Sobota Jacek - Anioł tkwi w szczegółach.pdf

(81 KB) Pobierz
Sobota Jacek - Anioł tkwi w szczegółach
JACEK SOBOTA
Anioł tkwi w szczegółach
Od dwóch lat Jakuba S. nękały sny, które nie zostawiały w pamięci żadnych szczegółów. Tylko silne
poczucie wewnętrznego obrastania czymś lepkim i krępującym; jakby pnącza wirtualnej acz odczuwalnej
rośliny splatały się w gęsty wzór kaftana bezpieczeństwa dla duszy. Czasem myślał o sobie jak o nurku,
któremu na znacznej głębokości zabrakło powietrza; i nie pozostało mu już nic prócz umierania.
Tak właśnie czuł się Jakub każdego ranka: nurek po psychicznej chorobie kesonowej, pensjonariusz
wewnętrznego domu wariatów, niebezpieczny, lecz wyłącznie dla swych myśli, które umykały w popłochu.
Na szczęście nie trwało to długo, wnet wchodził we właściwy mu rytm życia. Nie inaczej było i tym razem.
Od razu po przebudzeniu zerknął w stronę starego budzika odmierzającego czas z leniwą precyzją. Gdyby
nie ta precyzja, Jakub dawno pozbyłby się zegara. Spał pięć godzin i czterdzieści trzy minuty; o dwanaście
minut dłużej niż wczoraj. Wciąż nie potrafił zmusić organizmu do większej regularności.
Do łazienki siedem kroków, co daje około czterystu dziewięćdziesięciu centymetrów.
Nabrał w dłonie (ileż to mililitrów?) zimnej wody i zanurzył twarz; na moment stracił oddech i atmosfera
nocy powróciła. Był przekonany, że na dnie snu czai się przeszłość.
Piętnaście minut na śniadanie, potem spacer po ulicach miasta.
Niedawno wyczytał w Notatnikach Alberta Camus słowa, które autor kazał wypowiedzieć Don Kichotowi:
„Tak, walczyłem z wiatrakami. Jest bowiem rzeczą głęboko obojętną, czy walczy się z wiatrakami, czy z
olbrzymami. Tak bardzo obojętną, że można się pomylić. Mam metafizykę krótkowidza”.
Jakub S. lubił tę sentencję, choć w gruncie rzeczy kolidowała z jego filozofią życiową.
Metafizyka Jakuba S. była metafizyką pedanta.
Choć nie można było wykluczyć ewentualności, że jego maniakalna dbałość o detal była rodzajem ucieczki.
Ucieczki od pamięci.
Nieco ponad dwa lata temu (Jakub mógł przeliczyć ten czas na godziny, a nawet sekundy) coś się stało. Coś
na tyle strasznego, że stracił pamięć. Lekarze mgliście mówili o amnezji powstrząsowej, której skutki
powinny stopniowo ustępować. Jakub nie chciał wiedzieć, czym był spowodowany wstrząs. Nie chciał
również widzieć nikogo ze swej rodziny, żadnych znajomych. Wyraził dobitnie i kategorycznie życzenie, by
nikt nie odwiedzał go w szpitalu. Lekarze przystali na to, pewien neurolog orzekł z aseptycznym
współczuciem, że spokój będzie dla Jakuba najlepszym lekarstwem. Jakub doszukał się w tym – pod każdym
względem banalnym stwierdzeniu – drugiego dna – oto stara jak świat strategia postępowania z trudnymi
pacjentami: pozorne i nikłe ustępstwa oraz nieustanna obserwacja.
Uznał, że jest inwigilowany: może lustro w izolatce było z weneckiego szkła? Może jego rodzina, której nie
pamiętał, obserwuje jego reakcje, porównując go z tym dawnym Jakubem sprzed utraty tożsamości?
Na ciele nie miał śladów obrażeń; charakter katastrofy był zatem czysto mentalny. Ujrzał coś, co mu odjęło
pamięć?
Nie rozpoznawał swej twarzy; przeglądając się w lustrze patrzył w oczy obcego człowieka – wrażenie
fascynowało go. Nie odbierał swej amnezji w kategoriach klęski; nie, wręcz przeciwnie – uznał ją za szansę
na wolność. Wolność od siebie samego i od wszelkich możliwych balastów. Mógł budować się od nowa, nie
każdy dostaje w prezencie taką ewentualność. Był jak gmach niezadowolony z architekta.
Kim był? Ta banalna twarz, gładkie rysy świadczące o... No właśnie, o czym? Maska nietknięta dłutem
losu. Do diabła, czyż straszne zdarzenia nie powinny czynić naszych oblicz ciekawszymi? Zadbane dłonie.
Urzędnik? Pianista?
Nazwisko, jakim się do niego zwracano, brzmiało pusto.
Przeszłość miała wagę mgły.
Kiedy w szpitalu zjawił się gliniarz w czarnym garniturze sugerującym pokrewną wprawdzie, lecz jednak
trochę inną profesję, by porozmawiać z Jakubem o szczegółach, jak się wyraził, „wypadku”, ten wrzasnął jak
zarzynane zwierzę. Krzyczał nie z powodu trawiącego go cierpienia, ale po to, by nie rozmawiać o prze-
szłości. Policjant umknął, przerażony.
Wyszedł ze szpitala po dwóch tygodniach, bez żadnych oznak poprawy stanu pamięci. Miał zgłaszać się co
tydzień na badania kontrolne. Nie zgłosił się już nigdy.
Dowiedział się, że ma w banku znaczne oszczędności – natychmiast je podjął, korzystając z karty do
bankomatu. Musiał poprosić przechodnia, by ten go poinstruował, jak korzystać z cudownego urządzenia
rozdającego pieniądze; akurat była to jedna z tych rzeczy, o których zapomniał. Przy okazji dowiedział się, że
limit dziennego poboru gotówki w ten sposób jest ograniczony. Tego samego dnia zrezygnował – w trybie
natychmiastowym – z pracy. Okazało się, że pracował w branży reklamowej, co tylko utwierdziło go w
postanowieniu ucieczki od dotychczasowego życia. Perspektywa sprzedawania rzeczy nikomu do niczego
niepotrzebnych napawała go wstrętem.
Rezygnację złożył za pośrednictwem telefonu; rozmówca jął wyrażać ubolewanie, a zaraz potem –
kondolencje, lecz Jakub natychmiast przerwał rozmowę.
Postanowił uciec z miasta, zostawić wszystko za sobą.
Chyba w pociągu jął po raz pierwszy, bezwiednie, zliczać mijane miasta. Ich nazwy odciskały mu się w
pamięci z niezwykłą wyrazistością. Rejestrował częstotliwość stukotu kół, obliczał prawdopodobieństwo
zaistnienia idiotycznych zdarzeń. Mimo niewątpliwej jałowości czynności te niosły Jakubowi ukojenie; nadto
odniósł silne wrażenie, że mimo wszystko czemuś służą, mają swą wagę. Metafizyka pedanta.
Zamieszkał w wynajętym mieszkaniu peryferyjnej dzielnicy zapyziałego miasta na północnym wschodzie
kraju. Póki regularnie płacił czynsz, nikt go o nic nie pytał.
Minuty stawały się latami. Jakub poddał się rytmowi życia: długie spacery, podczas których obserwował
ludzi i snuł na ich temat subtelne rozważania. Próbował dociec ich przeszłości, budował alternatywne
życiorysy, układał symfonie losów. Dwie godziny dziennie trawił na czytaniu; cudze myśli nic nie ważyły.
Sypiał niewiele ponad pięć godzin na dobę. Miewał sny, których nie pamiętał. I wciąż obsesyjnie baczył na
detale.
Nie zastanawiał się, czy ktoś go szuka. A jeśli nawet, to myśl ta jawiła mu się tak odpychającą, że
natychmiast kierował umysł w inną stronę. Pragnął być nikim, rozpłynąć się w nicości, bo w nicości tkwiła
oczywista, jak najbardziej znośna lekkość bytu.
Prawie mu się udało; sąsiedzi traktowali go jak powietrze, którym nie da się oddychać. Przemykał po
schodach (czterdzieści cztery do przebycia) jak cień; cienie nie zostawiają śladów, także w pamięci.
Czasem Jakubowi wydawało się, że jest niemal szczęśliwy, bo pozbawiony balastu wszystkich złych i
dobrych chwil. Sądził, że dobre momenty ważą w pamięci tyle samo, co złe; niepotrzebnie obciążają duszę w
takim samym stopniu. Z tego punktu widzenia były złe same w sobie, bez względu na ich pozytywny czy
negatywny wydźwięk.
Nie tęsknił również za miłością. Regularnie, o ściśle określonej porze, zapraszał do siebie dziwki, których
lekkość obyczajów znakomicie korespondowała ze zwiewnością życia wewnętrznego Jakuba S.
Któregoś jesiennego dnia, gdy z nieba spadł zimny deszcz, zaczepiła go sąsiadka z pierwszego piętra. Była
w średnim wieku, chyba samotna, kiedyś ładna, teraz zadbana. Miała uroczy nos, zadarty, śmieszny – nieco
kolidował ze smutkiem jej brązowych oczu.
– Może wstąpiłby pan na herbatę? – zapytała drżącym głosem. Z jej mieszkania, zza uchylonych drzwi
dobywał się zapach starych mebli i książek; Jakub określił go w myślach mianem „woni melancholii”.
Pewnie odziedziczyła mieszkanie po matce. Może po babce.
Nie odpowiedział, stał tylko i mierzył ją wzrokiem. W myślach szacował jej wzrost i wagę – przeliczał w
pamięci centymetry na cale i kilogramy na funty.
– Pan dużo czyta – powiedziała, wyraźnie speszona. – Widziałam, że nosi pan siatki wyładowane
książkami, raz nawet rozerwała się panu i... – zachichotała nerwowo. – Ja też sporo czytam. Wieczorami. Ale
nie mam z kim o tym porozmawiać.
I tym razem nie odezwał się. Rozmawiać z nią? O Grocholi czy o Dostojewskim? Co za różnica?
Przyszłość zawsze staje się przeszłością. Balastem. Zostawił ją tak – wyglądała jak rzecz nie na swoim
miejscu. Niepotrzebna, zbędna, ciężka.
Lecz od trzech miesięcy i czternastu dni zakres jego działalności poszerzył się. Już wcześniej przyglądał się
ludziom i ich zachowaniom z niechęcią. Naznaczeni byli ciężarem, brakło im lekkości, na skutek licznych
złudzeń upakowanych w ich umysłach. Przyglądał się ich bezsensownej krzątaninie i nie widział ludzi.
Atomy. Poruszające się w przestrzeni atomy. Niedostrzegające bezkresu, zajęte sobą i skrawkiem
rzeczywistości, który ich dotyczy.
To skojarzenie przywiodło mu na myśl starożytną teorię atomistyczną Demokryta, o której czytał
niedawno. Otóż według owego materialisty atomy poruszały się po stałych i nigdy nie zmieniających się
torach, co czyniło – w dużym skrócie – przyrodę zdeterminowaną; w dobrze funkcjonującym mechanizmie
nie ma miejsca na wolność. Może rzeczywiście z ludźmi jest podobnie? Może chaos ich poczynań jest
pozorny, robią to, co muszą robić? Zaraz przyszła Jakubowi na myśl drobna poprawka, jaką wniósł do wizji
Demokryta niejaki Epikur. Tak zwana teoria parenklizy, czyli częściowego odchylenia toru atomów. Niby nic
wielkiego, a jednak rewolucja – odchylenie daje bowiem margines dowolności, a dowolność – niesie
spłachetek wolności.
Właśnie wtedy Jakub S. powziął postanowienie – będzie parenklizą ludzkości, oczywiście na niewielką
skalę, ze względu na nikłość środków.
Zabrał się do dzieła z ochotą; wcześniej musiał zmodyfikować jednak swój drobiazgowo skomponowany
rozkład dnia: do sennej męki, spacerów i czytania dodał trzy godziny poświęcone odchylaniu losów ludzkich.
Jego działania mogły uchodzić za nieszkodliwe dziwactwa – ot, potrącił kogoś, przechodząc mimo, a to pod-
stawił komuś nogę, kopnął kogoś w tyłek albo ni z tego, ni z owego dał jakiejś osobie pewną sumę pieniędzy.
Nie były to jednak posunięcia całkiem przypadkowe; poprzedzała je żmudna obserwacja, jaką prowadził
podczas długich spacerów, wykorzystując cały arsenał pedantycznej spostrzegawczości.
Te drobne (choć ich konsekwencji nie da się przecenić) korekty losu, jakie nanosił na mapę bytu Jakub S.,
jakoś nie spodobały się samym „atomom”. Spotykały go przykre restrykcje – przekleństwa, a nawet pościgi.
Jakub jął działać ostrożniej – podnajmował za drobne sumy bezdomnych, którzy o nic nie pytali. Nie miał
stałego teatru działań, byłoby to zbyt ryzykowne; często zmieniał terytorium. Nie bez wzoru jednak –
podzielił plan miasta na pola gigantycznej szachownicy i poruszał się po niej ruchem skoczka.
Krył się w misyjnej działalności Jakuba S. niewątpliwy paradoks – oto apostoł regularności zabrał się za
deregulację ludzkich losów; czynił to jednak z zegarmistrzowską regularnością.
Wreszcie ogarnęło go zniechęcenie. Nie miał pewności, czy w istocie wpływa na ludzkie losy, czy fakt, że
ktoś za sprawą Jakuba spóźnił się na pociąg, wpłynie jakoś na dalsze losy spóźnialskiego? Miał Jakub za
mało danych, nie było wcale pewne, czy ingeruje w węzłowym momencie czyichś losów. Czy rzeczywiście
łopot skrzydeł motyla w Giżycku wznieca tornado w Kalifornii? Rosło w nim zwątpienie. Nad wymiarem
etycznym swego postępowania nie zastanawiał się wcale – nie było istotne, czy wykolejenie losów odbędzie
się z pożytkiem czy szkodą dla wykolejeńca; ważna była sama zmiana.
Któregoś dnia, podczas spaceru obserwacyjnego, Jakub zrozumiał, że sam jest obserwowany. Było to tak
nieoczekiwane, że aż zamarł. Uporczywość spojrzenia nieznajomego mężczyzny (sto osiemdziesiąt
centymetrów wzrostu, nadwaga) kojarzyła się Jakubowi z wbijaniem gwoździa w plecy; i to jego plecy. Przez
jakiś czas usiłował zgubić to spojrzenie, ale nie udawało się; wówczas nabrał pewności – jest śledzony.
Policja? Za mało dyskrecji, za dużo ostentacji. Jakub był niemal przekonany, że obcy pragnie być
dostrzeżony.
Dopadli mnie, myślał Jakub, rodzina, przyjaciele, przeszłość, żony, kochanki, dzieci na utrzymaniu.
Poczuł ciężar, jakby nagle grawitacja się wzmogła.
– Kuuubaaa? – Jakub aż się wzdrygnął, tak blisko podszedł mężczyzna, wykorzystując jego zamyślenie.
– Nazywam się… nazywam się… – stękał, przerażenie zalało go niepowstrzymaną falą.
– Wiem, jak się nazywasz. Ale ja zawsze mówiłem do ciebie Kuba, a ty nigdy nie protestowałeś. –
Mężczyzna zaśmiał się jowialnie. Jakubowi ta agresywna serdeczność wydała się sztuczna. – Nie udawaj, że
mnie nie pamiętasz! No. Marcin! No przecież, że Marcin.
Z grubych, jakby nabrzmiałych od nadmiaru słów, ust nieznajomego wylewały się kaskady zdań, które nie
miały dla Jakuba żadnego znaczenia. Marcin otoczył go ramieniem, a Jakub poczuł się jak oblężone miasto.
Był oszołomiony, bezwolny, dał się prowadzić jak dziecko.
W końcu trafili do piwnicznego pubu. Marcin rozlewał do kufli piwo i słowa – wokół siebie. Był jak
żywioł, jak kara Boska – na początku było Słowo, a na końcu powieść. Trylogia.
Wspominał niedwuznacznie o ich wspólnych wyprawach, „łowach”, jak to określał, mrużąc znacząco
mętne oko. Potem spoważniał, nawet uronił łzę, i jął coś mówić o dojmującym smutku i współczuciu.
Dopiero wówczas Jakub ocknął się z odrętwienia.
– Ja pana nie znam – rzekł.
– Jak to: nie znam? – głos mężczyzny stał się nieprzyjemny. – Widzisz, mój drogi, ja nigdy nie uwierzyłem
w tę twoją rzekomą amnezję.
– Pan mnie nie rozumie! – krzyknął Jakub. – Ja pana NIE CHCĘ znać. Nie chcę wiedzieć ani pamiętać.
Mam do tego prawo.
– Prawo! – fuknął Marcin. – W dupie mam prawa. Co z obowiązkami? Moja siostra, a twoja…
Wtedy Jakub zaczął krzyczeć. Krzyczał i krzyczał; dźwięk był aż wibrujący. Już kiedyś wypróbował ten
sposób na policjancie w szpitalu. I tym razem poskutkowało – Marcin odszedł, a właściwie uciekł.
Dopiero gdy Jakub dotarł do mieszkania (przez całą drogę biegł), spojrzał na serdeczny palec prawej dłoni.
Wciąż był na nim ślad po obrączce, którą wyrzucił jeszcze w szpitalu.
Następnego dnia, przypadkiem, zobaczył w skrzynce list. Pomyślał, że ktoś napisał do właściciela
mieszkania, nie wiedząc, że ten już tu nie mieszka. Ale nie, list był adresowany do Jakuba. Poczuł zimne
dreszcze; w głowie tłukło mu się, że go znaleźli, że namierzyli, że już nie ucieknie. Zaniósł list do mieszkania
i położył na stole, ostrożnie, jakby epistoła mogła być bombą. Z kokonu minut wykluwały się ćmy godzin, a
on wciąż patrzył na przesyłkę. Bał się.
Była to jedna z tych magicznych chwil, które z rzadka nawiedzały go po utracie pamięci. Łapał się na
jakichś preferencjach, choćby kulinarnych, ot, lubił wątróbkę. I myślał potem godzinami – czy to
przedłużenie jego poprzedniego życia, czy tablica zapisywana jest na nowo? Zadawał sobie wiele trudu, by
odmienić gusta, by zerwanie z przeszłością, w ogóle z czasem, było całkowite. Lubił wątróbkę, więc jej
konsekwentnie nie jadał. Nie cierpiał ruskich pierogów, zatem opychał się nimi bez opamiętania.
Teraz nagle pojął, że właściwie uwielbia otrzymywać listy (pisać pewnie też). W listach było jakieś
dostojeństwo – oto zamrożona chwila, stan czyjejś duszy przekazywany na odległość. Nijak miało się to do
szybkich kanałów informacyjnych – owe SMS-y, internety. Bezosobowe, natychmiastowe, jak rozmowa tu i
teraz toczona. Zrozumiał też nagle, że nienawidzi rozmów telefonicznych. Takie momenty przerażały Jakuba.
Nie musiały, lecz mogły być drabiną do przeszłości. Wyzwalaczem pamięci.
Wreszcie zdecydował się: rozdarł kopertę i przeczytał. Krótka, bezosobowa informacja. Dwadzieścia dwa
słowa, zapisane równym charakterem pisma. Sto sześćdziesiąt dziewięć liter. Treść przynajmniej zagadkowa
– ma znaleźć się w autobusie tej i tej linii, na ściśle określonym przystanku o nieprzypadkowej porze. Już w
pojeździe musi zachowywać się według niezwykle precyzyjnej instrukcji. Brak podpisu.
Co robić? Iść? Nie iść? Działać? Nie działać? Ktoś zastawił na niego pułapkę? Po co jednak? Nagle
zrozumiał, że pójdzie. Coś go pociągało w tym lakonicznym przekazie, choć zrazu nie wiedział co. Może
chodziło o tę precyzję? Metafizyka pedanta, pomyślał. Pedantyczna metafizyka.
Przed wyjściem zestroił zegarek z czasem podawanym w radio. Od dwóch dni ćwiczył precyzję poruszeń,
płynność kroku. O wyznaczonej porze wsiadł do autobusu i stanął przy tylnej szybie, dokładnie tak, jak
określała to instrukcja. Instrukcja obsługi Jakuba S., pomyślał nie bez ironii. Kto to napisał? Któryś z
poddawanych jakubowej obróbce „atomów” postanowił wziąć rewanż? Mało prawdopodobne. Jednak
prawdopodobieństwo innych możliwości wydawało się jeszcze mniejsze.
Jakub rozejrzał się – autobus był wypełniony mniej więcej w połowie, szybko policzył pasażerów, a z
wyniku dodawania wyciągnął pierwiastek trzeciego stopnia – dla treningu. Była to pora rozrzedzenia
rzeczywistości – większość „atomów” gnieździła się na zawężonych obszarach – praca, szkoła, przedszkole.
Spojrzał na zegarek – siedemnaście sekund.
Dziesięć.
Pięć.
Już.
Gdyby ktoś przyjrzał się zachowaniu Jakuba S. chłodnym okiem, pewnie by się zdumiał. Nikt go jednak nie
obserwował. Jakub płynnym, posuwistym krokiem (biorąc poprawkę na fakt, że jest praworęczny, a zatem i
prawonożny; przez co krok wykonywany prawą nogą jest o trzy centymetry dłuższy niż ten zaczynany lewą)
rusza w kierunku dwójki młodych ludzi, nastolatków, dziewczyny i chłopca, którzy o coś się kłócą. „W takim
razie idź!”, mówi gniewnie dziewczyna; Jakub zarejestrował wyraźnie słowo „idź”. Cztery kroki naprzód.
„Jutro – mówi pewna urocza staruszka do równie sędziwego męża – będzie znowu padać”; lecz Jakub słyszy
tylko owe „jutro” – i znów rusza dalej. Kolejna rozmowa, z której usłyszał godzinę; wreszcie ostatnia
wymiana zdań – nazwa ulicy. Pojedyncze, wyrwane z kontekstu rozmów słowa układają się w logiczne
zdanie. Idź jutro o ściśle określonej porze w pewne miejsce. Po co? Instrukcja w instrukcji. Nie prościej by-
łoby od razu zawrzeć tę drugą, tę ostateczną w liście? Jakub dochodzi do wniosku, że nie – być może właśnie
przeszedł test na precyzję; nagrodą było rozwiązanie zagadki. Jutro.
Jak to możliwe, że ktoś (KTOŚ?) z góry wiedział, jakie słowa zostaną wypowiedziane przez pasażerów
autobusu? Czy była to jakaś monstrualna inscenizacja? Dowcip na znaczną skalę, z wynajętymi aktorami?
Chciał uciekać. Ale nie da się uciec od samego siebie. To tak, jakby się chciało uciec przed własnym
cieniem. Tożsamość zawsze nas dopada jak wściekły pies.
Jakub przechadzał się po ulicach miasta i z wolna ogarniało go znużenie. Tysiąc pięćdziesiąty szósty krok –
rejestrował umysł, gdzieś na krawędzi świadomości. Ale już nie przynosiło to ulgi.
Jakub S. stracił lekkość.
Ołowiane chmury pluły deszczem; ulice lśniły. Ludzie wokół usiłowali nie patrzeć na siebie wzajemnie,
jakby w obawie, że ujrzą własne, po tysiąckroć zwielokrotnione odbicia.
Atomy.
Znów zastosował się do instrukcji. Był na TEJ ulicy. Jeszcze dwie minuty.
Samochody wyglądały jak zabawki poruszane dłonią gigantycznego dziecka.
Nieoczekiwanie opanowało go uczucie deja vu, co już samo w sobie jest zastanawiające u człowieka,
którego pamięć jest ruiną. Jakub rozejrzał się wokół siebie; był niemal pewien, że bliski jest iluminacji.
Wiedział, co ma robić.
Zawahał się; szczątkowy instynkt trwania walczył w nim o lepsze z powołaniem. Tak, powołaniem. Oto
chwila, dla której się żyje.
Jakub ocenił sytuację. Wziął pod uwagę każdą okoliczność – mokrą nawierzchnię szosy, potencjalną
prędkość pojazdu, któremu za chwilę przetnie drogę. Już wiedział, w którym miejscu musi wyjść na ulicę i
zaczekać na przeznaczenie. Nie swoje przeznaczenie.
Biegł, by zdążyć. Deszcz zacinał coraz mocniej. Już blisko. Zrozumiał wreszcie po co te wszystkie
pedantyczne idiotyzmy, ta dokładność granicząca z manią – po prostu sposobił się do tej jednej jedynej
chwili. Przynajmniej przez ostatnie dwa lata. A może przez całe życie?
Zobaczył samochód wychodzący z zakrętu; wiedział, że to ten. Skąd wiedział?
Chyba nowy model opla.
Wahał się, wciąż się wahał. Co jasne, dostrzegał idiotyzm całej sytuacji – ryzykować życiem dla
przeczucia?
A jednak, na drewnianych nogach, pokonując rosnący opór środowiska (jakby powietrze nagle zgęstniało),
krok za krokiem.
Był na jezdni. Idealny punkt; kierowca nie ma żadnej możliwości manewru.
Podniósł dłonie, być może pragnąc tym irracjonalnym gestem powstrzymać tonę żelastwa. Gest daje się
jednak odczytać inaczej – Jakub wygląda niczym dyrygent bez orkiestry.
Pisk opon, klakson. Zobaczył wreszcie wykrzywioną przerażeniem twarz kierowcy, przecinaną – jakby
zmienną, pulsującą szramą – poruszającymi się jednostajnie wycieraczkami. Odruchowo próbuje obliczyć
częstotliwość wychyłów i powrotów. Nie uspokaja go to. Już nic nie może go uspokoić.
Jeśli zjechałby na boczny pas – zostałby zmiażdżony przez nadjeżdżającego TIR-a. Mógł jechać prosto – i
przejechać Jakuba. Albo zjechać na pobocze, co oznaczało kolizję z barierką okalającą szosę i, w dalszej
konsekwencji, upadek z pięciometrowej skarpy.
Jakub zamknął oczy; wciąż trwał w idiotycznej pozie dyrygenta, którego zignorowała orkiestra. Poczuł na
twarzy pęd powietrza.
Kierowca wybrał barierkę. Niewiarygodne, ale zmieścił się między Jakubem, a metalowym otokiem jezdni.
Bok samochodu był zarysowany, prawy reflektor stłuczony. Barierka wygięła się, ale nie poddała. To cud.
Z auta wypadł jak pocisk mężczyzna, biegł w stronę Jakuba, miotając przekleństwa. Za nim wysiadła
jeszcze kobieta z dzieckiem.
Jakub milczał; nie potrafił wyjaśnić swego zachowania. Policja.
Pytania – dlaczego, dlaczego, dlaczego. Kierowca nieustannie groził sądem.
No właśnie – dlaczego?
Impuls? Niektórzy ludzie nagle, całkiem bez powodu wstępują do jakiegoś sklepu, by kupić tam coś
niedorzecznego. Inni znów wsiadają do autobusu i jadą gdziekolwiek. Być może chcą zerwać, choć na krótką
chwilę, łańcuch przyczyn i skutków, którym stało się ich życie? Wyrwać się z dręczącego rytmu, zaprzeczyć
dławiącej oczywistości.
Jakub jednak kochał rytm. Nie chciał zmieniać życia.
Często zastanawiał się nad atrybutami człowieczeństwa. Co takiego nas konstytuuje? Inteligencja? Życie w
społecznościach? Kultura? Altruizm? Egoizm?
Pamięć?
Nie. Raczej bezradność. Niemoc. Strach. Czy wyszedł na ulicę po to, by pokonać strach? Nie. A w każdym
razie nie tylko po to.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin