, niemalże bezszelestnie. Baron z Ibelinu po raz kolejny obrzucił go ukradkowym, zaciekawionym spojrzeniem. Obaj usługujący im ludzie -ciemnowłosi, śniadoskórzy mężczyźni w trudnym do ustalenia wieku - natychmiast przykuli jego uwagę, ledwie wszedł do komnat zajmowanych przez papieskiego wysłannika. Twarze mieli zbyt harde i zacięte, a ruchy zbyt płynne, by byli tylko i wyłącznie służącymi. Jednocześnie w ich postawie brakowało typowej dla rycerzy nonszalancji, co jego zdaniem czyniło z nich niebezpiecznych przeciwników. Wykorzystywał teraz każdą dogodną sytuację, by się im przyjrzeć i wychwycić jak najwięcej szczegółów.

- No, ludzie mówią, że portowe dziwki już lamentują - z humorem oznajmił legat. - Ponoć król Ryszard zezwolił jedynie praczkom do swej armii dołączyć.

- Potwierdzacie, Wasza Świątobliwość, że ze wszech miar zasługujecie na zaufanie, którym was Ojciec Święty obdarzył. - Balian starannie zamaskował ironię w swym głosie. - Rzeczywiście znacie się na ludziach. Jak mało który sługa Kościoła.

- Cóż - uśmiech Adelarda pogłębił się, co oznaczało, że ironię wychwycił. - Wy, baronie, jak na zwierciadło syryjskiego rycerstwa przystało, dziwek nie dostrzegacie?

- Ależ dostrzegam. I z bata strzelam, by mi z drogi zeszły. Wybaczcie, Wasza Świątobliwość, żem niezbyt skory do rozwodzenia się w tej akurat sprawie. Pomyślałem, że zaprosiliście mnie tu w innym celu. Ważniejszym.

Zerknął przy tym kuso na legata, który uśmiechnął się nieznacznie. W trudny do określenia, niepokojący sposób przypominał mu służących, którzy zakończyli już sprzątanie ze stołu i znieruchomieli przy drzwiach. W niczym nie był podobny do duchownych swego czasu, którzy albo bez umiaru oddawali się uciechom życia doczesnego, albo pogrążali w skrajnej ascezie. Podobnie jak jego ludzie, był człowiekiem szczupłym i wyprostowanym, w niemożliwym do określenia wieku. Znać było po nim, że kryje w sobie wielką sprawność i siłę fizyczną, choć Balian nie przypominał sobie, by legat kiedykolwiek dobył broni podczas oblężenia Akki. Długie, siwiejące włosy spinał srebrną klamrą, która zresztą stanowiła jedyny kosztowny element jego ubioru, składającego się z niewyszukanej szaty duchownej i zawieszonego na piersi krzyża.

Bezustannie przygryzał wargi, co zwiastowało nieustępliwość i tłumione emocje, choć podczas niekończących się narad w kwestiach sukcesji, które ciągnęły się po upadku Akki, zawsze przemawiał łagodnym głosem i nigdy nie pozwolił sobie na wybuch. Znacznie bardziej niepokoiły jego oczy, czarne jak dwie krople atramentu, pozostające w ciągłym ruchu, nieustannie badające, przeszywające. Baron Ibelinu, choć był wytrawnym politykiem i negocjatorem, cieszył się w duchu, iż legat papieski siedzi zwrócony do niego bokiem.

- Powinienem był zapamiętać z naszych narad - powiedział w końcu - że nie zwykliście marnować czasu na zwykłe pogawędki. Coś mi mówiło, że ledwie król Ryszard opuści miasto, natychmiast powrócicie do kwestii, w której tak naprawdę sprowadziliście mnie z Rzymu.

- Nie wydaje mi się, byśmy mieli wybór, Wasza Świątobliwość - rzekł Balian. Nagle pożałował, że odpędził służącego chcącego napełnić jego pucharek, ale uznał, że podczas rozmowy z Adelardem lepiej zachować czysty umysł. - Mam wrażenie, że z każdą upływającą godziną nasza sytuacja staje się coraz gorsza. Narady...

Urwał. Odwrócił się tyłem do rozmówcy. Kłótnie syryjskiego rycerstwa, mistrzów obu zakonów oraz krzyżowców z Europy z chwilą przybycia królów Anglii i Francji nabrały gwałtowności, tym bardziej że ich przedmiotem stała się kwestia sukcesji. Podczas jesiennej zarazy śmierć zabrała Sybillę, małżonkę króla jerozolimskiego, Gwidona de Lusignan, tym samym pozbawiając go praw do korony. Markiz Konrad z Montferratu, któremu sprzyjała większość rycerstwa syryjskiego, uznał to za dobrą monetę, zwłaszcza że mógł liczyć także na poparcie króla Francji, Filipa. Zamieszanie wywołał gwałtowny sprzeciw władcy Anglii, Ryszarda, który nie przepadał za swoim francuskim sojusznikiem, a na dodatek był seniorem brata Gwidona, Gotfryda de Lusignan. Baronowie syryjscy poczuli się rozdarci między stronnictwem Konrada i Filipa, którego, nawiasem mówiąc, w większości uznawali za swego seniora, a stronnictwem Ryszarda, który potwierdził swą sławę doskonałego wodza najpierw podporządkowaniem sobie Cypru, a potem tryumfalnym zdobyciem Akki. Rudowłosy Anglik, w przeciwieństwie do umiarkowanego, mało przedsiębiorczego Filipa francuskiego, wszem i wobec obnosił się ze swoim zamiarem doprowadzenia krucjaty do odbicia Jerozolimy. Narady i kłótnie, ku rosnącej frustracji Baliana, trwały dobrych parę dni, aż wreszcie postanowiono, że Gwidon zatrzyma swe berło aż do śmierci, a następnie przejdzie ono na ród Konrada, który do tego czasu będzie panował w Tyrze, Bejrucie i Sydonie. Miał on również otrzymać wtedy połowę dochodów Gwidona.

Balian z ulgą doczekał tej chwili, lecz ledwie ustalono kwestię sukcesji, a między królami Francji i Anglii wybuchł kolejny konflikt - schorowany Filip postanowił bowiem wracać do kraju, twierdząc, że zdobywając Akkę, spełnił swój chrześcijański obowiązek, na co wojowniczy Ryszard nie chciał się zgodzić. Podejrzewał, nie bez podstaw, że Filip wykorzysta jego nieobecność, by atakować angielskie włości we Francji. Legat papieski z werwą zabrał się za godzenie zwaśnionych monarchów, a zgorzkniały, sfrustrowany Balian spędzał dnie na modlitwach lub dzikiej jeździe konno po okolicy. Wreszcie Filip postawił na swoim i po podpisaniu stosownych paktów z Ryszardem, w których obiecał, że nie zaatakuje francuskich posiadłości Ryszarda, wsiadł na okręt, a rozgoryczony Anglik, uznawszy Francuza za tchórza i dezertera, stanął na czele armii, z którą wymaszerował w pole. Wtedy to Adelard z Werony przypomniał sobie o Balianie i sprawie, o jakiej napisał do Rzymu.

- Narady wydawały się nigdy nie skończyć, prawda? -zapytał legat papieski z jeszcze szerszym uśmiechem. -Zaiste, prędzej człowiek by ogień z wodą pogodził niż pokłóconych nobili. Napatrzyłem się na wasze kuse spojrzenia, baronie, napatrzyłem. Zanim jednakowoż odsądzicie mnie od czci i wiary...

- Wybaczcie, ale dość mam tych czczych gadek, Wasza Świątobliwość – warknął niespodziewanie Balian, zaciskając pięści, aż w ranionym ramieniu odezwał się znów ból. - Wierzcie mi, nasłuchałem się ostatnio słów i dość już ich mam. Mdli mnie od nich. Walczę o Outremer odkąd potrafię się na koniu utrzymać i nic mi z tego nie przychodzi, nic! Bo każdy sojusznik, na którego natrafiam, jedynie gadać potrafi! Gadać i wykłócać się! Więcej czasu zmarnowaliśmy na wzajćmnych sporach niźli na walce z Salah ad-Dinem, Wasza Świątobliwość!

A teraz, gdy odkryliśmy wroga o wiele groźniejszego od wszystkich sułtanów, szejków i bejów razem wziętych, nawet wy, możny wysłannik następcy świętego Piotra, jedyny, na którego liczyć mogę, wolicie nobili godzić aniżeli...

Urwał, jakby mu tchu zabrakło, równie gwałtownie jak zaczął, i machnął zdrową ręką, odwracając jednocześnie głowę. W pełni uświadomił sobie bowiem znaczenie swych słów – w istocie, poza nim, tajemniczym delegatem papieża o niepokojącym spojrzeniu, ściągniętym błagalnymi listami do Stolicy Apostolskiej, nie znał nikogo, kto by mógł mu w tej walce pomóc. Uśmiech Adelarda z Werony pogłębił się, jakby duchowny czytał w myślach Baliana.

- Na szczęście dla nas wszystkich mylisz się, baronie... - zaczął głosem łagodnym, którym zwykł przemawiać do najbardziej wzburzonych rozmówców. Balian jednakże, który poznał go podczas niekończących się narad o przyszłość Outremer, nie dał się zmanipulować tak łatwo.

- A może tu chodzi o coś jeszcze innego, Wasza Świątobliwość? - syknął, zniżając głos.

Jego oczy ziały teraz wściekłością. - Może wasi dostojni przyjaciele w dalekim Rzymie, z Ojcem Świętym na czele, wspólnie postukali się palcami w czoło, czytając niezgrabnie nakreślony list jakiegoś pulana, któremu najwyraźniej od słońca odbiło? Który śmiał przed diabłem w Ziemi Świętej ostrzegać? Może to właśnie dlatego nie chcieliście ze mną wcześniej rozmawiać, co?

Najpierw załatwmy sprawę sukcesji, potem pogódźmy monarchów, a na końcu, nim wrócimy do Rzymu, wyperswadujmy staremu baronowi jego zabobony! Tak to miało wyglądać?

- Nie, bynajmniej - odparł legat papieski, wyraźnie rozbawiony wybuchem Baliana. - W rzeczywistości, kilka osób z najbliższego otoczenia papieża odebrało wasze słowa jak majaki szaleńca, ale mnie poinstruowano, bym wziął je na poważnie.

- Tak? Przykro mi, Wasza Świątobliwość, lecz nie udało się wam. Gaston de Baideaux zniknął kilka dni temu.

- Nie. Nie zniknął. - Legat papieski upił łyczek wina, nie spuszczając wzroku z rycerza. - Jest pod dobrą opieką. Moją opieką.

- Co takiego? - osłupiał Balian.

- Nie zarzucajcie mi bezczynności, baronie. - Ade-lard odstawił pucharek i spojrzał prosto w błyszczące znużeniem oczy Baliana. - Nie zasypiam gruszek w popiele od chwili swego przybycia do Akki, panie. Zdołałem już kilka spraw rozgryźć; więcej, niż wam się wydaje. Doprowadzę do zguby tego, kogo nazywacie wrogiem większym od wszystkich sułtanów razem wziętych.

Niespodziewanie drzwi uchyliły się i na progu stanął trzeci z ludzi legata, z pozoru podobny do pozostałych, ale rozczochrany, w kolczudze i z mieczem u boku. Na jego twarzy rozlewał się paskudny siniak, chwiał się, ale patrzył przytomnie, bez strachu.

- Wasza Świątobliwość, więzień uciekł - powiedział bez wstępów.

Adelard nabrał głęboko tchu, jakby szykując się do zadania serii pytań, ale wypuścił powietrze ze świstem i spojrzał na Baliana.

- Nazwałbym to boskim kaprysem, gdybym nie miał pewności, że Bóg w swej łasce i mądrości skrzętnie omija miejsca, po których stąpał Jego syn. Zbyt wiele na nich szaleństwa i namiętności. Nie lękajcie się, baronie. Nie wiem, w jaki sposób de Baideaux się wymknął, ale złapię tego skurwysyna. Złapię go, zanim doprowadzi do kolejnych, strasznych czynów.

 

 

 

 

Rozdział drugi

w którym nadchodzi wieczór, a wraz z nim namiętności. niestety, raczej z gatunku tych złowróżbnych

Qaston de Baideaux pędził przez noc.

Z każdym uderzeniem kopyt końskich zostawiał za sobą wszystko, co składało się na jego dotychczasowe życie. Zostawiał dwóch przyjaciół, których był pewien, a którzy niespodziewanie zwrócili się przeciwko niemu. Zostawiał godność i honor - bądź co bądź jechał na koniu, którego skradł z obozu kilku kupców, nie wpuszczonych przed zmrokiem do Akki. Zostawiał swój pas rycerski, przecięty nieznanym mieczem w nieznanym lochu, własne imię i wreszcie miejsce, które zdobył dla siebie na tym świecie.

Nad jego głową niczym nietoperze furkotały pytania, na które nie znał odpowiedzi. Co działo się przez te miesiące od opuszczenia Sary do wyzwolenia Akki? Dlaczego Jakub i Bernard odwrócili się od niego? Czym zasłużył sobie na ich nienawiść? Dlaczego trafił do lochu?

Gaston kręcił głową i ocierał łzy, nie wiadomo, czy wyciśnięte pędem końskiego biegu, czy rozpaczą. Zaciskał zęby, z całej siły broniąc się przed kolejnym atakiem rozpaczy. Co się dzieje z Sarą? Czy ona i Roger są bezpieczni? Uniósł głowę wysoko, ku gwiazdom rozsianym na wrześniowym niebie.

- Boże, pomóż mi - wyszeptał przez wiatr, łzy i tętent kopyt.

Jakby w odpowiedzi, z ciemnych, obojętnych otchłani jego pamięci nadbiegł czyjś okrzyk:

„Jesteś żmiją, de Baideaux! Podłą żmiją o sercu czarnym jak piekło! Jesteś gorszym łajdakiem od samego de Rideforta!".

Rozpoznał ten krzyk. To był głos Baliana z Ibelinu.

Skulił się nad końską grzywą i popędził zmęczonego już konia. Miał jeszcze do kogo się zwrócić na tym świecie. Miał jeszcze jednego przyjaciela, który postanowił trzymać się na uboczu wszelkich wydarzeń. Gastonowi pozostał cień nadziei, że przynajmniej on nie miał powodów, by go nienawidzić. W tej samej chwili ten, który nienawidził go najbardziej, prowizor zakonu templariuszy Rupert de Saint Jerome, uchylił płachtę namiotu i wyjrzał w ciemność rozświetloną tysiącem niespokojnych ogni. Przez moment stał i nasłuchiwał niesionej wiatrem, niekończącej się pieśni obozów wojskowych, na którą składał się szmer niezliczonych rozmów, parskanie koni, trzask palonego drwa oraz szczęk broni. Na próżno byłoby jednak czekać na stały refren owej pieśni, jakim były wybuchy śmiechu i radosne śpiewy. Król Ryszard surowo zakazał wszelakich rozrywek, a zważywszy na jego nastrój od czasu wyjazdu z Akki, nikt nie ośmielał się podważyć jego woli.

W obozowisku templariuszy, tradycyjnie wzorowo uporządkowanym, podobne ekscesy nie miałyby miejsca nawet w czasach pokoju, nawet pod wodzą człowieka o wiele słabszego charakterem od króla Anglików. Nie to, co u szpitalników.

Usta Ruperta rozchyliły się w szyderczym uśmiechu. Dobrze wiedział o licznych przypadkach naruszenia reguły w Krak des Chevaliers, o pijaństwie, które zarządził i nadzorował tamtejszy kasztelan Henryk de Treviere. Kilku braci, których wysłał do papieża ze specjalnym listem w tej sprawie, powinno już stukać do bram Rzymu.

„Doskonale - pomyślał. - Utrę nosa temu pyszałkowi Garnierowi z Nablusu. Popamięta mnie, suczy syn... Och, jeszcze mnie popamięta".

Oczy templariusza błyszczały dziko, odbijając blask najbliższych pochodni. Wbijał wzrok w ciemność, daleko poza namioty rycerstwa burgundzkiego i miejscowych baronów, tam, gdzie obozowali szpitalnicy. Patrzył z nienawiścią podsycaną bezsilnością, a jego dłoń bezwiednie gniotła rękojeść miecza.

Och tak, nienawidził ich. Nienawidził tych parwe-niuszy, którzy skradli regułę i metody walki templariuszy, przybłędów, którzy ośmielali się rywalizować z nimi zarówno w gromadzeniu bogactw, jak i wpływów, którzy bezczelnie podważali ich męstwo i z szyderczymi uśmiechami zajmowali odmienne stanowiska w każdej, dosłownie w każdej kwestii po zdobyciu Akki. I jeszcze mieli czelność nazywać to miasto swoim! A ten ich nowy mistrz, Garnier z Nablusu...

Rupert zacisnął zęby i pochylił głowę. Był człowiekiem mężnym i nieustępliwym, a osobliwy pakt, jaki ostatnio zawarł zakon, dodał mu tylko pewności siebie. Wszystkie te cechy gasły jednak w obliczu Garniera z Nablusu, człowieka śmiałego do szaleństwa, wyrachowanego niczym italski handlarz i bezczelnego jak sam Belzebub. Starczyło jedno jego słowo, jeden cyniczny komentarz czy złośliwy uśmieszek, by opanowanie Ru-perta znikało jak płatek śniegu na rozgrzanej dłoni i nie wracało przez parę dni. Stary prowizor podświadomie wyczuwał w szpitalniku wielkie zagrożenie, którego nie umiał nazwać ani określić, na które nie potrafił się nawet przygotować. Za nic nie mógł uspokoić skołatanych nerwów, nie pomagało nawet przeglądanie się w lustrze, które do niedawna jeszcze stanowiło jego ulubione zajęcie. Bezwiednie potarł dłonią policzek i pomacał zaskakująco jędrną skórę. Miał teraz długą brodę, ale nawet ona nie była w stanie zamaskować łagodniejących, coraz młodszych rysów twarzy. Za dnia nosił hełm, celowo garbił się w siodle, ale dobrze wiedział, że długo nie ukryje swej przemiany. Ich Pan dotrzymał słowa - stary zakonnik młodniał w oczach, jego oczy odzyskiwały blask, a sylwetka energię.

„Wielki jesteś, Panie, a jam Twoim mizernym sługą -westchnął w myślach. - Daj mi tylko kolejną szansę, by odpłacić się za Twą łaskę". I wbił wzrok, tym razem błagalny, w pocięte płomieniami ognisk ciemności, lecz te pozostały obojętne. Nie zgęstniały na tyle, by uformować sylwetkę, o której śnił i marzył. Postać ciemnowłosego mężczyzny, którego pojawienie się zawsze oznaczało nowe obietnice i wyzwania.

Pan nie odwiedzał ich od tygodni.

- Mistrzu - odezwał się ktoś za jego plecami. - Mistrzu, czas na spoczynek.

Ismail, jego pokorny saraceński sługa, który nigdy nie nauczył się prawidłowo wymawiać słów we frankijskiej mowie, stał za jego plecami z pochyloną nisko głową, nie unosząc spojrzenia.

Rupert westchnął i pokiwał głową. Zasunął płachtę namiotu i usiadł na zydlu. Sługa zaczął zdejmować szaty swojego pana, by natrzeć od-młodniałe ciało olejkami. Uniósł głowę dopiero, gdy znalazł się za plecami zakonnika. Jego ciemne oczy, gorące, przymrużone jak u pustynnego sokoła, niespodziewanie błysnęły furią zupełnie nieprzystającą do łagodności, z jaką wodził dłońmi po karku templariusza. Nie patrzył jednak przy tym na Ruperta. Pasja w jego spojrzeniu nie dotyczyła mistrza, a wypalała wspomnienie pewnego miejsca, z jakim związał się nieopatrznie, a które przeklęło go na wieki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin