Nie tylko pomarańcze.doc

(705 KB) Pobierz
Jeanette Winterson

Jeanette Winterson

 

NIE TYLKO POMARAŃCZE..

 

Przełożył Waldemar Łyś

 

Tytuł oryginału Oranges Are Not the Only Fruit

 

Copyright 1985 by Jeanette Winterson

Copyright for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1997

 

PHILIPPIE BREWSTER, OD KTÓREJ WSZYSTKO WZIĘŁO POCZĄTEK

 

„Kiedy używa się grubych skórek, należy dokładnie zszumować masę; w przeciwnym razie wytworzy się piana, która popsuje końcowy efekt".

Z Jak się robi dżem pomarańczowy pani Beeton

 

„Nie tylko pomarańcze..."

Neli Gwynn*

 

WSTĘP

Nie tylko pomarańcze... powstawały zimą 1983 i wiosną 1984 roku. Miałam wówczas 24 lata. Dzieliłam w tym czasie dwa pokoje i niewielką wannę z aktorką Vicky Licorish. I ona, i ja byłyśmy bez grosza, nie było nas stać na luksus prania osobno białych rzeczy i bardzo cieszyła nas moda na kolorowe majtki - dzięki niej owe części garderoby, jak najściślej związane z naszą samooceną, mogły nie być szare. Bylejakość to dla pisarza śmierć. Brud, chłód i głód, niewygody, bolesne doświadczenia i dramaty nie liczą się zupełnie. Wielokrotnie ich wszystkich doświadczyłam, a one mnie jedynie zahartowały, lecz bylejakość, to lepkie więzienie miernoty, ten stopniowy rozkład piękna i światła, te kompromisy i stabilizacja, wszystko to uniemożliwia rzetelną pracę. Keats, gdy dręczyło go przygnębienie, zakładał świeżą koszulę. Radclyffe Hall**, gdy była w depresji, zamawiała na Jermyn Street*** nowe kom-

* Neli Gwynn (1650-1687) - aktorka angielska ceniona za umiejętności recytatorskie. Kochanka króla Karola II, z którym miała dwóch synów. Zaczynała od sprzedaży pomarańczy w teatrze Drury Lane, stąd często przedstawiana jest z koszem pomarańczy na ręku (wszystkie przypisy od tłumacza).

** Radclyffe Hall - właśc. Marguerite Radclyffe-Hall (1880-1943), pisarka brytyjska. Jej opublikowana w 1928 r. powieść pt. The Weil ofLoneliness wywołała wielki skandal obyczajowy, otwarcie traktując temat miłości lesbij-skiej. Powieść została zakazana w Wielkiej Brytanii nie ze względu na swoją tematykę, a ze względu na brak jednoznacznego potępienia głównych bohaterek.

*** Jermyn Street - ulica w dzielnicy St James, przy której usytuowane są eleganckie sklepy, wytworne restauracje, salony sztuki itp.

7

piety jedwabnej bielizny. Byron, jak wiadomo, jedynie rzeczy najdelikatniejszej, najczystszej i najbielszej zezwalał na kontakt ze swą heroiczną skórą, a jestem wielką wielbicielką Byrona. To w owych czasach bez pieniędzy, pracy i perspektyw, za to pełnych bylejakości niepowstrzymanie podpełzają-cej z niższych pięter naszej kamienicy czynszowej, nabrałam przekonania, iż musi istnieć jakiś środek, jakiś talizman, fetysz nawet, który wprowadzi ład tam, gdzie go pozornie nie ma; jak codzienne przebieranie się do kolacji w środku dżungli czy pucowanie butów na błysk przez żołnierzy, którzy mieli brnąć przez wody oblewające Gallipoli. By dokonać czegoś wielkiego i dokonać tego w wielkim stylu, trzeba przestrzegać takich zasad, bardzo osobistych, nierzadko osobliwych, a często ocierających się o granicę śmieszności, gdyż odpędzają one ową bylejakość duszy, która usiłuje wmówić nam, że wszystko jest małe i obskurne i że tak naprawdę nic nie jest warte wysiłku.

Napisałam Me tylko pomarańcze... na wartej dwadzieścia pięć funtów biurowej maszynie marki Goliath, używając przy tym hurtowych wręcz ilości korektora. Korzystałam wówczas -nadal zresztą tak robię — z papieru z makulatury: wówczas, ponieważ nikt o nim nie słyszał i był tani, dzisiaj, gdyż jest to uznawane za stosowne, choć tajemniczym zbiegiem okoliczności cnoty tego papieru uczyniły go droższym od jego drze-wożernego brata. Gdybym była wydawcą, wprowadziłabym wymóg nadsyłania manuskryptów na papierze z makulatury. Dlaczego natura miałaby płacić za sztukę?

„Dlaczego sztuka, a nie natura?" - to pytanie zadawałam sobie w trakcie tworzenia tej książki najczęściej. Byłam w Londynie nieszczęśliwa, nie chciałam skończyć w reklamie czy bankowości, jak większość moich rówieśników z Oksfordu, nie mogłam zmusić się do utrzymania żadnej posady, która oznaczała pracę w określonych godzinach. I byłam wówczas, i jestem dzisiaj najszczęśliwsza, wykonując jakieś beznadziejnie proste zajęcia poza domem. Nie wiodło mi się w Londynie, a nikt nie mieszka w nim dla zdrowia. Myślałam o wyprowadzce, a potem zaczęłam pisać Nie tylko pomarańcze... Nie był to przypadek, eksperyment ani kaprys - był to poryw huraganu. Książka powstawała w takim tempie i z taką niezachwianą pewnością, jak gdyby dawno już była napisana. Ja-

8

kim cudem tak mnie to opętało? Zrozumiałam, że nie założę gospodarstwa.

Ani strukturą, ani stylem, ani treścią Nie tylko pomarańcze.. ¦ nie przypominały żadnej innej powieści. Nie przejmowałam się tym, podobnie jak nie przejmowała się Philippa Brew-ster, mój wydawca z powstałego wówczas wydawnictwa Pandora Press. Przejęli się jednak jej szefowie, którzy nie widzieli dla mojej książki miejsca na rynku i nie byli skorzy do ryzykowania wydania w twardej oprawie. Tak więc, została wydana w miękkiej oprawie; pomijając bardzo banalne recenzje większości krytyków — przeszła zupełnie bez echa i zaczęła sprzedawać się w zastraszającym tempie. Niewielkie księgarnie i poczta pantoflowa stały się fundamentami mojej kariery; o ile wielki biznes nie jest w stanie wyrządzić krzywdy plotce, o tyle udało mu się zniszczyć rynek niewielkich księgarni. Dla nowych utworów jest to katastrofa. Sprzedaż książek w supermarketach to kwestia obrotu, nie kultury. Wielkie sieci chcą wielkich zysków i nie są zainteresowane nieznanymi nazwiskami ani nawet nie wiedzą o ich istnieniu. Pełnemu entuzjazmu wydawcy niezmiernie trudno jest wylansować nowego pisarza, gdyż jest to uzależnione od poparcia księgarzy, a książka sprzedająca się w małym nakładzie rzadko ma szansę takie poparcie zdobyć. Jedynym sposobem obejścia tego problemu przez wydawcę jest wpakowanie masy pieniędzy w promocję tytułu. W wypadku nowej literatury, zwłaszcza prawdziwie nowatorskiej, a nie staroci w nowym opakowaniu, metoda ta równa się ekonomicznemu samobójstwu. Wydawca traci pieniądze, pisarz popada w przygnębienie, a sieci księgarni, przekonane o własnej słuszności, prychają z czysto handlowym zadufaniem „a co, nie mówiliśmy?" Kiedy Me tylko pomarańcze... zdobyły Nagrodę Whitbreada za najlepszy debiut 1985 roku, W H Smith złożyło zamówienie.

Me tylko pomarańcze... są powieścią eksperymentalną: są antylinearne. Pod płaszczykiem prostoty kryje się złożona struktura narracyjna, rozległy zasób słownictwa i zwodniczo prosta składnia. Oznacza to, że można ją czytać spiralnie. Jako krzywa, spirala jest płynna i dopuszcza nieskończoną możliwość ruchu. Czy jest to jednak ruch do przodu, czy wstecz? Czy jest to ruch w górę, czy w głąb? Narysuj paręna-

9

ście spiral, tak by każda z nich zachodziła na wszystkie inne, a wtedy wszystko stanie się proste. Spiralna narracja bardzo mi odpowiada; korzystałam z niej i stale ją dopracowywałam w Namiętności i Płci wiśni. Szczerze mówiąc, nie widzę potrzeby czytania linijka po linijce. Ani w ten sposób nie myślimy, ani nie żyjemy. Nasze procesy umysłowe przypominają raczej labirynt niż autostradę, każdy zakręt kończy się kolejnym zakrętem, nic nie jest symetryczne, nic nie jest oczywiste. Nie jest to jednak chaos. To wyrafinowane równanie matematyczne, tym trudniejsze do rozwiązania, że X i Y w różnych dniach przybierają różne wartości.

Nie tylko pomarańcze... to niebezpieczna powieść. Obnaża ona świętość życia rodzinnego jako grę pozorów; ilustruje przykładem, że to, co Kościół nazywa miłością, jest w gruncie rzeczy psychozą; śmie ona również sugerować, że niedogodności, jakich w życiu doświadczają homoseksualiści, nie są wynikiem ich perwersji, lecz perwersji innych ludzi. Co gorsza, robi to z taką dawką humoru i lekkością, iż nawet ci nastawieni nieprzychylnie odkrywają, że nie sposób się z nią nie zgodzić. Na tym zawsze polegało doświadczenie powieści; okazało się, że podobnie rzecz ma się z telewizją. Po każdym odcinku Me tylko pomarańczy... BBC odbierała znacznie więcej telefonów niż po jakimkolwiek innym serialu. Wywołały one ożywioną dyskusję i mam wrażenie, że ludzie znaleźli w nich inny punkt widzenia na życie. Rzecz jasna, części z nich bardzo to było nie w smak, nie mam jednak wątpliwości, że podwójne - książkowe i ekranowe - wcielenie Me tylko pomarańczy... znacznie więcej barier obaliło niż wzniosło.

Me tylko pomarańcze... są bardzo krzepiącą powieścią. Jej bohaterka żyje na obrzeżach życia. Jest biedna, wywodzi się z klasy robotniczej, musi jednak zmagać się z wielkimi problemami przekraczającymi granice klas, kultur i ras. Każdy w którymś momencie życia musi dokonać wyboru, czy chce pozostać w zastanym świecie, który może być bezpieczny, ale narzuca pewne ograniczenia, czy też przeć do przodu, często przekraczając granice zdrowego rozsądku, ku własnemu miejscu, nieznanemu i niezbadanemu. W Me tylko pomarańcze... pogoń ta przyjmuje postać poszukiwania własnej seksualności i indywidualności. Na pierwszy rzut oka wygląda to na

10

przypadek jednostkowy: religijny dom i młoda dziewczyna, której świat przewraca się do góry nogami, ponieważ zakochuje się ona w innej młodej dziewczynie. W rzeczywistości jednak Me tylko pomarańcze... są o uczuciach i konieczno-ściach wyboru, jakich nikt z nas nie jest w stanie uniknąć. Pierwsza miłość, poczucie straty, żal, wściekłość, a przede wszystkim odwaga, to motory napędzające narrację przez ograniczenia narzucone fabułą. Beletrystyka potrzebuje konkretów, kotwic, po to, by móc je przekraczać. Potrzebuje też wyważonych - poznawalnych i dotykalnych - bohaterów, po to, by móc przez nich przeniknąć prosto ku otwartej, uniwersalnej przestrzeni. Paradoks ów sprawia, że książka zarówno daje się łatwo czytać, jak i nabiera ponadczasowego wymiaru; z trudnego do zniesienia napięcia rodzi się harmonia.

Me tylko pomarańcze... są krzepiące nie dlatego, iż podsuwają łatwe odpowiedzi, lecz dlatego, iż mierzą się z trudnymi problemami. Kiedy człowiek nauczy się mówić o trapiących go problemach, stawia krok w kierunku ich rozwiązania. Wiem z korespondencji, że Me tylko pomarańcze... wyartykułowały nie nazwane problemy wielu ludzi. A kiedy wreszcie człowiek odnajdzie swój głos, staje się słyszalny.

Czy Me tylko pomarańcze... są powieścią autobiograficzną? Nie, żadną miarą nie, oraz tak, jak najbardziej tak.

Chcę wspomnieć jeszcze o dwóch sprawach:

W 1985 roku Me tylko pomarańcze... zostały opublikowane z inicjatywy Philippy Brewster i jej nowo powstałego wydawnictwa Pandora Press. Niestety, Pandora nigdy nie osiągnęła finansowej niezależności, była kupowana, sprzedawana i ponownie kupowana na zasadzie kaprysu jej protektorów. W 1990 roku stała się własnością Ruperta Murdocha*. Cóż za ironia losu, że w wyniku serii kombinacji w świecie wielkiego biznesu Me tylko pomarańcze... znalazły się w rękach tego -jak sam przyznaje - nawróconego multimilionera. Wiem, że w coraz bardziej uprzemysłowionym świecie coraz trudniej podejmować decyzje natury etycznej, już to dotyczące rodzaju

* Rupert Murdoch (ur. 1931) - australijski magnat na rynku mediów. Właściciel wielu gazet, m.in. „Timesa", „Sun", „Sunday Timesa", „Today". W 1989 r. uruchomił telewizję Sky.

11

kupowanej przez nas fasolki po bretońsku, już to wydawnictwa, w którym wydajemy. Kryteria wyboru nie są jasno określone, a kompromis jest zwykle nieuchronny. Jeśli o mnie chodzi, mam własne zasady postępowania, których trzymam się tak ściśle, jak to tylko możliwe. Doszłam do wniosku, że nie mogę pozostawić tej książki w Pandorze. „Szanowny panie Murdoch, proszę nie kupować wydawnictwa Vintage".

Wreszcie, niniejsze nowe wydanie trafia do Waszych rąk z pewną gwarancją. Nie tylko pomarańcze... stanowiły początek moich eksperymentów ze stylem, językiem i strukturą, powzięłam też wtedy milczące postanowienie, iż gdyby okazało się, że owo robienie czegoś inaczej przerasta moje siły, zrezygnuję. Każde pokolenie pisarzy i artystów ma bowiem obowiązek znaleźć nowe sposoby wyrażenia zwyczajności kondycji ludzkiej. Serwowanie letnich resztek wczorajszej kolacji jest łatwe, dochodowe i przynosi (chwilowe) uznanie. Jest również błędem.

W tych odległych czasach, kiedy to moje gatki wisiały rzędem na sznurku niczym papugi w cyrku, wyraziłam pewne życzenie. Zgodnie z tradycją powinny to być trzy życzenia, ale też nie uratowałam nikogo z wyjątkiem siebie samej. „Chcę"... sławy? pieniędzy? sukcesu? Nie. Chcę wiedzieć, kiedy przestać.

Jeanette Winterson Londyn, 1991

KSIĘGA RODZAJU

Podobnie jak większość ludzi, przez długi czas mieszkałam z matką i ojcem. Mój ojciec lubił oglądać zapasy, moja matka lubiła brać w nich udział; nie miało znaczenia, z kim się potyka. Stała w białym narożniku i tylko to się liczyło.

W najbardziej wietrzne dni wywieszała białe prześcieradła. Chciała, by mormoni zapukali do jej drzwi. W czasie wyborów w przemysłowym mieście zdominowanym przez Partię Pracy wystawiała w oknie portret kandydata Partii Konserwatywnej.

Nigdy nie słyszała o mieszanych uczuciach. Dla niej istnieli tylko przyjaciele lub wrogowie.

Wrogami byli: Szatan (w swych rozlicznych postaciach) Sąsiedztwo

Seks (w swych rozlicznych postaciach) Ślimaki Przyjaciółmi byli: Bóg

Nasz pies Ciocia Madge Powieści Charlotte Bronte Trutka na ślimaki

i ja, przynajmniej początkowo. Pojawiłam się, by dołączyć do niej w walce z Resztą Świata. Miała osobliwe podejście do kwestii poczynania dzieci; nie to, żeby nie mogła ich począć, ona nie chciała ich począć. Była bardzo rozgoryczona tym, że Dziewica Maryja ją ubiegła. Zrobiła więc najlepsze, co jej pozostało, i załatwiła sobie znajdę. To właśnie byłam ja.

Nie pamiętam takiej chwili, w której bym nie wiedziała, iż jestem kimś wyjątkowym. Nie istnieli dla nas Mędrcy, ponie-

15

waż matka nie wierzyła w istnienie mądrych mężczyzn, ale miałyśmy owieczki. W jednym z moich najwcześniejszych wspomnień siedzę na owieczce w czasie Wielkanocy, a ona opowiada mi historię Ofiarnego Baranka. W niedziele jadaliśmy go z ziemniakami.

Niedziela była Dniem Pańskim, najbardziej pełnym wigoru dniem całego tygodnia; mieliśmy w domu radiolę z imponującym mahoniowym frontem i pokaźnych rozmiarów bakelitowym pokrętłem do wyszukiwania stacji. Zazwyczaj słuchaliśmy Lekkiego Programu, lecz w niedziele zawsze rozbrzmiewał Serwis Światowy, by moja matka mogła śledzić postępy naszych misjonarzy. Nasza Mapa Misyjna była bardzo szczegółowa. Znajdowały się na niej wszystkie kraje, na odwrocie zaś spis Plemion i ich Osobliwości. Moim faworytem był numer 16, Karpaccy Buzuli*. Wierzyli oni, że jeśli mysz znajdzie ścinki twoich włosów i zbuduje z nich gniazdo, rozboli cię głowa. A jeśli gniazdo będzie duże, możesz nawet zwariować. Jeśli się nie mylę, nie dotarł do nich jeszcze żaden misjonarz.

W niedziele moja matka wstawała wcześnie i aż do dziesiątej nie wpuszczała nikogo do saloniku. Było to jej miejsce modlitwy i medytacji. Ze względu na swoje kolana zawsze modliła się na stojąco, podobnie jak Bonaparte ze względu na swój wzrost zawsze wydawał rozkazy z konia. Jestem przekonana, że stosunek, jaki łączył moją matkę z Bogiem, był w jakiś sposób powiązany z pozycją ciała. Była starotestamen-towa do szpiku kości. Nie dla niej łagodność i paschalny Baranek, ona stała w pierwszym szeregu z prorokami, skora do posępnych medytacji w cieniu drzew, kiedy nie materializo-wała się zasłużona zagłada. Często zresztą materializowała się, nie wiem, czy zrządzeniem jej woli, czy Pana.

Zawsze modliła się dokładnie w taki sam sposób. Najpierw dziękowała Bogu za to, że pozwolił jej doczekać kolejnego dnia, a potem dziękowała Bogu za to, że podarował światu kolejny dzień. Potem mówiła o swych wrogach, co było jej niemalże tak bliskie jak katechizm.

Kiedy tylko „Zemsta jest moją, rzecze Pan" z hukiem wpadało przez ścianę do kuchni, nastawiałam czajnik. Czas, jaki

* Zniekształcona przez dziecko nazwa: Huculi.

16

zajmowało najpierw gotowanie wody, a potem parzenie herbaty, mniej więcej odpowiadał finalnemu punktowi programu: wykazowi chorych. Zachowywała nienaruszalny rytm. Nalewałam mleko, ona wchodziła i — biorąc duży łyk herbaty — rzucała jedną z trzech kwestii:

„Pan jest miłosierny" (stalowy wzrok utkwiony w ogród).

„A cóż to ma być za herbata?" (stalowy wzrok utkwiony we mnie).

„Kto był najstarszym człowiekiem w Biblii?"

Numer 3, rzecz jasna, miał bardzo wiele kombinacji, zawsze jednak było to pytanie z quizu dotyczącego Biblii. W kościele odbywało się wiele takich ąuizów i moja matka była zadowolona, kiedy je wygrywałam. Jeśli znałam odpowiedź, zadawała mi kolejne pytanie, jeśli nie, denerwowała się, na szczęście niezbyt długo, ponieważ musiałyśmy wysłuchać Serwisu Światowego. Zawsze wyglądało to tak samo: siadałyśmy po obu stronach radioli, ona ze swoją herbatą, ja z notatnikiem i ołówkiem; przed nami leżała Mapa Misyjna. Odległy głos z wnętrza odbiornika podawał wiadomości dotyczące działań, nawróceń i problemów. Na zakończenie padał apel o MODLITWY. Musiałam wszystko to zapisywać, po to, by moja matka mogła wieczorem wygłosić w kościele swój raport. Była ona bowiem sekretarką do spraw Misji. Raport Misyjny był dla mnie wielkim wyzwaniem, gdyż od niego zależał nasz południowy posiłek. Jeśli wszystko szło dobrze, nie było zejść, za to było dużo nawróceń, moja matka robiła pieczeń. Jeśli Bezbożni okazywali się nie tylko uparci, ale i przejawiali mordercze skłonności, moja matka spędzała całe przedpołudnie, wysłuchując Jima Reeuesa wypisów nabożnych, i musieliśmy obejść się gotowanymi jajkami z grzankami. Jej mąż był spolegliwym człowiekiem i wiem, że go to gnębiło. Sam mógłby przygotować posiłek, gdyby nie absolutna pewność mojej matki, że to ona jest jedyną osobą w domu, która potrafi odróżnić rondel od pianina. Co do nas, myliła się, była jednakże przekonana o swojej racji, i w gruncie rzeczy tylko to się liczyło.

Jakoś udawało nam się przetrwać te poranki, a po południu ona i ja wyprowadzałyśmy na spacer psa; mój ojciec natomiast czyścił wszystkie buty. „Po butach poznasz człowieka", mawiała moja matka. „Popatrz na Sąsiedztwo".

2 — Nie tylko pomarańcze

17

„Pijaki", stwierdzała ponuro, kiedy mijałyśmy ich dom. „Dlatego kupują wszystko na wyprzedażach bubli drugiego gatunku u Maxiego Balia. Sam Szatan jest pijaczyną (czasą^ mi moja matka dorzucała to i owo do teologii).

Maxi Bali był właścicielem hurtowni, jego odzież była tania, ale nietrwała i śmierdziała klejem przemysłowym. Zdesperowani, abnegaci, najbiedniejsi wyrywali ją sobie nawzajem z rąk w sobotnie poranki, żeby złapać, co się da, i potargować o cenę. Moja matka wolałaby raczej nie jeść, niż pozwolić się zobaczyć u Maxiego Balia. Za jej sprawą miejsce to napełniało mnie przerażeniem. Ponieważ chadzało tam bardzo wielu naszych znajomych, nie było to z jej strony szczególnie fair, ale też ona nigdy nie była szczególnie fair; kochała i nienawidziła, i nienawidziła Maxiego Balia. Kiedyś, zimą, zmuszona była tam pójść, żeby kupić sobie gorset, i jeszcze tej samej niedzieli, w samym środku komunii, z gorsetu wysunął się fiszbin i dźgał ją prosto w żołądek. Przez godzinę nic nie mogła z tym zrobić. Kiedy wróciłyśmy do domu, porwała gorset na strzępy, a fiszbinów użyła jako podpórek do naszego geranium. Jeden z fiszbinów podarowała mnie. Nadal go mam i kiedy tylko nachodzi mnie ochota, żeby pójść na skróty, myślę o moim fiszbinie i już wiem.

Matka i ja szłyśmy dalej w stronę wzgórza wznoszącego się u wylotu naszej ulicy. Mieszkaliśmy w mieście wykradzionym dolinom, zatłoczonym miejscu pełnym kominów, niewielkich sklepików i stykających się tylnymi ścianami domków bez ogródków. Otaczały nas wzgórza, a nasze miasto sunęło w stronę Gór Pennińskich, gdzieniegdzie poprzetykanych jakąś farmą czy pozostałościami po wojnie. W okolicy roiło się od starych czołgów, lecz magistrat kazał je usunąć. Miasto było tłustą plamą, z której wychodziły uliczki i rozpełzały się coraz to wyżej i wyżej w stronę pasa zieleni. Nasz dom stał niemalże na szczycie takiej długiej, mocno rozciągniętej uliczki. Wykładane płytami chodniki i jezdnia z kocich łbów. Gdyby się wspiąć na szczyt wzgórza i rzucić okiem w dół, można by wszystko ogarnąć wzrokiem, zupełnie jak Jezus na pinaklu, choć nie jest to specjalnie budujący widok. W oddali po prawej był wiadukt, a za wiaduktem czynszówki Ellisona, gdzie raz do roku odbywał się jarmark. Wolno mi było tam

18

chodzić pod warunkiem, że z powrotem przyniosę mojej matce miarkę czarnego groszku. Czarny groszek wygląda jak królicze bobki i podawany jest w rzadkim sosie zrobionym z bulionu i mamałygi po cygańsku. Smakuje wyśmienicie. Cyganie strasznie bałaganili i bawili się całymi nocami, a moja matka nazywała ich cudzołożnikami, lecz w sumie dogadywaliśmy sie bardzo dobrze. Przymykali oko na znikające jabłuszka w karmelu i czasami, jeśli nie było dużego ruchu, a człowiek nie miał dość pieniędzy, pozwalali pojeździć samochodzikami na prąd. Wokół cygańskich wozów toczyła się nieustanna bitwa takich jak ja, z ulicy, z elegancikami z Alei. Eleganciki były w harcerstwie i nie jadły w szkole obiadów.

Pewnego razu, kiedy właśnie odbierałam czarny groszek i już miałam iść do domu, pewna starucha złapała mnie za rękę. Myślałam, że chce mnie ugryźć. Spojrzała na moją dłoń i krótko się roześmiała. „Nigdy nie wyjdziesz za mąż - powiedziała - nie ty, i nigdy nie zaznasz spokoju". Nie wzięła nic za groszek i powiedziała mi, żebym szybko zmykała do domu. Biegłam co sił w nogach, próbując zrozumieć, co też miała na myśli. I tak zresztą nie myślałam o zamążpójściu. Znałam dwie kobiety, które nigdy nie były zamężne; ale one były stare, tak stare jak moja matka. Prowadziły sklep z gazetami i czasami, we środy, razem z komiksem dawały mi bananowego batonika. Bardzo je lubiłam i wiele o nich mówiłam mojej matce. Któregoś dnia zapytały mnie, czy nie miałabym ochoty pojechać z nimi nad morze. Pobiegłam do domu, szybko rzuciłam coś na ten temat, i zajęłam się opróżnianiem mojej skarbonki, żeby kupić sobie nową łopatkę, kiedy matka stanowczo i raz na zawsze powiedziała: nie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie, a ona nie chciała mi tego wytłumaczyć. Nawet nie pozwoliła mi tam pójść z powrotem, żeby powiedzieć, że nie pojadę. Potem wycofała prenumeratę mojego komiksu i kazała mi go odbierać w innym sklepie, znacznie dalej. Było mi z tego powodu bardzo przykro. U Grimsb/ego nigdy nie dostałam bananowego batonika. Dwa tygodnie później usłyszałam, jak matka mówi o wszystkim pani White. Powiedziała, że one oddają się Nienaturalnym Namiętnościom. Wydawało mi się, że chce przez to powiedzieć, że dodają do swych łakoci chemikaliów.

19

,

Matka i ja wspinałyśmy się, aż miasto pozostawało za nami, a my dochodziłyśmy do pamiątkowego kamienia na samym szczycie. Zawsze mocno wiał tam wiatr i moja matka musiała używać dodatkowych spinek do kapelusza. Zwykle nosiła chustkę, lecz nie w niedzielę. Siadałyśmy na cokole kamienia i ona dziękowała Panu za udane wejście. Następnie improwizowała na temat natury świata, szaleństwa jego ludów i nieuchronnego gniewu Boga. Potem opowiadała mi historię jakiejś dzielnej istoty, która wzgardziła cielesnymi pokusami i zamiast tego oddawała się pracy na rzecz Pana...

Na przykład, historia „nawróconego zamiatacza", brudnego degenerata, nurzającego się w opilstwie i grzechu, który nagle odnalazł Pana, czyszcząc przewód kominowy. Pozostawał w nim w stanie uniesienia tak długo, iż jego kompani sądzili, że stracił przytomność. Po wielkich trudach udało im się namówić go do wyjścia; jego twarz - jak twierdzili — mimo iż ledwie widoczna spod warstwy sadzy, świeciła blaskiem iście anielskim. Zaczął prowadzić Szkółkę Niedzielną i jakiś czas później przeniósł się do — niewątpliwie pełnej chwały — wieczności. Była tych historii cała masa; szczególnie lubię tę o „Olbrzymie Alleluja", dwuipółmetrowym wybryku natury, który dzięki modlitwom wiernych zbiegł się do metra osiemdziesięciu ośmiu.

Co jakiś czas moja matka lubiła opowiedzieć mi historię własnego nawrócenia; było to bardzo romantyczne. Czasami wydaje mi się, że gdyby wydawnictwo Mills and Boon* miało choć odrobinę zacięcia religijnego, moja matka byłaby gwiazdą.

Pewnego wieczoru przez pomyłkę wmaszerowała na Krucjatę Chwały pastora Spratta. Odbywała się ona w namiocie na jakimś ugorze; co wieczór pastor Spratt prawił o losie przeklętych i dokonywał cudów uzdrowienia. Wywierał piorunujące wrażenie. Moja matka stwierdziła, że wygląda jak Errol Flynn, tylko że święty. Tego tygodnia wiele kobiet znalazło Pana. Charyzma pastora Spratta była po części rezultatem lat, które przepracował jako kierownik do spraw reklamy w firmie „Kowalstwo artystyczne Rathbone'a". Wiedział, co to znaczy przynęta. „Nie widzę w tym niczego zdrożnego", od-

* Mills and Boon - brytyjski odpowiednik wydawnictwa Harleąuin.

20

parł, gdy „Chronicie" nieco cynicznie zapytała go, dlaczego rozdawał nowo nawróconym rośliny doniczkowe. „Przykazano nam być Rybakami wśród Ludzi". Gdy moja matka usłyszała wezwanie, została obdarowana egzemplarzem Psalmów i poproszona o dokonanie wyboru pomiędzy Bożonarodzeniowym Kaktusem (pozbawionym kwiecia) a konwalią. Wybrała konwalię- Kiedy kolejnego wieczoru poszedł tam mój ojciec, powiedziała mu, żeby był zdecydowany i wybrał kaktusa, lecz zanim doszedł do przodu, kaktusy się skończyły. „On nie jest z tych, co to rozpychają się łokciami", często mawiała i po krótkiej pauzie dodawała: „Niech go Bóg błogosławi".

Pastor Spratt zatrzymał się u nich na całą resztę Krucjaty Chwały; wtedy też moja matka odkryła w sobie żywe zainteresowanie pracą misjonarską. Sam pastor spędził większość życia w dżungli i innych gorących miejscach, nawracając Bezbożnych. Mamy jego zdjęcie w otoczeniu czarnych z włóczniami. Moja matka trzyma je przy łóżku. Moja matka bardzo przypomina Williama Blake'a; miewa wizje i sny i nie zawsze potrafi odróżnić mrówkę od słonia. Na szczęście nie potrafi malować.

Pewnego wieczoru wyszła z domu i zamyśliła się nad swoim życiem i nad rozmaitymi możliwościami. Pomyślała o rzeczach, którymi nie mogła być. Jej wuj był aktorem. „Bardzo dobrym Hamletem", według słów „Chronicie".

Jednak szmatki i wstążki to nie wszystko, a lata lecą. Wuj Will umarł w biedzie, ona nie była już za młoda, a ludzie nie byli życzliwi. Chciała mówić po francusku i grać na pianinie, lecz cóż to wszystko znaczy?

Dawno, dawno temu żyła królewna olśniewającej mądrości i urody, a była tak delikatna, że nawet śmierć ćmy mogła przyprawić ją o wielotygodniowe cierpienie. Jej rodzina nie była w stanie temu zaradzić. Doradcy rozkładali ręce, mędrcy przecząco kiwali głowami, dzielni królowie odjeżdżali, nic nie wskórawszy. I tak działo się przez wiele lat, aż któregoś dnia, w trakcie przechadzki po lesie, królewna trafiła do chatynki starej garbuski, która znała sekrety magii. Sędziwa ta istota dostrzegła w królewnie kobietę wielkiej energii i zaradności.

21

— Moja droga — rzekła - grozi ci niebezpieczeństwo, iż spłoniesz od własnego płomienia.

Garbuska powiedziała królewnie, że jest stara i chciałaby już umrzeć, ale nie może, a to ze względu na swe rozliczne obowiązki. Miała w swojej pieczy małą wioszczynę prostych ludzi, którym była doradcą i przyjacielem. Być może królewna miałaby ochotę przejąć jej obowiązki? Byłoby to:

(1) Dojenie kóz

(2) Oświecanie ludzi

(3) Układanie pieśni na ich święto

Do pomocy miałaby trójnożny stołek i wszystkie książki należące do garbuski. I, rzecz najważniejsza, fisharmonię staruchy, instrument wielkiej starożytności i czterech oktaw. Królewna zgodziła się zostać i od razu zapomniała o pałacu i ćmach. Starucha podziękowała jej i natychmiast umarła, ;

Spacerując owej nocy, moja matka miała wizję, wizję, która przetrwała aż do dnia. Będzie miała dziecko, wyuczy je, ukształtuje i ofiaruje Panu:

misjonarskie dziecko sługę Bożą błogosławieństwo

I tak się jakiś czas później złożyło, że podążyła za gwiazdą, aż ta zatrzymała się nad sierocińcem, a w sierocińcu stało łóżeczko, a w łóżeczku tym leżało dziecko. Dziecko nazbyt owłosione.

- To dziecko jest moje z przykazu Pana - rzekła. Zabrała je, a ono przez siedem dni i siedem nocy płakało ze

strachu i niepewności. Matka śpiewała dziecku i odpędzała demony. Rozumiała, jak bardzo Duch zazdrosny jest o ciało.

Takie ciepłe, delikatne ciało.

Jej ciało, poczęte w głowie.

Jej wizja.

Nie szarpnięcie poniżej kości biodrowej, lecz woda i słowo.

Znalazła wyjście, na wiele, wiele lat.

22

Stałyśmy na wzgórzu i matka powiedziała: _ Ten świat jest pełen grzechu. Stałyśmy na wzgórzu i matka powiedziała: - Możesz zmienić ten świat.

Kiedy wróciłyśmy do domu, ojciec oglądał telewizję. Była to walka pomiędzy „Zgniataczem Williamsem" a jednookim Jon-neyem Stottem. Moja matka była wściekła; zawsze zakrywaliśmy telewizor w niedziele. Mieliśmy obrus z BOHATERSKIMI CZYNAMI STAREGO TESTAMENTU - podarunek od człowieka, który skupował stare meble. Był bardzo imponujący i trzymaliśmy go w specjalnej szufladzie, w której nie było nic innego oprócz kawałka szkła od Tiffany'ego i kawałka papirusu z Libanu. Nie mam pojęcia, dlaczego trzymaliśmy papirus. Myśleliśmy, że to skrawek Starego Testamentu, lecz okazało się, że to akt dzierżawy owczej farmy. Mój ojciec nie zadał sobie nawet trudu, żeby zwinąć obrus; mogłam zobaczyć „Mojżesza otrzymującego Dziesięcioro Przykazań" zwiniętego w fałdy pod pokrętłem synchronizacji pionowej. Będą problemy, pomyślałam i obwieściłam swój zamiar udania się do kwatery Armii Zbawienia na lekcję gry na tamburynie.

Biedny tato, nigdy nie był dość dobry.

Tego wieczoru nasz kościół odwiedził kaznodzieja ze Stock-port, pastor Finch. Był ekspertem w sprawach demonów i wygłosił przejmujące kazanie o tym, jak to łatwo jest zostać opętanym przez demony. Po kazaniu wszyscy czuliśmy się bardzo nieswojo. Pani White powiedziała, że wydaje się jej, iż jej sąsiedzi są opętani, wykazują bowiem wszelkie oznaki. Pastor Finch powiedział, że opętani skłonni są do nie kontrolowanych wybuchów wściekłości, nagłych ataków dzikiego śmiechu i są zawsze bardzo, ale to bardzo przebiegli. Szatan we własnej osobie, przypominał, może przyjść pod postacią świetlanego anioła.

Po nabożeństwie odbył się bankiet; moja matka upiekła dwadzieścia biszkoptów winnych z kremem i jak zwykle przygotowała kopczyk kanapek z serem i cebulą.

- Dobrą kobietę zawsze można poznać po jej kanapkach -stwierdził pastor Finch.

23

Matka spłoniła się. Potem zwrócił się do mnie:

- Ile liczysz sobie wiosen, dziewczynko?

- Siedem - odparłam.

- Ach, siedem - wymamrotał. - Cóż za błogosławieństwo, siedem dni stworzenia, siedmioramienny świecznik, siedem pieczęci.

(Siedem pieczęci? W moim spisie lektur nie doszłam jeszcze do Apokalipsy, więc wydało mi się, że mówi o jakichś starote-stamentowych płazach, które przeoczyłam. Szukałam ich potem tygodniami, na wypadek gdyby jako pytanie pojawiły się w którymś ąuizie.)

- Tak - kontynuował - cóż za błogosławieństwo. - Lecz właśnie wtedy zachmurzyło mu się czoło. -1 cóż za przekleństwo.

Gdy wypowiadał to słowo, jego pięść uderzyła w stół, kata-pultując kanapkę z serem na tacę ofiarną; widziałam to wszystko, ale byłam tak oszołomiona, że zapomniałam komukolwiek o tym powiedzieć. Znaleźli ją tam tydzień później na zebraniu Wspólnoty Sióstr. Cały stół umilkł, z wyjątkiem pani Rothwell, która była głucha jak pień i bardzo głodna.

- Demon może powrócić PO SIEDMIOKROĆ. - Potoczył wzrokiem po stole. (Skrob, skrob, zadźwięczała łyżeczka pani Rothwell.) - PO SIEDMIOKROĆ.

(- Czy ktoś ma ochotę na ten kawałek ciasta? - zapytała pani Rothwell.)

-Najlepsi mogą stać się najgorszymi. - Ujął mnie za rękę. - To niewinne dziecię, ten kwiatuszek Przymierza.

- No cóż, w takim razie ja je zjem - oznajmiła pani Rothwell.

Pastor Finch przeszył ją wzrokiem; nie był jednak człowiekiem, którego łatwo można zniechęcić.

- Ta lilijka mogłaby być siedliskiem demonów.

- Ech, nie przesadzaj, Roy - z niepokojem odezwała się pani Finch.

- Nie przerywaj mi, Gracjo - odrzekł stanowczo - podaję to tylko jako przykład. Bóg dał mi sposobność, a co Bóg dał, my nie ważmy się zmarnować. - Wiadomo, nawet najbardziej świątobliwi mężowie mogą znienacka paść ofiarą zła. A cóż dopiero mówić o kobietach, a cóż dopiero mówić o dzieciach.

24

Rodzice, uważajcie na oznaki u swych dzieci. Mężowie, obserwujcie swe żony. Błogosławione niechaj będzie imię Pańskie.

puścił moją rękę, która była teraz wykręcona i wilgotna.

Wytarł własną rękę o nogawkę spodni.

-Nie powinieneś się tak nadwerężać, Roy - rzekła pani Finch - zjedz trochę biszkoptu, jest z wiśniówką.

Ja również poczułam się trochę niezręcznie, poszłam więc do sali Szkółki Niedzielnej. Był tam zestaw figurek z miękkiego filcu do układania scen z Biblii, i kiedy już przerabianie historii Daniela w lwiej jamie zaczęło sprawiać mi przyjemność, pastor Finch pojawił się na nowo. Włożyłam ręce do kieszeni i utkwiłam wzrok w linoleum.

- Dziewczynko - zaczął, po czym spostrzegł filcowe figurki. -Co to?

- Daniel - odpowiedziałam.

-Ale coś tu się nie zgadza - powiedział zdumiony. - Nie wiesz, że Daniel uszedł cało? A na twoim obrazku lwy go pożerają.

- Przepraszam - odparłam, przybierając najlepszy, uduchowiony wyraz twarzy. — Chciałam zrobić Jonasza i lewiatana, ale nie ma filcowego lewiatana. Te lwy udają lewiatany.

- Powiedziałaś, że to Daniel. - Stawał się podejrzliwy.

- Pomieszało mi się. Uśmiechnął się.

- Poprawimy to, co? - I starannie umieścił lwy w jednym rogu, a Daniela w drugim. - A Nabuchodonozor? Zróbmy teraz scenę Dziwów o Poranku. - Zaczął grzebać w filcowych figurkach w poszukiwaniu króla.

Bez szans, pomyślałam; w święta Susan Green zwymiotowała na tableau przedstawiające Trzech Króli, a w pudełku jest ich tylko trzech.

Zostawiłam go przy układance. Kiedy wróciłam do sali, ktoś zapytał mnie, czy widziałam pastora Fincha.

- Jest w sali Szkółki Niedzielnej i bawi się filcową układanką - odpowiedziałam.

- Nie fantazjuj, Jeanette - odparł głos. Podniosłam wzrok. Była to panna Jewsbury; zawsze się tak wysławiała, wydaje mi się, że to dlatego, iż uczyła gry na oboju. Coś się wtedy robi z ustami.

25

- Czas do domu - powiedziała moja matka. - Wygląda na to, że miałaś dość emocji jak na jeden dzień.

Osobliwe, co też inni ludzie uważają za emocjonujące.

Poszłyśmy, moja matka, Alice i May („Dla ciebie ciocia Alice, ciocia May"). Wlokłam się z tyłu i rozmyślałam o pastorze Finchu; jaki to on jest obrzydliwy. Miał wystające zęby i piskliwy głos, mimo że próbował nadać mu niskie i stanowcze brzmienie. Biedna pani Finch. Jak ona może z nim żyć? Wtedy przypomniałam sobie Cygankę. „Nigdy nie wyjdziesz za mąż". Może to wcale nie jest taka najgorsza rzecz. Po drodze do domu przechodziłyśmy w pobliżu Dzielnicy Fabrycznej. Żyli tam, przywiązani do fabryki, najbiedniejsi z biednych. Były tam setki dzieci i wychudzonych psów. Sąsiedztwo kiedyś tam mieszkało, tuż przy fabryce kleju, lecz jakiś ich kuzyn, czy ktoś tam, zostawił im dom obok naszego domu. „Sprawka Szatana, jak nic", mawiała moja matka, która zawsze wierzyła, że takie dopusty zsyłane są po to, żeby wystawić nas na próbę.

Nie wolno mi było samej chodzić do Dzielnicy Fabrycznej, i owego wieczoru, kiedy zaczęło padać, doszłam do wniosku, że wiem dlaczego. Jeśli gdzieś mieszkały demony, to właśnie tam. Przeszłyśmy obok sklepu, w którym sprzedawano prze-ciwpchelne obroże i trutki. Nazywał się „Arkwright na wszelkie robactwo"; byłam raz w środku, kiedy mieliśmy inwazję karaluchów. Pani Arkwright była w sklepie i podliczała rachunki. Kiedy przechodziłyśmy, spostrzegła May i krzyknęła, żeby zaszła do środka. Moja matka nie była szczególnie zadowolona, lecz mamrocząc coś o Jezusie obcującym z celnikami i grzesznikami, wepchnęła mnie do środka, przed nimi wszystkimi.

- Cóż to się z tobą działo, May - zapytała pani Arkwright, wycierając ścierką rękę — z miesiąc cię nie widziałam.

- Byłam w Blackpool.

- Ha, wpadło parę groszy, co?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin