Conrad Joseph - Falk - wspomnienie.rtf

(218 KB) Pobierz
JOSEPH CONRAD

JOSEPH CONRAD

Falk - Wspomnienie

Przełożyła - Aniela Zagórska


Kilku z nas siedziało przy obiedzie w małej nadrzecznej gospodzie, nie dalej niż trzydzieści mil od Londynu i mniej niż dwadzieścia od tej płytkiej i niebezpiecznej kałuży, której ludzie z naszej przybrzeżnej żeglugi nadają wspaniałe miano Oceanu Niemieckiego. Wszyscy byliśmy mniej lub więcej związani z morzem. Za szerokimi oknami roztaczał się widok na Tamizę, rozległy widok wzdłuż Lower Hope Reach. Ale obiad był ohydny i tylko oczy ucztowały.

Rozmowę naszą zaprawiał smak słonej wody, która dla tak wielu z nas była prawdziwą wodą żywota. Ten, kto zaznał goryczy oceanu, zachowa jej smak w ustach na zawsze. Lecz paru ludzi z naszej kompanii, rozpieszczonych przez życie na lądzie, uskarżało się na głód.

Nie dało się nic przełknąć z tego jedzenia. I naprawdę, wszystko tu miało cechę dziwnej zmurszałości. Drewniana jadalnia sterczała nad błotnistym brzegiem jak nawodne domostwo; deski w podłodze wydawały się zbutwiałe; zgrzybiały kelner dreptał żałośnie tam i z powrotem przed stoczonym przez robaki, przedpotopowym bufetem; poszczerbione talerze wyglądały, jakby je wygrzebano z jakiegoś przedhistorycznego kopca w pobliżu jeziora, a kotlety przypominały przeszłość jeszcze bardziej zamierzchłą. Przywodziły nieodparcie na myśl mroki pradawnych wieków, gdy pierwotny człowiek, wyłaniając ze swej mętnej świadomości podstawy sztuki kucharskiej, przypalał kawałki mięsa na ogniu z chrustu w towarzystwie swych zacnych kompanów; potem zaś, nasycony i szczęśliwy, zasiadał wśród obgryzionych kości, aby snuć niewyszukane opowieści o różnych przeżyciach: o głodzie, o polowaniu, a może i o kobietach!

Ale na szczęście wino okazało się równie stare jak kelner. Tedy rozsiedliśmy się wygodnie - nieco głodni, lecz wcale zadowoleni - i rozpoczęliśmy nasze niewyszukane opowieści. Mówiliśmy o morzu i wszelkich jego sprawach. Morze nie zmienia się nigdy, a jego sprawy - wbrew ludzkim opowiadaniom - spowite są w tajemniczość. Ale zgadzaliśmy się wszyscy, że czasy się zmieniły. I mówiliśmy o dawnych okrętach, o wypadkach na morzu, o zatonięciach statków, o utracie masztów, a także i o człowieku, który przeprowadził cało swój okręt z rzeki Platte do Liverpoolu, posługując się sterem awaryjnym. Mówiliśmy o wrakach, o zmniejszonych racjach marynarskich i o bohaterstwie -a przynajmniej o tym, co dzienniki nazwałyby bohaterstwem na morzu - o przejawach cnót różniących się zupełnie od bohaterstwa czasów pierwotnych. A niekiedy zapadało wśród nas milczenie i wszyscy razem wpatrywaliśmy się w rzekę.

Przepłynął statek z linii P. & O., kierując się w dół ku morzu. „Pyszne obiady jada się na tych okrętach”, zauważył któryś z naszej kompanii. Ktoś inny o bystrym wzroku wyczytał nazwę na rufie: „Arkadia”. „Cóż to za piękny okaz statku!”, szepnęło kilku z nas. Za okrętem szedł mały parowiec towarowy; jego bandera wskazywała, że jest to statek norweski. Parowiec wypuścił mnóstwo dymu, a nim wiatr zwiał go zupełnie, pojawił się przed oknami krótki, drewniany bark o wysokich burtach, pod balastem, ciągnięty przez holownik. Wszyscy marynarze byli zajęci na dziobie przy podnoszeniu przednich żagli, a na rufie kobieta w czerwonym kapturze, sam na sam z człowiekiem u steru, przechadzała się miarowo wzdłuż rufówki tam i z powrotem, robiąc na drutach coś z popielatej wełny.

Któryś z naszej gromadki mruknął: „To pewnie Niemcy”. „Kapitan ma żonę na pokładzie”, zauważył ktoś inny; a szkarłatny zachód, rozgorzały za dymem londyńskim, rzucił blask bengalskich ogni na maszty barku i zniknął znad Hope Reach.

Wówczas jeden z nas, milczący dotychczas człowiek po pięćdziesiątce, który dowodził statkami przez ćwierć wieku, rzekł, patrząc na bark sunący teraz w dal, cały czarny wśród blasku rzeki:

- To przypomina mi pewne absurdalne zdarzenie, które przytrafiło mi się przed wielu laty, kiedy zostałem pierwszy raz dowódcą żelaznego barku, przyjmującego ładunek w pewnymwschodnim porcie morskim. Ów port był zarazem stolicą wschodniego królestwa leżącego nieco w górę od ujścia rzeki, tak jak nie przymierzając Londyn leży nad naszą starą Tamizą.

Nie ma co się nad ową miejscowością rozwodzić; tego rodzaju przygoda mogła wydarzyć się wszędzie, gdzie się znajdują okręty, ich dowódcy, holowniki i bratanice-sieroty o nieopisanej krasie, a absurdalność zdarzenia dotyczy tylko mnie, mojego wroga Falka i mojego przyjaciela Hermanna.

Słowa „mojego przyjaciela Hermanna” były wypowiedziane jakby ze specjalnym naciskiem, który skłonił któregoś z nas (mówiliśmy właśnie o bohaterstwie na morzu) do leniwego i niedbałego pytania:

- A czy ten Hermann był bohaterem?

- Wcale nie - odparł nasz siwy przyjaciel. - Bynajmniej. Był to Schiff-führer: kierownik okrętu. Tak nazywają w Niemczech kapitana statku. Wolę naszą nomenklaturę. Brzmi dobrze i jest w niej coś, co daje nam jako całości poczucie wspólnoty: praktykant, oficer, kapitan w prastarym i zaszczytnym morskim zawodzie. Co się tyczy mego przyjaciela Hermanna, może i był skończonym mistrzem w tym zaszczytnym kunszcie, lecz zwano go oficjalnie Schiff-führerem, a wygląd jego, pusty i ociężały jak wygląd zamożnego farmera, był zarazem nacechowany dobrodusznym sprytem drobnego sklepikarza. Jego wygolony podbródek, zaokrąglone członki i ociężałe powieki nie przypominały bynajmniej pracownika morza, jeszcze zaś mniej miłośnika morskich przygód. Jednakże po swojemu pracował znojnie na morzach jak sklepikarz za ladą. A okręt był źródłem utrzymania dla jego rosnącej rodziny.

Statek Hermanna była to ciężka, silna, tępodzioba machina, przywodząca na myśl prymitywną solidność, podobnie jak drewniany pług naszych praojców. I z innych względów machina ta sprawiała wrażenie swojskie i sielskie. Wystające w dziwaczny sposób drewniane ściany nadbudówki, których nie widziałem nigdy na żadnym innym statku, sprawiały, że ta ścięta rufa okrętu była podobna do tylnej części młynarskiego wozu. Ale cztery okna salonu, każde zaopatrzone w sześć zielonawych szybek i ujęte w drewniane okienne ramy pomalowane na brązowo, mogły być równie dobrze okienkami wiejskiej chaty. Malutkie białe firaneczki i zieleń doniczek z kwiatami dopełniały podobieństwa. Raz czy dwa, gdy wypadło mi przepłynąć pod rufą statku, dostrzegłem z łodzi okrągłe ramię nachylające polewaczkę i zgiętą, gładką głowę dziewczyny, którą będę zawsze nazywał bratanicą Hermanna, bo naprawdę nie słyszałem nigdy jej imienia, pomimo mojej zażyłości z całą rodziną.

Ale ta zażyłość rozwinęła się później. Tymczasem zaś, na równi z całą bracią żeglarską tego wschodniego portu, nie mogłem żywić żadnych wątpliwości co do wyobrażeń Hermanna o higienie w zakresie odzieży. Był najwidoczniej zwolennikiem noszenia na ciele porządnej, grubej flaneli. Prawie co dnia oglądało się małe sukienki i fartuszki schnące na olinowaniu bezanmasztu lub rząd drobnych skarpeteczek powiewających na sygnałowych linkach; ale raz na dwa tygodnie cała rodzinna bielizna była obowiązkowo wystawiona na pokaz. Zapełniała caluteńką rufę. Popołudniowa bryza pobudzała do dziwacznej, flakowatej ruchliwości tę stłoczoną ciżbę bielizny, nasuwającą jakąś niejasną analogię z utopioną, okaleczała i spłaszczoną ludzkością. Bezgłowe ciała kiwały na człowieka ramionami pozbawionymi rąk; nogi bez stóp kopały fantastycznie powietrze z oklapłym rozmachem; były tam również długie, białe szaty, które chłonęły wiatr przez obszyty koronką otwór u szyi, wydymając się przez chwilę gwałtownie, jakby wskutek przesuwania się jakichś otyłych, niewidzialnych kadłubów. W owe dni można było rozpoznać statek na wielką odległość z powodu różnobarwnego, dziwacznego rozruchu panującego na rufie, za bezanmasztem.

Statek Hermanna miał swoje miejsce postoju tuż przede mną, a nazywał się „Diana” - nie z Efezu, tylko z Bremy. Oznajmiały to białe litery długie na stopę, rozmieszczone w wielkich odstępach w poprzek rufy (coś w rodzaju napisu na szyldzie) pod wiejskimi okienkami. Ta śmiesznie nieodpowiednia nazwa uderzała swą impertynencją wobec pamięci najczarowniejszej z bogiń, bo pomijając fakt, że stary statek był fizycznie niezdolny do wzięcia udziału w jakichkolwiek łowach, mieszkała na nim gromadka czworga dzieci. Wyglądały znad burty, przypatrując się przepływającym łodziom i niekiedy upuszczały w nie różne przedmioty. I tak, w czasach kiedy jeszcze nie znaliśmy się z Hermannem na tyle, aby z sobą rozmawiać, dostałem kiedyś w kapelusz ohydną lalką z gałganów, należącą do najstarszej córeczki Hermanna. Ale na ogół dzieciaki zachowywały się grzecznie. Miały jasne główki, okrągłe oczy, małe okrągłe noski jak kartofelki i były bardzo podobne do ojca.

Ta „Diana” z Bremy była najniewinniejszym ze starych okrętów i zdawała się nic nie wiedzieć o złym morzu, tak jak i na lądzie bywają rodziny, które nie wiedzą nic a nic o zepsutym świecie. A uczucia, które budziła, były zwyczajne i należały przeważnie do kategorii uczuć domowych. „Diana” była rodzinnym ogniskiem. Wszystkie te kochane dzieciaki nauczyły się chodzić na jej obszernym pokładzie rufowym. W rozważaniu takich faktów jest coś ładnego, a nawet wzruszającego. Wyobrażam sobie, że te bąki gryzły końce olinowania, kiedy im się wyrzynały zęby. Obserwowałem wiele razy najmłodszego Hermanna (Nicholasa), jak gryzł opaskę brasu fokbramrei. Najbardziej lubił przebywać pod kołkownicą grotmasztu. Z chwilą gdy go puszczono luzem, czołgał się tam natychmiast i pierwszy z brzegu marynarz, który się pokazał, przynosił malca z powrotem do drzwi kajuty, trzymając go troskliwie i podnosząc wysoko w rękach powalanych smołą. Przypuszczam, że działo się to wskutek stale obowiązującego rozporządzenia. W czasie takich przenosin dzieciak, który był jedyną gwałtowną osobą na statku, usiłował bić po twarzy tych rosłych młodych marynarzy niemieckich.

Pani Hermann, miła, zażywna gosposia, nosiła na pokładzie workowate niebieskie suknie w białe groszki. Gdy się zdarzyło raz czy dwa, że zastałem ją przy ładnej małej balijce, trącą energicznie białe kołnierzyki, dziecinne skarpetki i letnie krawaty Hermanna, oblewała się rumieńcem jak młoda dziewczyna i podniósłszy mokre ręce, witała się z daleka, kiwając życzliwie głową raz po raz. Rękawy jej były zakasane aż po łokcie, a złota obrączka na palcu połyskiwała wśród mydlin. Miała miły głos, pogodne czoło, gładkie pasma bardzo jasnych włosów i wesoły wyraz oczu. Była macierzyńska i w miarę rozmowna. Przy uśmiechu tej prostodusznej matrony młodzieńcze dołeczki ukazywały się na świeżych, szerokich policzkach. Natomiast nie widziałem nigdy, by małomówna bratanica Hermanna, sierota, próbowała się kiedy uśmiechnąć. Nie była to jednak u niej posępność, lecz powściągliwość młodocianej powagi.

Wozili jaz sobą wszędzie przez ostatnie trzy lata, żeby była wyręką przy dzieciach i towarzystwem dla pani Hermann, jak mi jej mąż kiedyś nadmienił. Bardzo im się bratanica przydawała, póki dzieci nie podrosły, dodał ze strapioną miną. Jej to ramię właśnie i gładka główka mignęły mi pewnego rana w okienkach kajuty na rufie, nad doniczkami z fuksją i rezedą; ale kiedy pierwszy raz ujrzałem ją w całej postaci, poddałem się urokowi jej kształtów.

Uwieczniły mi tę dziewczynę w pamięci, tak jak wielka piękność, wielka inteligencja, bystry umysł lub dobroć serca mogły były mi upamiętnić w równym stopniu jakąś inną kobietę.

W niej zaś dominowała harmonia proporcji i wzrostu. Majestatyczny czar tkwił w fizycznej osobowości. Może była także wyjątkowo dowcipna, inteligentna i dobra. Nie wiem i nie o to tu chodzi. Wiem tylko, że była wspaniale zbudowana. Zbudowana - to jest jedyne właściwe słowo. Była zbudowana, była niejako wzniesiona z królewską hojnością. Zapierało dech na widok beztroskiej rozrzutności materiału zużytego na to dziewczątko. Była młodzieńcza, a zarazem na wskroś dojrzała, jakby należała do szczęśliwego grona nieśmiertelnych. Musiała być także i ciężka, ale to nic nie szkodzi. Powiększało to jeszcze wrażenie trwałości. Miała zaledwie dziewiętnaście lat. Ale co za barki! Co za okrągłe ramiona! Co za rozpęd potężnych członków, gdy w trzech długich susach rzucała się na przewróconego Nicholasa; tego się po prostu nie da opisać. Robiła wrażenie dobrej, spokojnej dziewczyny - czujnej na potrzeby

Leny, upadki Gustava, stan noska kochanego Karla; dziewczyny sumiennej, ciężko pracującej, i tak dalej. Ale jakie wspaniałe miała włosy! Bujne, długie, gęste, płowe. Mieniły się połyskiem drogocennego metalu. Nosiła je splecione ciasno w warkocz zwisający dziewczęco na plecy; koniec jego sięgał pasa. Zdumiewała masywność tego warkocza. Słowo daję, przypominał maczugę. Twarz dziewczyny była duża, urodziwa, o niezamąconym wyrazie. Cerę miała ładną, a jej niebieskie oczy były tak blade, że zdawały się patrzeć na świat z pustą, białą otwartością posągu. Nie można było jej nazwać przystojną. Jej uroda wywierała daleko głębsze wrażenie. Prosty ubiór, bujność kształtów, imponująca postawa i niezwykle silna żywotność, która zdawała się z niej bić jak woń z kwiatu, wszystko to nadawało jej urodzie cechę sielską i olimpijską. Gdy się patrzyło, jak sięgała ku linie z suszącą się bielizną oboma ramionami wzniesionymi wysoko nad głową, zaduma pełna jakiejś pogańskiej czci ogarniała człowieka. Workowate, bawełniane stroje zacnej pani Hermann miały u szyi i u dołu coś w rodzaju prymitywnej falbanki, ale perkalowe suknie dziewczyny nie miały nawet zmarszczki, tylko jej spódnice układały się w parę prostych fałd spływających do ziemi, a kiedy stała bez ruchu, fałdy te nabierały jakiegoś surowego i posągowego charakteru. Miała w sobie wrodzony spokój, czy przyszło jej siedzieć, czy stać. Ale nie chcę przez to powiedzieć, aby była posągowa. Za bujne w niej było życie; mogła jednak mimo to służyć za wzór do alegorycznego posągu Ziemi. Nie myślę o tej zużytej ziemi, jaka jest w naszym władaniu, ale o Ziemi młodzieńczej, o dziewiczej planecie nie napastowanej przez wizje przyszłości rojące się od potwornych kształtów życia, pełne zgiełku okrutnych walk, głodu i myśli.

Sam zacny Hermann nie był szczególnie zajmujący, choć mówił po angielsku zupełnie zrozumiale. Nie mogłem natomiast zrozumieć pani Hermann, która za każdą wizytą zwracała się do mnie co najmniej z jedną przemową, wypowiedzianą gościnnym, serdecznym tonem prawdopodobnie w plattdeutsch.

Co się tyczy ich bratanicy, miło było na nią patrzeć (przy czym ogarniał jakoś człowieka optymizm co do przyszłości ludzkiego rodu), ale zachowywała się nieśmiało i milcząco, zajęta najczęściej szyciem; niekiedy tylko, jak zauważyłem, zapadała nad robotą w dziewczęcą zadumę. Ciotka siedziała naprzeciwko niej, także coś szyjąc, z nogami opartymi na drewnianym stołeczku. Po drugiej stronie pokładu Hermann i ja ustawialiśmy parę krzeseł z kajuty i zasiadaliśmy, aby palić i zamieniać z rzadka kilka spokojnych słów. Przychodziłem prawie co wieczór. Zastawałem Hermanna w koszuli. Z chwilą gdy wracał z brzegu na pokład swego statku, zdejmował natychmiast marynarkę, po czym kładł na głowę haftowaną okrągłą czapeczkę z kutasem i zamieniał trzewiki na parę sukiennych pantofli. Następnie zaś palił u drzwi kajuty, przypatrując się dzieciom z miną pełną obywatelskiej cnoty, póki ich nie powyłapywano jednego po drugim i nie zaniesiono do koi rozmieszczonych w różnych kabinach. Wreszcie wypijaliśmy trochę piwa w mesie, gdzie stał drewniany stół na skrzyżowanych nogach i czarne krzesła o prostym oparciu, co przypominało raczej wiejską kuchnię niż salonik na statku. Miało się wrażenie, że morze i wszystkie jego sprawy zostały odsunięte gdzieś bardzo daleko od gościnności tej wzorowej rodziny.

A mnie się to podobało, ponieważ miałem dość dużo kłopotów na własnym statku. Urzędowe pismo, wydane przez konsula brytyjskiego, powierzyło mi dowództwo tego okrętu po człowieku, który zmarł nagle, zostawiając jako wytyczne dla swego następcy kilka nie pokwitowanych rachunków - co wyglądało podejrzanie - parę kosztorysów z suchego doku zalatujących przekupstwem i mnóstwo dokumentów stwierdzających trzyletnią rozrzutną gospodarkę; wszystko to leżało jak groch z kapustą w zakurzonym starym pudle od skrzypiec, wysłanym rubinowym aksamitem. Poza tym znalazłem dużą książkę rachunkową, ale kiedy ją otworzyłem, pełen nadziei, okazało się ku mojemu niesłychanemu przygnębieniu, że pełna jest wierszy - stronica za stronicą - jowialnych i nieprzyzwoitych wierszydeł, napisanych drobniutkim pismem, najporządniejszym, jakie kiedykolwiek widziałem. W tym samym pudle była i fotografia mego poprzednika, robiona ostatnio w Sajgonie, przedstawiająca go na tle ogrodu, w towarzystwie kobiety przybranej w dziwaczne draperie; ukazywała starszego, krępego człowieka o surowej powierzchowności i ponurym wyrazie twarzy, odzianego w niezgrabne ubranie z czarnego sukna; włosy nad skroniami zaczesane miał ku przodowi w sposób przypominający kły odyńca. Jedynym śladem po skrzypcach było to pudło, niby pozostała po nich łupina; natomiast po dwóch frachtach, które okręt z całą pewnością niedawno zarobił, nie zostało nawet łupiny. Niepodobna było odgadnąć, gdzie się podziały te wszystkie pieniądze. Na statku ich nie było. Nie zostały również wysłane do kraju, gdyż znalazłem w jakimś biurku list od właścicieli - zachowany widać tylko przez czysty przypadek - z dość łagodnymi wyrzutami, że kapitan nie zaszczycił ich ani słowem już od osiemnastu miesięcy.

Zapasów nie znalazłem na statku prawie żadnych, ani cala liny, ani łokcia żaglowego płótna.

Statek był ze wszystkiego ogołocony i przewidywałem trudności bez końca, zanim go wyszykuję do drogi.

Ponieważ byłem wówczas młody - nie miałem jeszcze trzydziestu lat - brałem bardzo poważnie i siebie, i swoje kłopoty. Stary pierwszy oficer, który odegrał rolę głównego żałobnika na pogrzebie kapitana, nie był wcale zachwycony moim przybyciem. Ale on sam nie miał właściwie kwalifikacji potrzebnych do sprawowania dowództwa, konsul zaś był obowiązany w miarę możności dać statkowi kapitana z odpowiednim dyplomem. Co się tyczy drugiego oficera, nic o nim nie mogę powiedzieć poza tym, że nazywał się Tottersen czy coś w tym rodzaju. Miał zwyczaj noszenia na głowie (w tym podzwrotnikowym klimacie) wyleniałej futrzanej czapki. Był to bez kwestii najgłupszy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem na statku. I wyglądał na to. Wyglądał tak beznadziejnie głupio, że się zawsze dziwiłem, kiedy odpowiadał na zawołanie.

Towarzystwo ich - w najlepszym razie - nie było dla mnie wielką pociechą i gnębiła mnie perspektywa odbycia z tymi osobnikami długiej podróży. A także i inne moje samotne rozważania nie przedstawiały się rozkosznie. Załoga była schorowana, ładunek nadchodził bardzo wolno; przewidywałem, że będę miał mnóstwo kłopotów z czarterującymi, i wątpiłem, czy wypłacą mi dość pieniędzy na wydatki związane z okrętem. Ich postawa w stosunku do mnie była nieprzyjazna. Szło mi jak z kamienia. Odkrywałem o różnych dziwacznych porach (przeważnie około północy), że brak mi zupełnie doświadczenia, że nie mam pojęcia o prowadzeniu interesów, że jestem beznadziejnie nieodpowiedni na dowódcę jakiegokolwiek okrętu; a gdy jeszcze przyszło mi oddać do szpitala stewarda z objawami cholery, uczułem się pozbawiony jedynej przyzwoitej osoby na rufie. Była wszelka nadzieja, że wyzdrowieje, ale na razie musiał go zastąpić jakiś inny służący. Z polecenia niejakiego Schomberga, właściciela mniejszego z dwóch hoteli znajdujących się w mieście, zgodziłem Chińczyka. Schomberg, krzepki, włochaty Alzatczyk i straszny plotkarz, zapewniał mnie, że wszystko będzie w porządku. „Ten boy jest pierwsza klasa. Przybył ze świtą jego ekscelencji namiestnika Tsenga, wie pan. Jego ekscelencja Tseng mieszkał tu u mnie przez trzy tygodnie”.

Cedził z wielkim namaszczeniem imię chińskiej ekscelencji, ale mimo to członek „świty” nie wydał mi się bardzo obiecujący. Wówczas jeszcze nie wiedziałem jednak, jakim Schomberg jest nieodpowiedzialnym blagierem. Boy mógł mieć lat ze czterdzieści albo i sto czterdzieści, sądząc z jego wyglądu; jego twarz należała do chińskiego typu „trupiej czaszki” i była absolutnie nieprzenikniona. Zanim upłynęły trzy dni, okazał się zdecydowanym palaczem opium, karciarzem, niesłychanie zuchwałym złodziejem i pierwszorzędnym szybkobiegaczem. Gdy uciekł, rozwinąwszy największą swą szybkość, i zabrał trzydzieści dwa suwereny moich własnych ciężko zarobionych pieniędzy, była to już ostatnia kropla. Chowałem je na wypadek, gdyby trudności doszły do zenitu. Teraz, kiedy ta rezerwa przepadła, czułem się równie biedny i nagi jak fakir. Nie porzucałem statku, mimo wszelkich udręk, jakie mi sprawiał, ale czego nie mogłem wytrzymać, to długich, samotnych wieczorów w saloniku, którego powietrze, nasycone zapachem cieknącej lampy, drżało od chrapania pierwszego oficera.

Ów człowiek zamykał się w swej dusznej kabinie punktualnie o ósmej i wydawał grube, odrażające odgłosy jak nalana wodą trąba. To było doprawdy okropne, że nie mogłem się nawet martwić w spokoju na własnym okręcie. „Wszystko na tym świecie -rozmyślałem - nawet dowództwo ładnego małego barku może się okazać ułudą i pułapką dla nieoględnej ludzkiej pychy”.

Miło mi było uciekać od takich rozmyślań na pokład bremeńskiej „Diany”. Zdawało się, że żadne podszepty o niegodziwości tego świata nigdy jej nie dosięgły. A jednak żyła na szerokim morzu; a tragiczne i śmieszne morze, morze ze swoją ohydą i osobliwymi skandalami, morze, po którym pływają ludzie, rządzone przez żelazną konieczność, jest niewątpliwie częścią świata. Ale nic z tego nie docierało do tej patriarchalnej starej balii, niby do jakiegoś świętego zakątka. Była światoodporna. Widocznie jej czcigodna niewinność okiełznała ryczące żądze morza. A jednak zbyt długo znałem morze, aby wierzyć w jego szacunek dla zacności. Żywiołowa moc jest bezlitośnie szczera. Może był to skutek marynarskiej sprawności Hermanna, ale ja miałem wrażenie, jak gdyby zjednoczone oceany same się powstrzymywały od zmiażdżenia wysokiego nadburcia, wyrwania ciężkiego steru, przejęcia zgrozą dzieci i w ogóle otwarcia oczu całej rodzinie - po prostu przez powściągliwość. To wyglądało jak powściągliwość. Bezwzględne wyjawienie prawdy przypadło w końcu człowiekowi; człowiekowi dość na to silnemu i żywiołowemu, którego pchnęła do odsłonięcia niektórych tajemnic morza potęga prostego i żywiołowego pragnienia.

Stało się to jednak znacznie później, a tymczasem chroniłem się prawie co wieczór na ten pogodny stary okręt. Jedyną osobą spośród jego mieszkańców, która robiła wrażenie zatroskanej, była mała Lena i niebawem zauważyłem, że zdrowie lalki z gałganków jest więcej niżdelikatne. Ów obiekt dożywał niejako ostatka swych dni - w drewnianym pudełku ustawionym przy pachołkach na prawej burcie - dozorowany i pielęgnowany z największym współczuciem i troskliwością przez wszystkie dzieci, którym przybieranie smutnego wyrazu twarzy i chodzenie na palcach sprawiało wielką radość. Tylko najmłodsze bobo, Nicholas, rzucało na lalkę z ukosa spojrzenia zimne i brutalne, jakby należało do zupełnie innego plemienia. Lena wciąż się martwiła nad swoim pudełkiem, a i cała dzieciarnia brała to bardzo poważnie. Cudowne było, jak te dzieci wywoływały u siebie współczucie dla tego utytłanego przedmiotu, którego bym nie dotknął nawet szczypcami; sądzę, że ćwiczyły i rozwijały na owej kukle właściwy swojemu narodowi sentymentalizm. Ta wiązka gałganów była tak bardzo, tak podejrzanie brudna, że nie mogłem wyjść z podziwu, iż pani Hermann pozwala Lenie pielęgnować ją i tulić z takim oddaniem. A pani Hermann podnosiła znad roboty swe piękne, bardzo kobiece oczy i przypatrywała się dzieciom z żartobliwym współczuciem, nie dostrzegając jakoś, że przedmiot ich miłości rzuca cień na nieskazitelność statku. Nieskazitelność, nie czystość, jest tu właściwym słowem. Posunięta była tak daleko, że i w tym zdawałem się odkrywać sentymentalną przesadę, jak gdyby usuwanie brudu ze statku wypływało z samej miłości.

Niepodobna dać wyobrażenia o schludności tak drobiazgowej. Zdawałoby się, że każdego ranka czyszczono pracowicie ten okręt za pomocą... za pomocą szczoteczek do zębów. Nawet toaletą bukszprytu zajmowano się trzy razy na tydzień, szorując go mydłem i kawałkiem miękkiej flaneli. Statek był przystrojony bez pretensji, muszę powiedzieć przystrojony, w dwa kolory: drewniane części w olśniewającą białą farbę, a żelazne w ciemnozieloną; prostoduszne rozmieszczenie tych barw przywodziło na myśl obrazy niewinnego spokoju arkadyjskiej szczęśliwości, a dziecinna komedia choroby i smutku uderzała mnie czasem jak wstrętnie rzeczywista plama na tym idealnym stanie rzeczy.

Bardzo się nim rozkoszowałem i ze swej strony wprowadziłem do atmosfery trochę łagodnego podniecenia. Nasza zażyłość rozpoczęła się od ścigania owego złodzieja. Działo się to wieczorem i Hermann, który wbrew swym przyzwyczajeniom długo bawił tego dnia na lądzie, gramolił się właśnie tyłem z małej łodzi u brzegu rzeki, kiedy pościg go mijał. Hermann połapał się szybko w położeniu, jakby miał oczy na łopatkach, dopadł nas jednym skokiem i wysforował się naprzód. Chińczyk leciał bezgłośnie jak rączy cień po kurzu niezmiernie wschodniej drogi. Biegłem za nim. Daleko z tyłu mój pierwszy oficer pohukiwał jak dzikus.

Młody księżyc rzucał nieśmiałe światło na równinę podobną do potwornie wielkiego ugoru; w oddali architektoniczna masa buddyjskiej świątyni rysowała się na niebie głuchą czernią.

Złodziej uszedł nam, naturalnie, ale mimo iż doznałem zawodu, musiałem podziwiać przytomność umysłu Hermanna. Szybkość, na jaką ten ociężały mężczyzna się zdobył w interesie zupełnie obcego człowieka, wzbudziła moją gorącą wdzięczność; w jego wysiłku było coś szczerze życzliwego.

Zdawał się równie zawiedziony jak ja, że nie udało nam się schwytać złodzieja, i nie słuchał prawie mych podziękowań. Odrzekł, że to „drobnostek”, i z miejsca zaprosił mnie, abym przyszedł do niego na pokład i wypił kufel piwa. Przez chwilę przetrząsaliśmy jeszcze sceptycznie krzaki, zajrzeliśmy bez przekonania do paru rowów. Nic się tam nie ruszało; płaty szlamu przebłyskiwały niewyraźnie wśród trzciny. Gdyśmy się wlekli ociężale z powrotem, schyleni pod cienkim sierpem księżyca, posłyszałem, jak Hermann mruczy pod nosem: Himmel!

Zwei und dreissig Pfund! Był pod wrażeniem rozmiarów mojej straty. Już od dłuższego czasu przestały nas dochodzić pohukiwania i wrzaski pierwszego oficera.

- Każdy ma swoje kłopoty - rzekł do mnie Hermann i gdyśmy szli dalej, zauważył, że nigdy by się nie dowiedział o moich, gdyby go jakimś niezwykłym zbiegiem okoliczności kapitan Falk nie przetrzymał na brzegu. Dodał z westchnieniem, że siedzieć długo na lądzie nie lubi. Cień smutku w jego głosie przypisałem oczywiście współczuciu dla mojej niedoli.

Na pokładzie „Diany” piękne oczy pani Hermann wyrażały duże zainteresowanie i współczucie. Zastaliśmy obie kobiety szyjące naprzeciwko siebie pod otwartym lukiem świetlnym w silnym blasku lampy. Hermann wszedł pierwszy, zaczynając już we drzwiach ściągać marynarkę i zapraszając mnie głośnymi, gościnnymi wykrzyknikami: „Niech pan wejdzie! Tędy!

Niech pan wejdzie, kapitanie!” Z marynarką w ręku zaczął natychmiast wszystko opowiadać żonie. Pani Hermann złożyła pulchne dłonie; ja się kłaniałem, uśmiechając się z ciężkim sercem; bratanica wstała od szycia, aby przynieść pantofle Hermanna i jego haftowaną czapeczkę, którą włożył pontyfikalnie, rozprawiając cały czas (o mnie). Fale białego materiału leżały między krzesłami na podłodze kajuty; uchwyciłem słowa: „Zwei und dreissig Pfund”, powtórzone po kilka razy, i wkrótce przyniesiono piwo, które piłem z rozkoszą, gdyż zaschło mi w gardle od biegu i wzruszeń pościgu.

Wyszedłem od nich dopiero dobrze po północy, długo po udaniu się kobiet na spoczynek.

Hermann uprawiał żeglugę na Wschodzie przez trzy lata lub więcej, wożąc głównie ładunki ryżu i budulca. „Diana”, znana dobrze we wszystkich portach od Władywostoku do Singapuru, była jego własnością. Dochody przynosiła umiarkowane, lecz wystarczało to na potrzeby rodziny, póki dzieci były jeszcze małe. Za rok mniej więcej Hermann spodziewał się sprzedać starą „Dianę” za porządną cenę firmie japońskiej. Zamierzał wrócić do kraju, do Bremy, parowcem, drugą klasą, z żoną i dziećmi. Mówił to wszystko flegmatycznie, pykając z wolna z fajki. Zmartwiłem się, kiedy wytrząsnął tytoń i zaczął sobie przecierać oczy. Byłbym siedział z nim do samego rana. Po co się miałem spieszyć na pokład swojego statku? Aby zobaczyć w kajucie wyłamaną, ograbioną szufladę? Brr! Na samą myśl o tym słabo mi się robiło.

Stałem się codziennym ich gościem, jak już wiecie. Zdaje mi się, że Hermannowa uważała mnie od samego początku za człowieka romantycznego. Oczywiście nie wyrywałem sobie włosów z głowy coram populo nad swoją stratą, a ona to brała za wielkopańską obojętność.

Opowiedziałem im później niektóre z moich przygód, jakie tam miałem do opowiedzenia, i dziwowali się wielce mojemu rozległemu doświadczeniu. Hermann tłumaczył ustępy, które uważał za najbardziej uderzające. Wstawał z krzesła i jakby wygłaszając odczyt o jakimś fenomenie, zwracał się, gestykulując, do obu kobiet, które powoli opuszczały robotę na kolana.

A ja tymczasem siedziałem nad kuflem piwa, usiłując przybrać skromną minę. Pani Hermann spoglądała na mnie przelotnie od czasu do czasu, wykrzykując z lekka: „Ach!” Dziewczyna nie odzywała się nigdy. Nigdy! Ale i ona wznosiła czasem blade oczy, aby spojrzeć na mnie łagodnym, jakby niewidzącym spojrzeniem. Jej wzrok nie był wcale głupi, promieniał miękko i rozlewnie jak księżyc świecący nad krajobrazem, zupełnie inaczej niż badawcze, śledzące nas gwiazdy. Człowiek tonął w tych oczach i miał wrażenie, że jego kontury się rozpływają.

A jednak ten sam wzrok, skierowany na Christiana Falka, musiał działać równie silnie jak reflektor okrętu wojennego.

Falk był drugim gościem odwiedzającym pilnie statek, ale z jego zachowania można było wnioskować, że przychodzi z wizytą do kabestanu na rufie. Nie ulega wątpliwości, iż wpatrywał się w niego często, dotrzymując nam towarzystwa przed drzwiami kajuty. Muskularne ramię Falka było przerzucone przez poręcz krzesła; drugie, kształtne nogi w bardzo ciasnych białych spodniach wyciągał daleko przed siebie, a obuty był w czarne trzewiki obszerne jak łódki. Znalazłszy się na pokładzie, Falk potrząsał, mrucząc, ręką Hermanna, kłaniał się kobietom i zasiadał przy nas ze zwykłą sobie niedbałą miną odludka. Odchodził zaś, raptownie zrywając się z krzesła, i dopełniał jakby w popłochu ceremonii mruknięć, uścisków ręki, ukłonów. Niekiedy podchodził do kobiet z pewnego rodzaju dyskretnym a konwulsyjnym wysiłkiem i zamieniał z nimi kilka cichych słów, najwyżej z jakie pół tuzina. W takich razach zwykłe spojrzenie Hermanna stawało się szkliste, a na pełną dobroci twarz Hermannowej wybijał się rumieniec. Dziewczyna nigdy nawet nie drgnęła.

Falk był Duńczykiem, a może Norwegiem, tego już sobie nie przypominam. W każdym razie pochodził ze Skandynawii, poza tym był nadętym monopolistą. Może nie znał tego słowa, ale o samej rzeczy miał jasne wyobrażenie. Jego taryfa cen, pobieranych za holowanie statków w górę i w dół rzeki, stanowiła najbardziej brutalnie bezwzględny dokument tego rodzaju, jaki kiedykolwiek widziałem. Był dowódcą i właścicielem jedynego holownika w tym porcie, bardzo schludnego białego statku o wyporności stu pięćdziesięciu ton lub więcej, wymuskanego jak jacht, z okrągłą sterówką wznoszącą się niby oszklona wieżyczka wysoko nad spiczastym dziobem, gdzie stał jeden jedyny smukły maszt powleczony pokostem. Przypuszczam, że jest jeszcze kilku dowódców na morzu, pamiętających bardzo dobrze Falka i jego holownik. Wydzierał swoje półtora funta mięsa nam wszystkim, kapitanom statków, z pewnego rodzaju nieugiętą obojętnością, za którą go nie cierpiano, a nawet bano się. Schomberg rzucał często uwagę: „Nie będę mówił o tym człowieku. Przez rok okrągły nie wypije pewnie i sześciu szklanek w moim zakładzie. Ale radzę wam, panowie, nie zadawajcie się z nim, broń Boże, jeśli tylko możecie”.

Ta rada - pominąwszy nieuniknione stosunki z Falkiem z powodu interesów - łatwa była do wykonania, ponieważ nie narzucał się nikomu. Porównanie szypra holowniczego statku do centaura wydaje się absurdem, a jednak Falk przypominał mi rycinę przedstawiającą centaury nad strumieniem z małej książeczki, którą miałem, będąc chłopcem; otóż był tam jeden centaur na pierwszym planie, wspinający się na tylne kopyta, z łukiem i strzałami w ręku, o regularnych surowych rysach i olbrzymiej, kręconej, falistej brodzie spływającej na piersi.

Twarz Falka przypominała mi owego centaura. W dodatku Falk robił wrażenie istoty złożonej. Nie był człowiekiem-koniem, to prawda, ale był człowiekiem-statkiem. Mieszkał na swoim holowniku, który pędził wiecznie w górę albo w dół rzeki, od wczesnego ranka aż do rosistego wieczoru. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca można było dostrzec daleko w dole rzeki jego brodę powiewającą wysoko na białej budowli, sunącej pod prąd wśród spienionej wody, aby rzucić na noc kotwicę. Na mostku widać było tors biało ubranego mężczyzny i ciepłą plamę brązowej brody, ale od pasa ów mężczyzna był ukryty za poprzecznymi białymi liniami brezentów na barierkach mostkowych, które prowadziły oko do spiczastych, białych zarysów dziobu prującego błotnistą wodę rzeki. Rozłączony ze swoim statkiem, Falk robił wrażenie, przynajmniej na mnie, czegoś niekompletnego. A i holownik bez głowy i torsu swego dowódcy na mostku wyglądał jak okaleczały. Ale Falk opuszczał go bardzo rzadko.

Przez cały czas mego pobytu w porcie widziałem Falka tylko dwa razy na brzegu. Pierwszy raz spotkałem go u czarterujących mój statek; wszedł z miną mizantropa, aby odebrać należność za holowanie francuskiego barku w dniu poprzednim. Za drugim razem ledwie mogłem uwierzyć własnym oczom, bo zobaczyłem go w bilardowym pokoju Schomberga, siedzącego na trzcinowym krześle, z brodą wspartą na łokciu.

Bardzo było zabawnie patrzeć, jak wyraźnie Schomberg ignoruje Falka. Sztuczność tego ignorowania odbijała jaskrawo od naturalnej obojętności Skandynawa. Okazały Alzatczyk rozmawiał głośno ze swymi gośćmi, chodząc od stolika do stolika, tylko obok krzesła Falka przechodził z oczami utkwionymi prosto przed siebie. Falk siedział z nie tkniętą szklanką u łokcia. Musiał znać z widzenia i nazwiska każdego z białych znajdujących się w pokoju, ale nie odzywał się absolutnie do nikogo. Zareagował na moją obecność opuszczeniem powiek, i to było wszystko. Siedział na krześle, wyciągnąwszy nogi przed siebie i niekiedy przesuwał rękoma po twarzy z góry na dół, wzdrygając się przy tym z lekka, prawie niedostrzegalnym ruchem.

Takie miał przyzwyczajenie i znałem je oczywiście doskonale, ponieważ nie można było spędzić godziny w towarzystwie Falka, nie dziwiąc się temu gestowi, przerywającemu często długi okres bezruchu. Był to gest namiętny i niewytłumaczalny. Zjawiał się w najróżniejszych okolicznościach, na przykład po wysłuchaniu przez Falka szczebiotu małej Leny o cierpiącej lalce. Dzieciarnia oblegała zawsze szczelnie jego nogi, choć się trochę przed nią cofał w łagodny sposób. Odnosiło się jednak wrażenie, że Falk bardzo jest przywiązany do całej rodziny. Szczególniej do samego Hermanna. Ubiegał się o jego towarzystwo. Na przykład w wypadku, o którym mówię, musiał właśnie czekać na Hermanna, bo z chwilą gdy ten się pokazał, wstał spiesznie i obaj wyszli razem. Po ich odejściu Schomberg wykładał w mojej obecności trzem czy czterem gościom swoją teorię o Falku; zapewniał, że Falk kocha się w bratanicy kapitana Hermanna, i twierdził z całą pewnością, że nic z tego nie będzie. Zupełnie to samo było zeszłego roku, kiedy kapitan Hermann przyjechał tu po ładunek.

Nie wierzyłem oczywiście Schombergowi, ale przyznaję, że przez pewien czas obserwowałem pilnie, co się dzieje. Nie spostrzegłem nic poza pewnym zniecierpliwieniem Hermanna. Na widok Falka wchodzącego po trapie zacny ten człowiek zaczynał mruczeć pod nosem i żuć w zębach coś, co wyglądało na niemieckie przekleństwa. Ale jak już zaznaczyłem, nie znam tego języka, a z łagodnej, okrągłookiej fizjonomii Hermanna nic się nie dało wyczytać.

Patrząc tępo przed siebie, witał Falka słowami: „Wie geht's”, albo angielskim: ,How are you?”, wypowiadanym gardłowym tonem. Dziewczyna podnosiła na chwilę oczy, poruszając z lekka wargami; pani Hermann opuszczała ręce na kolana i mówiła płynnie do Falka przez jaką minutę lub dwie swym miłym głosem, zanim znów się wzięła do szycia. Falk rzucał się na krzesło, wyciągał długie nogi i zwykle przesuwał namiętnie rękami w dół po twarzy. W stosunku do mnie nie był wyraźnie impertynencki, wyglądało to raczej, że się nie może zaprzątać takimi drobnostkami jak moja. egzystencja; w gruncie rzeczy zaś, mając w ręku monopol, nie potrzebował wysilać się na uprzejmość. Był i tak pewien, że otrzyma wymuszoną przez siebie opłatę za holowanie - czy będzie się krzywił, czy uśmiechał. Ściśle mówiąc, nie robił ani jednego, ani drugiego; ale wkrótce zdołał porządnie zadziwić i roztrajkotać bardziej niż kiedykolwiek Schomberga.

Stało się to w sposób następujący. Przy ujściu rzeki znajdowała się płytka mielizna, którą należało usunąć; tymczasem władze państwa były pobożnie zajęte złoceniem na nowo wielkiej buddyjskiej pagody i nie miały pieniędzy na pogłębianie rzeki. Nie wiem, jak to tam teraz wygląda, ale w czasach, o których mówię, mielizna ta była wielką przeszkodą dla żeglugi.

Wynikało stąd między innymi, że statki o pewnym zanurzeniu, jak na przykład statek Hermanna i mój, nie mogły przyjąć całego towaru na miejscu. Zabrawszy ze sobą ładunku, ile się tylko dało, musiały opuszczać rzekę, aby ładowanie doprowadzić do końca. Cała ta procedura była nieskończenie uciążliwa. Kiedy się uznało, że na statku jest już tyle towaru, ile można przewieźć bezpiecznie przez mieliznę, szło się i zawiadamiało swoich agentów. Ci z kolei zawiadamiali Falka, że taki a taki gotów jest do wyjścia. Wówczas Falk (który uzależniał holowanie niby to od ogólnego rozkładu swej pracy, ale Bogiem a prawdą postępował dowolnie według własnego widzimisię), upewniwszy się w biurze dokładnie, że mają dosyć pieniędzy na uregulowanie rachunku, podpływał niechętnie, wpatrując się z mostka w człowieka żółtymi oczami, po czym wyholowawszy statek z nieczułym pośpiechem, jakby na egzekucję, zostawiał go z poplątanymi linami i pokładem w nieładzie. W dodatku zmuszał nas do użycia jego własnej stalowej liny holowniczej, za którą naznaczona była oczywiście specjalna dopłata. Kiedy się wykrzykiwało, protestując przeciw temu wymuszeniu, ten wielki tułów z ręką na telegrafie do maszynowni potrząsał tylko brodatą głową ponad pluskiem, hałasem i kłębami dymu. Holownik zaś, cofając się na swoje miejsce wśród wodnego pyłu wznieconego przez obracające się koła łopatkowe, zachowywał się jak dzikie i niecierpliwe stworzenie.

Załoga jego składała się z bandy najbezczelniejszych krajowców, jakich kiedykolwiek widziałem, a Falk pozwalał im krzyczeć impertynencko na swoich klientów. Po umocowaniu liny porywał statek z miejsca, jakby mu było obojętne, co się na pokładzie potrzaska. Trzeba było wlec się za nim osiemnaście mil w dół rzeki, a potem jeszcze trzy wzdłuż wybrzeża, do miejsca, gdzie grupa nie zamieszkanych, skalistych wysepek otaczała zaciszne kotwicowisko.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin