Moon Elizabeth - Prędkość mroku.rtf

(2245 KB) Pobierz
Elizabeth Moon - "Prędkość Mroku"

Prędkość Mroku

Elizabeth Moon

 

Dla Michaela, którego odwaga i radość budzą ciągły zachwyt, i dla Richarda, bez którego miłości i wsparcia moja praca byłaby o dwieście procent trudniejsza. I dla innych rodziców autystycz­nych dzieci w nadziei, że oni także odkryją ten zachwyt innością.


PODZIĘKOWANIA

Wśród ludzi, którzy najbardziej pomogli mi w przygotowaniu tej książki, znajdują się autystyczne dzieci i dorośli oraz rodziny osób autystycznych, które przez lata utrzymywały ze mną kon­takt - listowny, osobisty czy za pośrednictwem Internetu. Planu­jąc niniejszą powieść, oddaliłam się od większości swych źródeł (wypisując się z list mailingowych, grup dyskusyjnych itp.), aby uchronić prywatność tych osób; zwykle zawodna pamięć spra­wia, że po kilku latach braku kontaktu zacierają się umożliwiają­ce identyfikację szczegóły. Jedna z tych osób postanowiła pod­trzymywać łączność e-mailową; nadal mam wobec niej dług wdzięczności za jej ogromny wkład w dyskusje o niemocy, zaan­gażowaniu i postrzeganiu problemu autyzmu z pozycji osoby nie-autystycznej. Jednak nie przeczytała (jeszcze) tej książki i nie ponosi odpowiedzialności za jej treść.

Spośród pisarzy zajmujących się tą tematyką najwięcej za­wdzięczam Oliverowi Sacksowi, którego liczne podręczniki z dziedziny neurologii przepojone są w tym samym stopniu hu­manitaryzmem, co wiedzą, oraz Tempie Grandin, odznaczającej się nieocenionym spojrzeniem na autyzm (szczególnie korzyst­nym w moim przypadku, gdyż jej wiedza pokrywa się z moją odwieczną fascynacją problematyką zachowań zwierząt). Czy­telników bardziej zainteresowanych autyzmem odsyłam do bi­bliografii zamieszczonej na mojej stronie internetowej.

J. Ferris Duhon, prawnik o rozległym doświadczeniu w zakre­sie prawa pracy, pomógł mi stworzyć prawdopodobne środowi­sko prawne i korporacyjne bliskiej przyszłości, i wyjaśnił problemy dotyczące zatrudniania osób uznanych za niepełnospraw­ne; wszelkie nieścisłości natury prawniczej są wyłącznie moją winą. J.B., J.H., J.K. i K.S. umożliwili mi wgląd w struktury kor­poracji oraz wewnętrzną politykę wielkich koncernów między­narodowych i ośrodków badawczych; z oczywistych względów nie życzyli sobie dokładniejszej identyfikacji. David Watson słu­żył fachową poradą w zakresie szermierki, historycznych organi­zacji rekreacyjnych oraz reguł turniejów. I znowu: za wszelkie błędy odpowiedzialność ponoszę ja, nie oni.

Moja redaktorka, Shelly Shapiro, zapewniła mi swobodę i słu­żyła radą, agent zaś, Joshua Bilmes, wspierał mnie w wysiłkach wiarą, że potrafię tego dokonać.


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pytania, ciągle pytania. Nie czekają na odpowiedzi. Pędzą przed siebie, piętrząc pytania, zajmując każdą chwilę pytaniami, tłumiąc każde wrażenie kłującym gąszczem pytań.

I poleceń. Jeśli nie: „Lou, co to jest?", to: „Powiedz mi, co to jest". Miska. Ta sama miska, za każdym razem. To jest miska, i to brzydka miska, nudna miska, miska pełna absolutnej i całko­witej łagodności, nieinteresująca. Nie jestem zainteresowany tą nieinteresującą miską.

Czemu miałbym mówić, skoro nie zamierzają mnie słuchać?

Nie jestem taki głupi, żeby powiedzieć to głośno. Wszystko, co się dla mnie liczy, osiągnąłem dzięki temu, że nie mówiłem, co naprawdę myślę, lecz to, co chcą ode mnie usłyszeć.

W tym gabinecie, gdzie cztery razy do roku zostaję poddany ocenie i gdzie udziela mi się porad, pani doktor jest równie pew­na dzielącej nas linii jak pozostali. Obraz tej pewności jest tak bolesny, że staram się nie patrzeć na tę kobietę częściej, niż mu­szę. Niesie to ze sobą określone zagrożenia: podobnie jak inni uważa, że powinienem utrzymywać z nią lepszy kontakt wzroko­wy. Patrzę na nią teraz.

Doktor Fornum, rzeczowa i profesjonalna, unosi brwi i kręci głową, nie tak znów niedostrzegalnie. Osoby autystyczne nie ro­zumieją podobnych sygnałów; tak jest napisane w książce. Prze­czytałem książkę, więc wiem, czego nie rozumiem.

Czego jeszcze nie ustaliłem, to zakresu rzeczy, których nie poj­mują oni. Normalni. Prawdziwi. Ci ze stopniami naukowymi, sie­dzący za biurkami na wygodnych krzesłach.

Orientuję się nieco w tym, czego nie wie ona. Nie wie, że potrafię czytać. Myśli, że mam hiperleksję[1] i że po prostu papuguję wyrazy. Nie dostrzegam różnicy pomiędzy tym, co ona nazywa papugowaniem, a tym, co sama robi, kiedy czyta. Nie wie, że dysponuję boga­tym słownictwem. Za każdym razem pyta o moją pracę, a kiedy od­powiadam, że pracuję w firmie farmaceutycznej, pyta, czy wiem, co oznacza słowo „farmaceutyczny". Uważa, że papuguję. Nie dostrze­gam różnicy pomiędzy tym, co ona nazywa papugowaniem, a uży­waniem przeze mnie dużej liczby słów. Sama używa poważnych słów, rozmawiając z innymi lekarzami, pielęgniarkami i technikami, paplając bez końca, podczas gdy to samo można powiedzieć znacz­nie prościej. Wie, że pracuję przy komputerze. Wie również, że po­szedłem do szkoły, ale nie zorientowała się jakoś, że nie pasuje to do jej przekonania, iż jestem niemal analfabetą i słabo mówię.

Przemawia do mnie, jakbym był nierozgarniętym dzieckiem. Nie lubi, kiedy wplatam w rozmowę poważne słowa (jak sama je nazywa), i każe mi mówić to, co mam na myśli.

Mam na myśli to, że prędkość mroku jest równie interesująca jak prędkość światła, a może nawet większa, kto wie?

Mam na myśli grawitację i to, czy istnieje świat, w którym jest ona dwukrotnie większa, i czy wobec tego w takim świecie po­dmuch z wentylatora będzie silniejszy ze względu na gęstsze po­wietrze i zdmuchnie mi ze stołu szklankę, a nie tylko samą ser­wetkę? A może większa grawitacja utrzyma szklankę na stole i sil­niejszy wiatr jej nie strąci?

Mam na myśli to, że świat jest wielki, przerażający, hałaśliwy i szalony, lecz także piękny i spokojny jak w oku cyklonu.

Mam na myśli to, czy sprawia jakąkolwiek różnicę, że myślę o kolorach jako o ludziach lub o ludziach jako kawałkach kredy, sztywnych i białych, chyba że to kreda brązowa lub czarna?

Mam na myśli to, że wiem, co lubię i czego chcę, a ona nie, oraz że nie chcę ani nie lubię tego, co według niej powinienem lubić lub chcieć.

Ona nie chce wiedzieć, co mam na myśli. Chce, żebym mówił to, co mówią inni ludzie. „Dzień dobry, doktor Fornum. Tak, wszystko w porządku, dziękuję. Tak, zaczekam. Nie ma sprawy".

„Nie ma sprawy". Kiedy odbiera telefon, mogę rozglądać się po jej gabinecie i wyszukiwać błyszczące przedmioty, o których istnieniu nawet nie wie. Mogę ruszać głową w przód i w tył, żeby światło w kącie odbijało się od połyskliwego grzbietu książki w bi­blioteczce. Jeśli zauważy, że poruszam głową, odnotuje to w mo­jej karcie. Może nawet przerwie rozmowę i powie mi, żebym prze­stał. Nazywa się to stereotypią, kiedy ja to robię, a rozluźnianiem mięśni karku, kiedy robi to ona. Ja nazywam to zabawą w obser­wowanie odbijającego się światła.

W jej biurze panuje dziwna mieszanina zapachów, nie tylko pa­pieru, atramentu i książek, kleju do wykładzin i plastiku krzeseł, lecz także czegoś, co według mnie musi być czekoladą. Czyżby w szufla­dzie biurka trzymała pudełko czekoladek? Chciałbym się dowiedzieć. Gdybym zapytał, odnotowałaby to w mojej karcie. Wyczuwanie za­pachów jest niestosowne. Notatki o wyczuwaniu to złe notatki, ale nie takie, jak fałszywe dźwięki w muzyce, które są niewłaściwe.[2]

Nie uważam, aby wszyscy poza mną byli tacy sami pod każ­dym względem. Powiedziała mi, że każdy wie to i każdy robi tamto, ale ja nie jestem ślepy, tylko autystyczny i wiem, że oni wiedzą i robią różne rzeczy. Samochody na parkingu mają różne kolory i rozmiary. Tego ranka trzydzieści siedem procent z nich jest niebieskich. Dziewięć procent jest za dużych: ciężarówki i fur­gonetki. W trzech stojakach pozostawiono osiemnaście motocy­kli, co powinno dawać po sześć w rzędzie, tyle że dziesięć pozo­stawiono w tylnym stojaku, blisko wejścia dla obsługi. Na róż­nych kanałach nadawane są różne programy; nie miałoby to miej­sca, gdyby wszyscy byli tacy sami.

Kiedy odkłada słuchawkę i patrzy na mnie, przybiera tę minę. Nie wiem, jak określiłaby ją większość ludzi, lecz ja określam ją mianem JESTEM PRAWDZIWA. Oznacza ona, że pani doktor jest prawdziwa, zna odpowiedzi, a ja jestem kimś gorszym, nie do końca realnym, choć przez spodnie wyczuwam grudkowatą powierzchnię biurowego krzesła. Zwykle podkładam sobie kolo­rowy magazyn, choć ona twierdzi, że nie muszę tego robić. Są­dzi, że jest prawdziwa, więc wie, czego potrzebuję, a czego nie.

Tak, doktor Fornum, słucham panią. Jej słowa zalewają mnie, szczypiąc nieznacznie, jak ocet z kadzi. „Wsłuchuj się we wskazów­ki - instruuje mnie - i czekaj". „Tak", odpowiadam. Kiwa głową, zaznacza coś w karcie i nie patrząc na mnie, mówi: ,3ardzo dobrze". Ktoś idzie w tę stronę korytarzem. Dwóch ktosiów pogrążonych w rozmowie. Wkrótce ich konwersacja miesza się z jej słowami. Sły­szę o Debby w piątek... „Następnym razem... idziemy do... Czyżby? I powiedziałem jej. Ale nigdy ptak na stołku... nie może być", a dok­tor Fornum czeka na moją odpowiedź. Nie opowiadałaby mi o ptaku na stołku. „Przepraszam", mówię. Nakazuje mi większą uwagę i za­znacza coś w mojej karcie, po czym pyta o moje życie towarzyskie.

Nie podoba się jej to, co mówię, czyli że gram przez Internet z moim przyjacielem Aleksem z Niemiec i przyjaciółką Ky z In­donezji. „W prawdziwym świecie", wyjaśnia stanowczo. „Ko­ledzy z pracy", dodaję, a ona ponownie kiwa głową, po czym pyta o kręgle, minigolfa, kino i lokalny oddział towarzystwa au­tystycznego.

Od kręgli bolą mnie plecy, poza tym nie mogę znieść hałasu. Minigolf jest dla dzieci, nie dla dorosłych, a ja nie lubiłem go na­wet w dzieciństwie. Lubiłem lasery, ale kiedy powiedziałem jej o tym na pierwszej sesji, odnotowała skłonność do przemocy. Spo­ro czasu zajęło mi wymazanie zestawu pytań o przemoc ze stan­dardowego planu spotkań, a i tak jestem pewny, że nie usunęła tej adnotacji. Przypominam jej, że nie lubię kręgli ani minigolfa, a ona odpowiada, że powinienem bardziej się starać. Mówię, że byłem w kinie na trzech filmach, a ona o nie pyta. Czytałem recenzje, mogę więc opowiedzieć jej przebieg akcji. Za kinem też nie przepadam, ale muszę jej coś powiedzieć... Jak dotąd nie odkryła, że moje barw­ne opowieści są żywcem wzięte ze streszczeń.

Przygotowuję się na następne pytanie, które zawsze mnie de­nerwuje. Moje życie seksualne nie jest jej sprawą. To ostatnia osoba, której opowiedziałbym o przyjaciółce lub przyjacielu. Lecz ona nie oczekuje, że mam kogoś w tym rodzaju. Po prostu chce odnotować, że nikt taki nie istnieje, a to tylko pogarsza sprawę.

Wreszcie koniec. „Do zobaczenia następnym razem", mówi, a ja odpowiadam: „Dziękuję, doktor Fornum", na co ona: „Bar­dzo dobrze", jakbym był tresowanym psem.

Na zewnątrz jest upalnie i sucho i muszę mrużyć oczy przed blaskiem zaparkowanych aut. Ludzie na chodnikach są kleksami czerni w blasku słońca, trudno ich zobaczyć, dopóki oczy nie przy­zwyczają się do tej jasności.

Idę za szybko. Orientuję się nie tylko po głośnym tupocie bu­tów o chodnik, lecz także po twarzach przechodniów, które - moim zdaniem - zdradzają zaniepokojenie. Dlaczego? Nie próbuję ich uderzyć. Zwalniam jednak i zaczynam myśleć o muzyce.

Doktor Fornum twierdzi, że powinienem nauczyć się cieszyć muzyką, która podoba się innym ludziom. Robię to. Wiem, że inni ludzie lubią Bacha i Schuberta, a nie wszyscy z nich są auty­styczni. Nie ma tylu osób autystycznych, by utrzymać te wszyst­kie orkiestry i opery. Lecz dla niej „inni ludzie" znaczy: „więk­szość ludzi". Przypominam sobie Pstrąga i gdy muzyka przepły­wa przez mój umysł, uspokajam oddech i zwalniam, dostosowu­jąc krok do jej tempa.

Teraz, w takt odpowiedniej muzyki, kluczyk gładko wślizguje się w zamek drzwi samochodu. Siedzenie jest ciepłe, kojąco cie­płe, a miękkie runo przynosi ulgę. Przywykłem do szpitalnej weł­ny, lecz za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem prawdziwą owczą skórę. Kiwam się lekko w rytm wewnętrznej muzyki, za­nim uruchomię silnik. Czasami trudno jest utrzymać muzykę przy włączaniu silnika; lubię zaczekać na odpowiedni moment.

W drodze powrotnej do pracy pozwalam, by muzyka niosła mnie przez skrzyżowania, światła, korki, a wreszcie bramę cam­pusu, jak go nazywają. Nasz budynek wznosi się po prawej; mi­gam identyfikatorem parkingowemu i odnajduję ulubione miej­sce. Zdarza mi się słyszeć narzekania ludzi z sąsiedniego budyn­ku, że nie mogą zostawić auta na ulubionym miejscu, ale nam zawsze się to udaje. Nikt nie zająłby mojego miejsca ani ja nie stanąłbym na cudzym. Dale po prawej, a Linda po lewej, naprze­ciwko Camerona.

Wchodzę do budynku przy akompaniamencie ostatniej frazy mojego ulubionego fragmentu i pozwalam jej ucichnąć, gdy mi­jam drzwi. Przy maszynie do kawy stoi Dale. Milczy, ja również. Doktor Fornum chciałaby, żebym przemówił, ale nie ma ku temu powodów. Widzę, że jest pogrążony w myślach i nie trzeba mu przeszkadzać. Nadal jestem zły na doktor Fornum, jak co kwar­tał, toteż mijam swoje biurko i kieruję się do sali gimnastycznej. Skakanie mi dobrze zrobi. Zawsze tak jest. Nikogo tam nie ma, więc wieszam znak na drzwiach i włączam głośno muzykę dobrą do skakania.

Nikt mi nie przeszkadza, kiedy skaczę; siła wyrzutu trampoliny, a potem pozbawione ciężaru zawieszenie sprawiają, że mam wra­żenie bezkresu i lekkości. Gdy dostosowuję się idealnie do muzy­ki, mój umysł rozpościera się i odpręża. Kiedy czuję powracającą koncentrację, a ciekawość popycha mnie ku mojemu zadaniu, zwal­niam do niewielkich podskoków dziecka i schodzę z trampoliny. Nikt mnie nie zaczepia, gdy wracam do biura. Wydaje mi się, że jest tam Linda i Bailey, ale nie ma to znaczenia. Później może­my pójść na kolację, lecz nie w tej chwili. Teraz jestem gotowy do pracy.

Symbole, nad którymi pracuję, dla większości ludzi są pozba­wione znaczenia i mylące. Trudno wyjaśnić, co robię, wiem jed­nak, że jest to ważna praca, skoro płacą mi wystarczająco do­brze, żebym mógł pozwolić sobie na samochód i mieszkanie, a po­nadto opłacają siłownię i kwartalne wizyty u doktor Fornum. Naj­prościej rzecz ujmując, wyszukuję wzory. Część wzorów ma za­bawne nazwy i innym ludziom trudno je dostrzec, dla mnie jed­nak zawsze było to łatwe. Jedyne, czego musiałem się nauczyć, to takiego sposobu ich opisywania, żeby inni zrozumieli, co mia­łem na myśli.

Zakładam słuchawki i wybieram muzykę. Schubert jest zbyt bo­gaty dla projektu, nad którym obecnie pracuję. Bach nadaje się doskonale, jego zawiła melodyka odzwierciedla wzór, którego po­trzebuję. Pozwalam tej części umysłu, która wyszukuje i tworzy wzory, zatopić się w projekcie, a potem przypomina to już obser­wowanie kryształków lodu, rosnących na powierzchni nierucho­mej wody... Linie lodu grubieją jedna po drugiej, rozgałęzienie, potem znowu, wreszcie splot... Muszę tylko uważać, żeby wzory pozostały symetryczne, asymetryczne lub takie, jakich wymaga projekt. Tym razem wzór powtarza się częściej niż zazwyczaj, a j a widzę go jako masę fraktali tworzących kolczastą kulę.

Gdy krawędzie tracą wyraźny zarys, otrząsam się i prostuję. Nawet nie zauważyłem, jak minęło pięć godzin. Wywołane przez doktor Fornum ożywienie znikło, pozostawiając mi czysty umysł. Czasami po pow...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin