Heinlein Robert A. - Daleki Patrol.pdf

(994 KB) Pobierz
12960599 UNPDF
Robert Anson Heinlein
DALEKI
PATROL
Tytuł oryginału:
STARMAN JONES
Przełożył:
ROBERT RESZKE
1
O tej porze roku Max szczeglnie lubił wczesne godziny wieczorne. Ponieważ żniwa były już ukończone, mgł
przed czasem uporać się także z innymi pracami. Świnie zostały już nakarmione, kury dostały codzienną porcje ziarna,
a on sam wspiął się pod grę ścieżką, prowadzącą na zachd od stodoły. Tutaj, przez nikogo nie zauważony, oddał się
przyjemności iskania pcheł, ktre wyrzucał w trawę. Jak zwykle miał przy sobie książkę, pożyczoną z Biblioteki
Miejskiej. Tym razem było to "Stworzenie nieba: wprowadzenie do zoologii egzotycznej" Bonforte'a. Zamiast jednak
czytać, podłożył opasły tom pod głowę, jako namiastkę poduszki. Niezobowiązująco popatrzył na płnocny zachd,
Nie dlatego, jakoby dostrzegł tam coś niezwykłego - po prostu lubił spoglądać w tamtą stronę. W tej chwili właśnie
dostrzegł stalowe nośniki i koła nośne linii transporterw Spłki Przewoźniczej z Chicago.
Pierwsze koło powoli wynurzało się zza ogromnej hałdy, strzelając wysokość niebo na wysokość dziesięciu metrw,
drugie, podtrzymywane przez dwa trjnogi, ukazało się w odległości trzydziestu metrw od pierwszego, zaś trzecie i
ostatnie, utrzymujące wraz z innymi tę samą wysokość transportera, strzelało nad doliną, wspierane przez
trzydziestometrowej długości żelazne pręty. W połowie szerokości obiektu mgł dostrzec antenę. Po lewej stronie
wyrosła podobna konstrukcja, tylko koło było większe, odpowiadające pochyłości terenu. Także i tutaj dostrzegł
antenę, tym razem jednak poznał, że to odbiorcza. Ponieważ zbocze było bardziej strome, zainstalowano dodatkowo
jeszcze jedno koło.
Max czytał, że na Księżycu koła prowadzące nie były wcale większe, niż w większości przeciętnych urządzeń, gdyż
nie wiały tam gwałtowne wiatry, ktre zmuszałyby konstruktorw do łamania głowy nad balistyką pojazdu.
Z dzieciństwa pamiętał, że konstrukcje wznoszono wwczas mniejsze, ale też możliwe były nieprzyjemne
niespodzianki. I tak, na przykład, w czasie jednego z potężnych huraganw wiatr uderzył w budowlę, ktra się zapadła,
grzebiąc pod sobą ponad czterystu ludzi. Jeśli to tylko było możliwe, unikał widoku pojazdw w biegu, choć jak na
razie nie przyszło mu do głowy, aby życzyć pasażerom złamania karku. Gdyby jednak doszło do jakiejś katastrofy - a
to przecież zawsze było możliwe - niechętnie pogodziłby się z myślą przegapienia takiego widowiska. Max ciągle
patrzył się w wąwz. "Tomahawk" powinien nadejść lada moment.
Wreszcie srebrny pas zalśnił, płonący cylinder ze stalowym nosem wystrzelił w grę, przeleciał przez ostatni pierścień
i zawisł na moment między grzbietami gr. Wśrd skał potoczyło się echo. Max gwałtownie westchnął.
- Chłopcze, chłopcze, ejże ... - wymruczał.
Ten niewiarygodny widok oraz gwałtowny wstrząs, ktry targnął bębenkami uszu za każdym razem wydawały się być
nowym, nieznanym dotychczas doświadczeniem grozy.
Wyprostował się i otwarł książkę, przyjmując jednak taką pozycję, aby nie tracić z oczu płnocno-zachodniego skraju
nieba. Ponieważ wieczr był jasny, a powietrze nadzwyczaj przejrzyste, siedem minut po starcie "Tomahawk'a" można
było dostrzec codzienny transport z Księżyca.
I chociaż wszystko działo się znacznie dalej, a zatem dramatyzm chwili nie był aż tak przejmujący, głwnie dlatego tu
przyszedł, aby być świadkiem tego wydarzenia.
Koliste transportery przykuwały uwagę, owszem, lecz jego miłość skupiła się na statkach gwiezdnych - nawet na tych
śmiesznie małych łdeczkach, ktre obsługiwały krciutką trasę Księżyc - Ziemia. Właśnie znalazł odpowiedni
fragment z opisem inteligentnych, lecz nadzwyczaj flegmatycznych skorupiakw z Epsilonu Zety IV, gdy z lektury
wyrwał go czyjś okrzyk.
- Hallo, Maxi ...
Zachował absolutną ciszę i nie odpowiedział na wezwanie.
- Max ... przecież cię widzę! Max ... masz natychmiast podejść tutaj, na to miejsce, rozumiesz?
Mruknął coś niezrozumiałego. Podnisł się.
Poruszał się powoli, obserwując przez ramię południowo - zachodni horyzont, aż do momentu, gdy bojaźń kazała mu
przyspieszyć kroku. Właśnie wrciła Maw i od tej pory spokojne życie zacznie przypominać piekielne udręki, o ile
natychmiast nie wrci, aby jej pomc. Gdy przybyła tu z samego rana, miał wrażenie, że noc spędzi gdzieś poza
domem - nie, żeby coś takiego mu powiedziała, o nie ... tego nie czyniła nigdy. Po prostu Max, nauczył się rozumieć
ledwo dostrzegalne znaki i z nich wyciągać wiążące na ogł wnioski. Tym razem jednak był na fałszywym tropie.
Miał przed sobą dwie ewentualności: albo zostanie ogłuszony przez jej jękliwe zrzędzenia, albo zaleje go stek bzdur
stereowizji - ulubionej rozrywki Maw. I pomyśleć, że tak niedawno miał nadzieję na samotną lekturę w ciszy i spokoju
... Gdy dotarł w pobliże domu, przystanął.
Spodziewał się, że jak zwykle Maw przyjechała autobusem, wysiadając swoim zwyczajem kawałek przed
przystankiem, skąd wracała już na piechotę. Tym razem przed domem stał motor, a przy kobiecie dojrzał jakąś męską
sylwetkę.
Najpierw sądził, że to ktoś obcy, gdy jednak podszedł bliżej, poznał Billa Montgomery.
Max nie mgł sobie przypomnieć, aby ten człowiek kiedykolwiek trudnił się jakąś stałą pracą. Owszem, mieszkał w
okolicy, lecz nie uprawiał roli. Z plotek słyszał, że Bill chętnie przyjmuje obowiązki czatownika, pilnującego spokoju
jednej z licznych nielegalnych gorzelni, czynnych gdzieś w grach.
Gdy tylko sięgnął pamięcią w przeszłość, zawsze wyłaniał się obraz tej kreatury. Nie wyobrażał sobie, aby kiedyś mgł
nie znać Montgomery'ego.
2
Widział nieraz, jak wałęsał się po okolicy, lecz traktował go jak powietrze. Dopiero od niedawna Maw zaczęła
spotykać się z tym typem, była z nim kilka razy na tańcach oraz na wątpliwych bankietach. Usiłował jej wytłumaczyć,
że gdyby ojciec to widział, zdecydowanie by zaprotestował, ale Maw nie przyjmowała tego rodzaju argumentw. Po
prostu - co jej się nie podobało, tego nie słyszała ot i wszystko. Tym razem wzięła go ze sobą do domu... Max czuł, jak
powoli krew burzy mu się w żyłach.
- No, nie stj tak, jak słup soli! ... - krzyknęła głośno.
Max z oporami ruszył w stronę motoru.
- Podaj rękę nowemu tatusiowi ... - zakomenderowała Maw, czyniąc tak szelmowską minę, jakby po raz pierwszy w
życiu setnie się ubawiła.
Max stanął z otwartymi ustami. Montgomery wyszczerzył zęby i wyciągnął dłoń.
- Tak, Max. Od dzisiaj nazywasz się Montgomery ... Jestem twoim nowym tatulkiem. Nazywaj mnie Mont ... No, bez
ceregieli ...
Max popatrzył na rękę i dotknął nieśmiało, jakby dłoń parzyła. Natychmiast puścił.
- Nazywam się Jones ... - oznajmił spokojnie.
- Maxi! ... - wyryczała Maw.
Montgomery roześmiał się jowialnie.
- Nie żądaj od niego zbyt wiele, Nellie. Max musi się po prostu przyzwyczaić. "Żyć i dać żyć innym" ... oto moje
credo.
Zwrcił się do kobiety
- Jeszcze chwileczkę, kochanie. Muszę wziąć bagaż. Podszedł do motoru i wyciągnął z torby dwa zawiniątka: w
pierwszej paczce mieściły się beznadziejnie pomięte sukienki, w drugiej dwie butelki.
- Na noc poślubną! - wrzasnął, wymachując flaszkami w stronę Maxa, ktry ani na moment nie spuścił go z oczu.
Oblubienica stała właśnie przy drzwiach.
Gdy oblubieniec zdołał wreszcie dotrzeć do małżonki, Maw zaprotestowała nieśmiało.
- Ależ Monty, kochanie ... chyba już nie chcesz dzisiaj ... Montgomery przystanął.
- Chyba masz rację ... Zwrcił się do Maxa
- Trzymaj, chłopcze ... - wybełkotał, wciskając mu oba pakunki. Choć Maw była lekko wzburzona, chwycił ją na ręce,
przenisł przez prg i rzucił na ziemie. Po chwili sam rzucił się na swą ślubną, objął ją i obsypał namiętnymi
pocałunkami, zupełnie nieskrępowany nieletnim świadkiem tej sceny.
Choć Maw poczerwieniała, nie przeszkadzało to jej popiskiwać z uciechy.
Max wszedł do domu, położył pakunki na stole, po czym ruszył w stronę kuchenki. Była zimna, gdyż od śniadania nikt
jej nie używał. Wprawdzie mieli jeszcze kuchenkę elektryczną, lecz od śmierci ojca nikt nie miał wystarczająco dużo
cierpliwości, by zdobyć się na wymianę przepalonej spirali.
Max podłożył drewna, nastrugał scyzorykiem drzazg i przyłożył ogień. Po chwili wszystko zajęło się wesołym,
huczącym ogniem. Gdy płomienie strzeliły wysoko w grę, wyszedł na dwr, aby przynieść wiadro wody.
- Właśnie zastanawiałem się, gdzie byłeś ... - przywitał go Montgomery - Czy w tej oberży nie ma bieżącej wody,
- Nie! - Max odstawił wiadro i podłożył jeszcze kilka szczap.
- Mgłbyś już wcześniej przygotować coś do jedzenia! - dorzuciła od siebie Maw.
Lecz Montgomery i tym razem ostudził jej zapały.
- Ależ kochanie, skąd Maxi miał wiedzieć, że przyjedziemy? ... A poza tym mamy Jeszcze trochę czasu ...
Max odwrcił się doń plecami i ukroił kilka plasterkw polędwicy. Do tej chwili nie mgł jeszcze pojąć, co się
właściwie stało. Zmiany były zbyt gwałtowne.
- Tutaj, synu! ... - wrzasnął znowu Montgomery - Wypij kieliszeczek za zdrowie panny młodej!
- Muszę zrobić kolację.
- Nonsens. Zdążysz. Tutaj jest kieliszek. Wypijże wreszcie! Montgomery napełnił kieliszek koniakiem. Jego własny
był pełny w połowie, a panny młodej zaledwie w jednej trzeciej. Chłopak podszedł do wiadra i dopełnił swj kieliszek
wodą.
- W ten sposb znieważasz tylko szlachetny trunek ... - zmonitował go macoch.
- Nie jestem przyzwyczajony ...
- Jakże to? Nie chcesz spełnić toastu za pomyślność takiej panny młodej i za szczęście całej rodziny? No ... dalej ...
Max umoczył język.
Żłtawa ciecz przypominała smakiem gorzkie kropelki, ktre zaaplikowano mu poprzedniej wiosny. Odstawił kieliszek
i wrcił do przerwanej pracy. Nie na długo.
- Ej, ty! Nie wypijesz nawet jednego?
- Muszę zająć się kolacją. Chyba nie chcecie, żeby się przypaliła, co? Montgomery wzruszył ramionami.
- Skoro tak, będziemy mieli więcej dla siebie. Tymi popłuczynami, ktre są twoim dziełem, będziemy zapijali. Ale
muszę ci powiedzieć, że w twoim wieku mogłem wypić duszkiem kufel piwa, a potem umiałem stać na głowie, nie
drgnąwszy nawet, ot co.
Max miał zamiar zjeść trochę mięsa na grzankach, lecz wkrtce zorientował się, że to nie wystarczy. Wobec tego
wrzucił na patelnię kilka jajek, zagotował kawę, po czym nakrył do stołu.
3
Gdy młoda para zasiadła do kolacji, Montgomery potoczył krytycznym wzrokiem po menu.
- Moja droga ... już od rana oczekuję, kiedy wreszcie pokażesz mi nieco ze swych kulinarnych umiejętności, o ktrych
tylekroć miałem okazję słyszeć. Ten chłopak z pewnością ma niewielkie pojęcie o wykwintnej kuchni.
Mimo tej miażdżącej krytyki prostego jadła, rzucił się na jajecznicę z wilczym apetytem. Max postanowił nie wypro-
wadzać go z błędu - smutne stwierdzenie faktu, że on jest lepszym kucharzem od swej matki niewątpliwie nie przyda-
łoby blasku tej weselnej uczcie.
Mężczyzna oparł się o krzesło, ocierając świecące tłuszczem usta. Nalał jeszcze jedną filiżankę kawy i zapalił cygaro.
- Maxi, kochanie ... co mamy na deser? - wyszczebiotała Maw.
- Na deser? ... Chyba muszą wystarczyć lody. W lodwce powinny być jeszcze jakieś resztki.
- Lody? ... - twarz matki skrzywiła się w bolesnym grymasie - Ach, lody! ... Sądzę, że chyba nic już nie pozostało.
- Jak to ...
- Ano tak. Ktregoś dnia, gdy byłeś w polu, zjadłam wszystko. Było piekielnie gorąco ...
Max pojął w okamgnieniu - żarłoczność Maw znał nie od dzisiaj. Zamilkł, lecz to nie wystarczyło.
- Skarbie ... czy naprawdę nie przygotowałeś nic innego? Dzisiaj mamy tak szczeglny wieczr, że godzi się uczcić go
bardziej wystawną kolacją ...
- Nie mwmy dłużej o żarciu, kochanie ... - Montgomery wyjął cygaro z ust - Nie jestem łasy na słodycze. Wystarczy
mi dużo mięsa i kopa ziemniakw. Zajmijmy się czymś przyjemniejszym.
Zwrcił się w stronę chłopca.
- Co ty właściwie umiesz poza uprawą roli?
Max zaniemwił.
- Co proszę? ... Przecież nigdy w życiu nie robiłem nic innego. A dlaczego rolnictwo się panu nie podoba? Montgome-
ry strzepnął popił wprost w talerz.
- Ponieważ od dzisiaj nie będziesz już gospodarzył.
Po raz drugi tego wieczoru Max przeżył coś, czego nie mgł zrozumieć. Cios padał za ciosem, a on nie miał pojęcia, co
o tym wszystkim sądzić.
- Dlaczego? Co to ma znaczyć?
Miał wrażenie, jakby grunt uciekł mu spod ng, a on sam trzymał się krzesła raczej siłą przyzwyczajenia. Z twarzy
Maw mgł wyczytać, że Montgomery mwi prawdę. Triumf był tu przemieszany ze strachem, lecz najwidoczniej czuła
się panią sytuacji.
- Z pewnością ojciec nie pochwaliłby tego. Ta ziemia już od czterystu lat jest własnością naszej rodziny ...
- Ależ synu! Już od dawna mwiłam ci, że nie jestem stworzona do pracy na wsi. Wychowałam się w mieście.
- Clyde's Corner ... też mi miasto!
- W każdym razie nie Jest to wiejska zagroda. Byłam jeszcze głupią smarkulą, gdy twj ojciec przywidł mnie tutaj,
podczas gdy ty wyrosłeś na roli. Mam przed sobą jeszcze całe życie. Nie chcę umrzeć wśrd kur, gęsi i gnoju.
- Ale obiecałaś ojcu, że będziesz ... - Max podnisł głos.
- Dość tego! - wtrącił się Montgomery - Zapamiętaj sobie jedno, mj synu: powstrzymaj język, gdy zwracasz się do
swej matki lub do mnie. Oniemiał.
- Pole zostało sprzedane i basta. Poza tym, jak sądzisz, ile był warty ten piach?
- Nigdy nie zastanawiałem się nad tym.
- W każdym razie dostałem więcej, niż mgłbyś się spodziewać nawet w najśmielszych marzeniach... - spojrzał na
Maxa, po czym wrcił do patetycznego tonu - ... Mogę bez ogrdek przyznać, że dzień, w ktrym twa matka mnie
poznała, był najszczęśliwszym wydarzeniem w jej życiu ... w twoim także. Nie jestem jeszcze zramolałym starcem i
wiem, co w trawie piszczy. Dobrze znałem powody, dla ktrych agent tak pilnie chciał kupić ten kawałek ugoru ...
- Zgodnie z opinią rzeczoznawcw ...
- "Ugr" powiedziałem, gdyż jest to ugr, w dodatku zupełnie bezwartościowy.
Dotknął palcem nosa, zrobił mądrą minę i zaczął wyjaśniać wszystkie szczegły transakcji.
Otż jedna z państwowych agencji energetycznych zamierzała zrealizować w okolicy jakiś projekt, o ktrym - jak
zorientował się Max - sam Montgomery niewiele wiedział. W każdym razie prywatne konsorcjum zaczęło wykupywać
tutejsze grunta, zachowując całą sprawę w absolutnej tajemnicy, aby pźniej, gdy będzie już miało całą ziemię w swym
ręku, ubić interes z państwem.
- I dlatego zapłacili pięć razy więcej, niż to wszystko było warte. Niezły biznes, co? ...
- Rozumiesz teraz, Maxi ... - włączyła się do rozmowy matka - Gdyby twj ojciec wiedział, że kiedykolwiek będzie
mgł otrzymać okrągłą sumę ...
- Zamilcz, Nellie!
- Ależ ja tylko chcę mu powiedzieć, ile ...
- Zamilcz, rzekłem.
Umilkła. Montgomery odsunął krzesło od stołu, wetknął cygaro w usta, powstał.
Max ustawił miednicę do zmywania, oczyścił talerze i wyrzucił resztki na śmietnik. Popatrzył chwilę na gwiazdy, pr-
bując dojść do ładu z natłokiem wrażeń, jakoś je uporządkować.
4
Pytał się w duchu, jakie prawa może mieć jego ojczym, mąż jego matki, a właściwie facet, ktry poślubił jego maco-
chę. Nie miał pojęcia. Po chwili zmusił się, by wejść do domu.
Montgomery'ego znalazł przy regale z książkami, zbudowanym nad odbiornikiem stereo, kupionym jeszcze przez ojca.
Mężczyzna grzebał w książkach, a wiele z nich odłożył już na radio. Gdy usłyszał kroki, obejrzał się za siebie.
- Już wrciłeś? - spytał tonem człowieka, przyłapanego na gorącym uczynku - Skoro tak, to zostań. Chciałbym dowie-
dzieć się czegoś o żywym inwentarzu. W drzwiach ukazała się Maw.
- Kochanie ... nie możesz poczekać z tym do jutra?
- Pozwl, że zrobię to dzisiaj ... Ten człowiek od akcjonariusza przyjdzie tu jutro, skoro świt, a do tej pory muszę spo-
rządzić kompletną listę inwentarza. Nie przestawał wyjmować książek.
- O, to całkiem ładne zbiory ... Trzymał w rękach opasłe tomy, oprawione w prawdziwą skrę.
- Ciekaw jestem, ile to jest warte. Zechciej mi podać okulary, skarbeńku ...
Max rzucił się do ojczyma, sięgając po książki.
- To moje! Te książki należą do mnie!
- Co takiego? - Montgomery rzucił mu lodowate spojrzenie, trzymając książki wysoko w powietrzu, tak, że chłopak nie
mgł ich dosięgnąć.
- Jesteś jeszcze za smarkaty, żeby mc cokolwiek posiadać. Wracaj lepiej do zmywania.
- To są moje książki! Podarował mi je wujek.
Poszukał pomocy u Maw.
- Powiedz mu, że to należy do mnie.
- Tak, powiedz mu ... Powiedz mu, jak powinien się zachowywać! Zrb to, Nellie, zanim ja sam nie przywiodę go do
ładu. Kobieta popatrzyła niepewnie, przenosząc wzrok z jednego na drugiego.
- Nie bardzo wiem, jak to naprawdę wygląda. Te książki należały do Cheta.
- A Chet był twym bratem ... Ty zatem jesteś jego spadkobierczynią, a nie ten gnojek ...
- Chet nie był jej bratem, lecz szwagrem.
- Szwagrem? ... To bez znaczenia. A zatem twj ojciec był jego spadkobiercą, zaś twoja matka dziedziczy z kolei po
nim. Ty nie masz tu nie do gadania, gdyż jesteś jeszcze za smarkaty. Tak stanowi prawo. Przykro mi, synu.
To mwiąc ustawił książki na płce i stanął, broniąc dostępu. Max poczuł, że wargi zaczynają mu drżeć, podobnie jak
całe ciało, nad ktrym stracił kontrolę. Wiedział, że nie jest w stanie wydobyć z siebie niczego, co miałoby jakiś zwią-
zek z tą sprawą, niczego sensownego. W oczach zalśniły mu łzy wściekłości. Nie widział i nie czuł niczego, poza dzi-
kim gniewem.
- Ty ... ty złodzieju!
- Max! Montgomery wykrzywił się w złośliwym grymasie.
- Tym razem posunąłeś się za daleko, chłopaczku. Najwidoczniej chcesz wiedzieć, jak smakuje rzemień.
Zaczął zdejmować pasek. Max cofnął się o jeden krok. Montgomery chwycił rzemień i podszedł bliżej.
- Monty! Proszę ...
- To nie twoja sprawa, Nellie. Zwrcił się do Maxa.
- Sądzę, że ta nauczka wystarczy na wszystkie czasy. Musisz wiedzieć, kto jest teraz panem tego domu. Przeproś mnie!
Max nic nie odpowiedział.
- Przeproś mnie, a nie wrcimy do tej sprawy ani słowem.
Napiął rzemień, niczym kot swj ogon, zanim pźniej bezwładnie go opuści ku ziemi.
Max uczynił drugi krok w stronę drzwi. Tego było już za wiele. Montgomery skoczył do chłopca, usiłując chwycić go
za rękę. Lecz Max już dawno był za progiem, niewidoczny w nocnych ciemnościach. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy
się upewnił, że nikt go nie ściga. Dysząc ze wściekłości po raz pierwszy od dłuższego już czasu odetchnął głęboko.
Było mu wręcz przykro, że prześladowca tak szybko zrezygnował z pogoni. W kompletnym mroku nikt nie był w sta-
nie zmierzyć się z nim na terenie, ktry on jeden znał, jak własną kieszeń.
Dość długo trwało, zanim zdołał się uspokoić i zaczął rozsądnie myśleć.
Zastanawiał się, czy Montgomery był skłonny zapomnieć o tej historii do rana. W salonie ciągle płonęło światło, dlate-
go najlepszym wyjściem byłby nocleg w stajni.
Okna salonu zgasły, lecz zapalono światło w sypialni. Niewątpliwie byli tam teraz we dwoje.
Ktoś zamknął głwne drzwi. Ponieważ jednak osiągnął już wiek, w ktrym chłopcy chcą się uniezależnić od rodzicw
i szukają sposobw, uwalniających ich od codziennego żebrania o pozwolenie pźniejszego powrotu do domu, bez
problemu mgł wejść do swego pokoju, przylegającego bezpośrednio do kuchni, w drugiej części budynku. Znalazł,
kozioł, służący na ogł do piłowania drewna, przystawił go do okna i zaczął delikatnie poruszać gwoździem, przytrzy-
mującym ramę. Po chwili bezszelestnie wskoczył do środka. Wprawdzie drzwi do głwnej części domu były zamknię-
te, nie chciał ryzykować, zapalając światło, Montgomery wchodząc przypadkiem do salonu mgłby dostrzec jasną
plamę, prześwitującą przez szparę nad progiem. Ostrożnie rozebrał się, założył piżamę i wsunął się pod kołdrę. Jednak
sen nie przychodził.
Co prawda na moment ogarnął go stan błogości i popadł w lekkie odrętwienie, lecz jakieś lubieżne odgłosy dochodzące
zza ściany ponownie przywrciły przytomność.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin