Patterson James - Alex Cross 09 - Wielki zły wilk.rtf

(597 KB) Pobierz
James Patterson

James Patterson

WIELKI ZŁY WILK

(The big bad wolf)

Przełożył Paweł Korombel


Prolog
Ojcowie chrzestni

O Wilku krążyła nieprawdopodobna krwawa historyjka, która weszła do zbioru legend policyjnych i szybko rozniosła się od Waszyngtonu po Moskwę, nie omijając Nowego Jorku i Londynu. Nikt nie wiedział, czy naprawdę chodziło o Wilka. Ale nigdy oficjalnie nie udowodniono, że jest nieprawdziwa i pasowała jak ulał do innych ohydnych szczegółów biografii rosyjskiego gangstera.

Opowiadano, że pewnej niedzielnej nocy na początku lata Wilk przedostał się do supernowoczesnego, superstrzeżonego więzienia we Florence w Kolorado. Przekupił strażników, by spotkać się z włoskim mafioso, donem Augustino Palumbo, zwanym Małym Gusem. Mimo że Wilk miał opinię kogoś, kto jest w gorącej wodzie kąpany, komu często brak cierpliwości, wizytę u Małego Gusa Palumbo planował prawie dwa lata.

Spotkali się na oddziale o obostrzonym rygorze, w którym nowojorski gangster siedział już siedem lat. Mieli rozmawiać o połączeniu rodziny Palumbo, kontrolującej Wschodnie Wybrzeże, z rosyjską mafią, nazywaną w Stanach „czerwoną”, i utworzeniu najpotężniejszego, najbardziej bezwzględnego syndykatu zbrodni na świecie. Do tej pory nikt nawet nie planował takiego gigantycznego zadania. Podobno Palumbo był nastawiony sceptycznie wobec całego pomysłu, ale zgodził się na rozmowę, bo chciał się przekonać, czy Rosjanin przedostanie się za mury Florence, i czy uda mu się stamtąd wyjść. Rosjanin od pierwszej chwili odnosił się z szacunkiem do sześćdziesięciosześcioletniego dona. Skłonił głowę, kiedy wymieniali uścisk dłoni, i mimo reputacji człowieka bardzo pewnego siebie okazywał onieśmielenie.

- Nie dotykać więźnia - rozkazał przez interkom dowódca straży. Nazywał się Lany Ladove i otrzymał siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów za bilet wstępu dla Wilka.

Ten jednak traktował strażnika jak powietrze.

- Dobrze wyglądasz jak na kogoś, kto już tyle odpękał - skomplementował Małego Gusa. - Po prostu świetnie.

Włoch wydawał się rozbawiony. Był drobnym żylastym mężczyzną bez uncji tłuszczu.

- Ćwiczę trzy razy dziennie, siedem dni w tygodniu. Nie serwują mi tu gorzały, choćbym chciał. I karmią zdrowym żarciem, choćbym nie chciał.

Wilk się uśmiechnął i powiedział:

- Można by pomyśleć, że nie liczysz na pobyt tu do końca odsiadki.

Palumbo parsknął krótkim ochrypłym śmiechem.

- Jakbyś zgadł. Kiedy się dostało trzy dożywocia? Ale mam samodyscyplinę we krwi. A poza tym czy człowiek może być pewien, co przyniesie przyszłość?

- Racja. Ja uciekłem z gułagu za kręgiem polarnym. Akurat kawałek kry się napatoczył. Powiedziałem gliniarzowi w Moskwie: „Odpękałem wyrok w gułagu i ty chcesz mnie nastraszyć?”. Co tu jeszcze robisz? Poza tym, że pakujesz na siłowni i wsuwasz zdrowe żarcie?

- Doglądam moich nowojorskich interesów. Czasem gram w szachy z tym walniętym świrem z końca korytarza. Kiedyś był w FBI.

- Z Kyle’em Craigiem - dopowiedział Wilk. - Myślisz, że jest tak walnięty, jak mówią?

- Chyba tak. Ale powiedz mi, pahan, jak według ciebie ma funkcjonować ten sojusz? Ja stawiam na dyscyplinę i staranne planowanie, chociaż muszę pracować w tych poniżających warunkach. Ty, z tego co słyszałem, jesteś napaleniec. Przykładasz rękę do każdej roboty. Łapiesz się każdego gówna. Wymuszeń, alfonsiarstwa. Nawet kradzieży samochodów. Jak ma zaskoczyć między nami?

Wilk pomilczał, po czym uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Dobrze mówisz, przykładam rękę do każdej roboty. Ale nie jestem napaleńcem, o nie. W tym wszystkim główna rzecz to pieniądz, zgadza się? Kasiorka. Pozwól, że zdradzę ci sekret, którego nikt nie zna. Zdziwisz się i może przyznasz, że nie rzucam słów na wiatr.

Wilk się pochylił, wyszeptał swój sekret i oczy Włocha rozszerzył nagły strach. Wilk błyskawicznie złapał Małego Gusa za głowę, przekręcił ją w potężnych dłoniach i kark gangstera pękł z ohydnym ostrym trzaskiem.

- A może jednak trochę jestem napaleniec - mruknął morderca. Potem odwrócił się do kamery umieszczonej w celi i rzucił do kapitana straży: - Och, wyleciało mi z głowy. Nie dotykać więźnia.

Następnego rana znaleziono w celi martwego Augustina Palumba. Miał pogruchotane wszystkie kości. W świecie moskiewskiego podziemia takie potraktowanie ofiary nazywa się zamoczit i ma symboliczny sens. Oznacza absolutną dominację napastnika. Wilk ogłaszał dumnie wszem wobec, że teraz on jest ojcem chrzestnym.

CZĘŚĆ PIERWSZA
SPRAWA „BIAŁA DZIEWCZYNA”

Rozdział 1

Centrum handlowe Phipps Plaza w Atlancie to efektowne połączenie posadzek z różowego granitu, szerokich schodów z talkami z brązu, złoconych empirowych ozdób i rozmigotanych halogenowych świateł. Z Niketown wyszła kobieta objuczona reklamówkami z tenisówkami i masą innych dupereli, przeznaczonych dla jej trzech córek. Była upatrzonym celem dwuosobowego mieszanego zespołu, który nadał jej pseudonim „Mamcia”.

- Faktycznie śliczna. Rozumiem, czemu wpadła w oko Wilkowi. Przypomina mi Claudię Schiffer - stwierdził obserwator płci męskiej. - Widzisz podobieństwo?

- Tobie każda przypomina Claudię Schiffer, Sława. Nie zgub jej. Nie zgub tej ślicznotki, bo Wilk schrupie cię na śniadanie.

Zespół porywaczy, Ślubni, był ubrany zamożnie, więc stapiał się łatwo z resztą klienteli Phipps Plaza w Buckhead, dobrej dzielnicy Atlanty. O jedenastej przed południem nie było tu tłumów i nie należało za bardzo odstawać od reszty towarzystwa.

Operację ułatwiał fakt, że Mamcia poruszała się we własnym świecie, w ciasnym kokonie bezrefleksyjnej aktywności, wpadała do takich butików jak Gucci, Caswell - Massey, Niketown, Gapkids i Parisian (w tym ostatnim konsultowała się ze swoim osobistym doradcą, Giną), i wypadała z nich, nie zwracając najmniejszej uwagi na innych klientów i klientki. Zaglądała do oprawionego w skórę notatnika Ata - Glance i przechodziła zgodnie z planem od jednego miejsca sprzedaży do drugiego, robiąc to szybko, sprawnie i w sposób świadczący o długiej praktyce; kupiła Gwynnie sprane dżinsy, skórzaną kosmetyczkę Brendanowi oraz zegarki do nurkowania Meredith i Brigid. Umówiła się też u Cartera - Barnesa, by zrobić sobie włosy.

Miała styl i była miła dla sprzedawców i sprzedawczyń w szykownych butikach. Przytrzymywała drzwi tym, którzy za nią wchodzili, nawet mężczyznom, którzy zachłystywali się podziękowaniami pod adresem atrakcyjnej blondynki. Mamcia była seksy, tryskała zdrowiem i nie zadzierała nosa. Była jak wiele innych amerykańskich kobiet z klasy średniej. I faktycznie przypominała supermodelkę Claudię Schiffer. To ją załatwiło.

Wedle specyfikacji zlecenia pani Elizabeth Connolly była matką trzech córek, absolwentką Vassar, najlepszego amerykańskiego uniwersytetu dla kobiet, rocznik 87, po „magisterium z historii sztuki, na które prawdziwy świat - cokolwiek to znaczy - kicha, ale które ja cenię nade wszystko” - jak mówiła. Przed wyjściem za mąż pracowała jako reporterka w „Washington Post” i „Atlanta Journal - Constitution”. Tego przedpołudnia miała na sobie bliźniak z wełenki robiony na szydełku, obcisłe spodnie i aksamitną opaskę na włosach. Była inteligentna, religijna - ale bez przesady - i kiedy trzeba, twarda, przynajmniej według specyfikacji.

No cóż, ta ostatnia cecha charakteru niebawem miała jej się przydać. Panią Elizabeth Connolly czekało porwanie. Została kupiona i tego przedpołudnia była prawdopodobnie najdroższym artykułem wystawionym na sprzedaż w Phipps Plaza.

Kosztowała sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Rozdział 2

Lizzie Connolly czuła lekkie zawroty głowy i zastanawiała się, czy to jej niesforny cukier znów nie daje znać o sobie.

Zanotowała w pamięci, że ma zajrzeć do książki kucharskiej Trudie Styler; uwielbiała Trudie, współzałożycielkę Fundacji Las Tropikalny, a do tego żonę Stinga. Miała poważne wątpliwości, czy dotrwa do końca dnia na pełnych obrotach, nie czując się tak, jakby ktoś przekręcił jej głowę o sto osiemdziesiąt stopni, jak tej biednej małej w Egzorcyście. Jakże się nazywała ta aktorka? Linda Blair? Tak, chyba tak. Zresztą czy to ważne? Drobiazg bez znaczenia.

Czekało ją prawdziwe szaleństwo. Po pierwsze, urodziny Gwynnie i przyjęcie dla jej najbliższych szkolnych koleżanek i kolegów, jedenastu dziewcząt i dziesięciu chłopców, przewidziane w domu na pierwszą. Lizzie zamówiła nadmuchiwany pałac, w którym dzieci mogły wyskakać się i wyszaleć do woli i przygotowała dla nich lunch, nie wspominając o bufecie dla ich mam i opiekunek. Nie dość tego, zamówiła też na trzy godziny półciężarówkę lodziarza z firmy Mister Softee. Ale te przyjęcia dla nastolatków to zawsze była jedna wielka niewiadoma poza obowiązkową porcją śmiechu, łez i emocji.

Po urodzinowym szaleństwie miała w planie obowiązków lekcję pływania Brigid i wizytę z Merry u dentysty. Brendan, mąż Lizzie od czternastu lat, zostawił jej „krótką listę” swoich najbardziej niezbędnych potrzeb. Oczywiście wszystko z dopiskiem, „n.w.s!”, czyli „na wczoraj, skarbie!”.

Kiedy już znalazła w Gapkids T - shirt z kryształkami górskimi dla Gwynnie, został jej tylko zakup nowej kosmetyczki dla Brendana. No i umówiona wizyta u fryzjera. I dziesięć minutek u jej anioła stróża w Parisian, Giny Sabellico.

Z całkowitym spokojem pokonała ostatnie etapy - nigdy! nie pokazuj, że jesteś w nerwach! - po czym pośpieszyła do swojego nowego kombi, mercedesa 320, zaparkowanego w bezpiecznym miejscu, w podziemnym garażu Phippsa na poziomie P3. Na ulubioną czerwoną herbatkę Rooibos w Teavanie już nie wystarczyło jej czasu.

W poniedziałek do południa garaż był prawie pusty, ale o mało nie wpadła na mężczyznę o długich ciemnych włosach. Odruchowo uśmiechnęła się do niego, demonstrując idealne, niedawno wybielone i oczyszczone z kamienia zęby, ciepło i seksapil, choć wcale nie musiała niczego demonstrować.

Tak naprawdę nie zwracała uwagi na nikogo. Myślami była już przy nadciągającym z szybkością tornada urodzinowym przyjęciu, kiedy nagle jakaś kobieta złapała ją wpół na wysokości klatki piersiowej, jakby Lizzie była zawodnikiem drużyny futbolowej Atlanta Falcons próbującym pokonać „linię szpinakową”, jak ją kiedyś nazwała Gwynnie. Baba miała uścisk jak imadło, była silna jak diabli.

- Co ty wyprawiasz? Zwariowałaś? - Lizzie w końcu się ocknęła. Wrzasnęła najgłośniej, jak umiała, i wierzgnęła najmocniej, jak umiała, wypuszczając torby z zakupami. Coś pękło z trzaskiem. - Hej! Pomocy! Puść mnie!!!

Wtedy drugi napastnik, facet w bluzie z napisem „BMW”, złapał ją za nogi i ścisnął boleśnie mocno, rzucając przy współudziale kobiety na brudną, pokrytą smarami betonową podłogę.

- Nie kop, suko! - ryknął w twarz Lizzie. - Kurwa, tylko nie waż się kopać!

Ale Lizzie nie przestała kopać ani się wydzierać.

- Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! Błagam, pomocy!

Tamci unieśli ją w górę, jakby ważyła tyle co piórko. Mężczyzna wymamrotał coś do kobiety. Nie po angielsku. Chyba w jakimś słowiańskim języku. Lizzie miała, gosposię Słowaczkę. Czyżby ta maczała w tym palce?

Napastniczka jedną ręką trzymała ją w uścisku, a drugą odrzuciła w głąb bagażnika stroje i sprzęt do tenisa i golfa, szybko robiąc wolne miejsce.

Potem wrzucono brutalnie Lizzie do jej własnego samochodu i przyciśnięto do ust i nosa kłąb cuchnącej gazy. Tak mocno, że rozbolały ją zęby. Poczuła smak krwi. Miły początek znajomości, pomyślała. Poczuła przypływ adrenaliny i znów zaczęła stawiać opór, wkładając w to całą energię. Tłukła pięściami i kopała. Walczyła jak pojmane zwierzę, próbujące wyrwać się na swobodę.

- Spokojnie - wycedził mężczyzna. - Spokojnie, Mamciu... Spokojnie, pani Connolly. Connolly? Oni mnie znają? Skąd? O co tu chodzi?

- Seksy Mamcia z ciebie - mówił dalej mężczyzna. - Rozumiem, czemu tak się spodobałaś Wilkowi.

Wilkowi? Jakiemu Wilkowi? Co oni chcą mi zrobić? Czy ja znam jakiegoś Wilka?

A potem gęste kwaśne opary z knebla pokonały ją i straciła przytomność. Została uwięziona w bagażniku własnego kombi i samochód ruszył.

Ale przejechał tylko na drugą stronę ulicy, do pasażu handlowego Lenox Square, tam przeniesiono Lizzie do niebieskiego vana marki Dodge, po czym szybko powieziono dalej.

I po zakupach.

Rozdział 3

Wczesnym poniedziałkowym rankiem miałem w nosie cały świat i wszystkie problemy, których nam nie szczędzi. Niby tak powinno układać się życie, tyle że ono jakoś rzadko nas rozpieszcza. Przynajmniej mnie. Tak, los nieczęsto się do mnie uśmiechał.

Tego dnia odprowadzałem Jannie i Damona do szkoły imienia Sojourner Truth, murzyńskiej abolicjonistki. Mały Alex, nazywany przeze mnie Szczeniaczkiem, tuptał wesoło obok.

Słońce od czasu do czasu pokazywało się nad Waszyngtonem, grzejąc nam głowy i karki. Grałem już na pianinie Gershwina, poświęcając na to trzy kwadranse dziennie. I zjadłem śniadanie z Naną. O dziewiątej miałem stawić się w Quantico na szkolenie początkowe, ale było dopiero wpół do ósmej i mogłem odprowadzić dzieci do szkoły. Tego ostatnio potrzebowałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Czasu z moimi dziećmi.

I czasu na lekturę poety, którego ostatnio odkryłem, Billy’ego Collinsa. Najpierw przeczytałem jego Dziewięć koni, a teraz miałem na tapecie Żeglując samotnie po pokoju. W ujęciu Billy’ego Collinsa niemożliwe wydawało się łatwe i w zasięgu ręki.

Potrzebowałem też czasu na codzienne pogaduszki z Jamillą Hughes. Niekiedy ciągnęły się godzinami. A kiedy nie dało się pogadać, czasu na korespondencję internetową lub na pisanie długich listów. Jamilla wciąż pracowała w wydziale zabójstw w San Francisco, ale czułem, że dystans między nami się kurczy. Chciałem tego i miałem nadzieję, że ona też tego chce.

A dzieci rosły tak szybko, szczególnie mały Alex, zmieniający się na moich oczach, że ich metamorfozy wprawiały mnie w osłupienie. Chciałem i powinienem być z nim więcej i teraz stało się to możliwe. Taka była umowa. Dlatego przeszedłem do FBI, przynajmniej po części dlatego.

Mały Alex miał już całe trzydzieści pięć cali wzrostu i trzydzieści funtów wagi. Tego ranka ubrany był w dres w paseczki i baseballówkę Orioles. Płynął ulicą jak żaglówka, którą dopadł nagły podmuch od zawietrznej. Szedł w przeciwprzechyle, bo dźwigał pod pachą krówkę Muuu, z którą się nigdy nie rozstawał.

Damon wysforował się przed nas, gnał niecierpliwym krokiem. Naprawdę uwielbiałem tego chłopaka, ale nie jego łachy. Tego ranka miał na sobie dżinsowe bermudy Uptowns, szary T - shirt, a na nim koszulkę, jaką nosił Alan Iverson, pseudo „Remedium”. Nogi porastał mu już jasny puch. Damon cały rósł od nóg. Wielkie stopy, długie golenie i uda, tors greckiego atlety.

Tego rana widziałem wszystko. Miałem na to czas.

Jannie ubrała się jak zwykle. Szary T - shirt z jaskrawo - czerwonym napisem „Aero Athletics 1987”, spodnie od dresu z czerwonymi lampasami i białe adidasy z czerwonymi paskami.

Czułem się świetnie. Ludzie nadal zaczepiali mnie na ulicy, mówiąc, że wyglądam jak młody Muhammad Ali. Za stary ze mnie wróbel, żeby dać się złapać na takie komplementy, ale nie da się ukryć, że miło dźwięczały mi w uszach.

- Strasznie jesteś dziś milczący, tatku - zagaiła Jannie, obejmując mnie ramieniem. - Masz przeboje na uczelni? Szkolenie początkowe ci nie idzie? Jak ci się podoba w FBI?

- Bardzo mi się podoba - odparłem. - Pierwsze dwa lata to okres próbny. Szkolenie początkowe jest w porządku, tyle że dla mnie to nic nowego, szczególnie zajęcia praktyczne. Strzelanie, konserwacja broni, ćwiczenia z technik aresztowania. Dlatego czasem przychodzę później.

- Więc już jesteś pieszczoszkiem nauczycieli - powiedziała, puszczając do mnie oko. Roześmiałem się.

- Nie wydaje mi się, by nauczyciele przepadali za mną albo innymi krawężnikami. Jak leci tobie i Damonowi? Może mi się wydaje, ale powinniście chyba przynieść jakiś wykaz ocen.

Damon wzruszył ramionami.

- Jedziemy na samych szóstkach. Czemu zawsze zmieniasz temat, kiedy mówimy o tobie? Skinąłem głową.

- Masz rację. No cóż, mnie w szkole idzie świetnie. W Quantico za średnią cztery mówią ci „do widzenia”. Spodziewam się szóstek z większości testów.

- Z większości? - Jannie uniosła brew i posłała mi pełne niepokoju spojrzenie. Jakbym widział Nanę. - Co to za gadanie o większości? Oczekujemy od ciebie szóstek ze wszystkich testów.

- Jakiś czas nie chodziłem do szkoły.

- Żadnych wymówek. Wykpiłem się jednym z jej tekstów.

- Staram się najlepiej, jak mogę. Nie wolno ci wymagać więcej od nikogo. Uśmiechnęła się.

- No cóż, w takim razie w porządku, tatku. Byleś tylko miał same szóstki na świadectwie.

Uściskałem Jannie i Damona przecznicę od szkoły, żeby, broń Boże, nie zawstydzić ich przed bandą cynicznych kolesiów. Oni też mnie uściskali, ucałowali najmłodszego członka rodziny i popędzili na zajęcia.

- Pa, ba! - zawołał mały Alex.

Jannie i Damon odpowiedzieli najmłodszemu braciszkowi tym samym:

- Pa, ba!

Wziąłem go na ręce i poszliśmy do domu. Potem przyszły agent Cross miał jechać do roboty.

- Dada - powiedział mały Alex, kiedy niosłem go w ramionach.

Tak, dada. Sprawy układały się jak powinny w rodzinie Crossów. Po wszystkich niespokojnych latach moje życie było bliskie stanu równowagi. Zadawałem sobie pytanie, jak długo to potrwa. Miałem nadzieję, że przynajmniej do końca dnia.

Rozdział 4

Okazało się, że program nauczania nowych agentów w Akademii FBI w Quantico, nazywanej czasem Klubem Federalnych, stawia spore wymagania, jest trudny i nabity. Generalnie nie miałem do niego zastrzeżeń i starałem się opanować sceptycyzm. Ale przyszedłem do Biura z reputacją łowcy wielokrotnych morderców, już mając ksywkę Siepacz Smoków. Tak więc należało się spodziewać, że mój sceptycyzm wkrótce da znać o sobie. O ironii nie wspominając.

Szkolenie rozpoczęło się sześć tygodni wcześniej, w poniedziałkowy poranek, od słów krótko ostrzyżonego, barczystego SSĄ, czyli nadzorującego agenta specjalnego, doktora Kennetha Horowitza, który, stojąc przed grupą, starał się ją rozbawić, mówiąc:

- Trzy największe kłamstwa na świecie to: „Chcę tylko cię pocałować”, „Już wysłałem przelew” i „Jestem z FBI i chcę tylko ci pomóc”.

Wszyscy się roześmieli. Może doceniali to, że Horowitz starał się, jak mógł, a może dlatego, że chociaż dowcip był raczej średni, trafiał w sedno.

Dyrektor FBI, Ron Burns, załatwił mi skrócenie szkolenia do ośmiu tygodni. Poszedł mi na rękę również w innych sprawach. Próg wiekowy przy przyjmowaniu do FBI wynosił trzydzieści siedem lat. Ja miałem czterdzieści dwa. Zmieniono tę regułę dla mnie, a Burns wyraził opinię, że jest ona objawem dyskryminacji i należy z tym skończyć. Im lepiej poznawałem Rona Burnsa, tym bardziej wyczuwałem w nim nonkonformistę, może dlatego, że sam kiedyś szlifował bruki w Filadelfii jako krawężnik. Ściągając mnie do FBI, przydzielił mi trzynasty stopień zaszeregowania, najwyższy dostępny po pracy w policji. Obiecano mi również posadę konsultanta, a więc i niezłą pensję. Burns chciał mieć mnie w Biurze i dopiął swego.

Powiedział, że dostanę wszystko, co będzie mi potrzebne do wykonania zadania, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Jeszcze z nim tego nie omówiłem, ale marzyło mi się ściągnąć do FBI dwóch waszyngtońskich tajniaków - Johna Sampsona i Jerome’a Thurmana.

Burs przemilczał tylko jedną sprawę, a mianowicie to, że opiekunem mojej grupy w Quantico będzie starszy agent Gordon Nooney, szef szkolenia początkowego. Wcześniej spec od rysunku psychologicznego, a przed zatrudnieniem w FBI psycholog więzienny w New Hampshire. Ja w porywie wspaniałomyślności zrobiłbym go pomocnikiem magazyniera.

Tego rana Nooney czekał przed drzwiami sali, w której miały odbyć się zajęcia z psychologii psychopatów. Przewidziano godzinę i pięćdziesiąt minut na zrozumienie czegoś, czego nie udało mi się pojąć przez piętnaście lat pracy w policji.

Słyszałem strzały, zapewne z pobliskiej bazy marynarki wojennej.

- Jak się jechało ze stolicy? - spytał Nooney. Nie umknął mi kąśliwy podtekst pytania; miałem pozwolenie na nocowanie w domu, reszta rekrutów spała w Quantico.

- Bez problemów - odparłem. - Czterdzieści pięć minut dziewięćdziesiątkąpiątką. Przyjechałem dobrze przed czasem.

- Biuro nie zwykło łamać przepisów w indywidualnych przypadkach - zauważył Nooney i ni to się uśmiechnął, ni skrzywił. - Oczywiście ty jesteś Alex Cross.

- Doceniam ten gest - odparłem. Nie zamierzałem wdawać się w żadne pyskówki.

- Mam tylko nadzieję, że te zachody się opłacą - wymruczał Nooney, odchodząc w kierunku budynku administracji. Pokręciłem głową i wszedłem do sali. Miała piętrowe ławki i pulpity jak aula uniwersytecka.

Zajęcia doktora Horowitza tego dnia były ciekawe. Skupił się na pracy profesora Roberta Hare’a, pierwszego, który badał psychopatów encefalografem. Wedle Hare’a zdrowi ludzie inaczej reagują na słowa „neutralne”, inaczej na „emotywne”. Słysząc takie „emotywne” słowa jak „rak” czy „śmierć”, reagują bardzo wyraźnie. Psychopaci zawsze zachowują się identycznie. Ale zdanie w rodzaju: „Kocham cię” nie znaczy dla nich więcej niż „Napiję się kawy”. A może mniej. Z analizy danych zgromadzonych przez Hare’a wynikało, że leczenie psychopatów czyni ich tylko bardziej podatnymi na manipulację. Wcześniej nikt nie wysunął takiej tezy.

Chociaż byłem obeznany z częścią materiału, machinalnie zacząłem zapisywać charakterystyczne cechy osobowości i zachowań psychopatów, wyłowione przez Hare’a. Było ich czterdzieści. Im więcej ich przybywało, tym bardziej byłem przekonany, że Hare ma rację.

Umiejętność przystosowania się do sytuacji i powierzchowny wdzięk, potrzeba stałej stymulacji, podatność na nudę niezdolność do odczuwania żalu i winy słaby oddźwięk na emocje innych całkowity brak empatii.

Przypomniałem sobie dwóch psychopatów: Gary’ego Soneji i Kyle’a Craiga. Zastanowiłem się, ile cech psychopatów można by im przypisać, i zacząłem umieszczać inicjały GS lub KC obok odpowiedniej cechy.

Ktoś klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się.

- Masz zaraz stawić się w gabinecie starszego agenta Nooneya - rzekł jego asystent i natychmiast odszedł, nie wątpiąc, że pójdę za nim.

Poszedłem.

Byłem teraz przecież funkcjonariuszem FBI.

Rozdział 5

Starszy agent Gordon Nooney czekał na mnie w swoim ciasnym pokoju. Był wyraźnie wytrącony z równowagi, więc nic dziwnego, że zacząłem się zastanawiać, co takiego schrzaniłem od czasu naszej rozmowy przed zajęciami.

Szybko się dowiedziałem, dlaczego jest taki wściekły.

- Nie rozsiadaj się. Zaraz wybywasz. Właśnie miałem bardzo niecodzienny telefon od Tony’ego Woodsa z biura dyrektora. Jest kryzys w Baltimore. Dyrektor chce, żebyś tam poleciał. To ważniejsze niż twoje zajęcia. - Wzruszył szerokimi ramionami. Za jego plecami było okno, przez które widziałem gęsty las i Hoover Road. Truchtało tam kilku agentów. - Niech mnie diabli, po co komuś takiemu jak ty Akademia FBI, doktorze Cross? To ty złapałeś Casanovę w Karolinie Północnej. To ty dopadłeś Kyle’a Craiga. Jesteś jak Clarice Sterling z Milczenia owiec. Gwiazda.

Odetchnąłem głęboko, zanim odpowiedziałem na tę tyradę.

- Nie mam na to żadnego wpływu. Nie zamierzam przepraszać za złapanie Casanovy czy Kyle’a Craiga. Nooney zbył mnie machnięciem ręki.

- Czemu miałbyś przepraszać? Jesteś zwolniony z dzisiejszych zajęć. Przy HRT czeka na ciebie helikopter. Wiesz, gdzie jest siedziba Brygady Ratownictwa Zakładników?

- Wiem.

Zwolniony z zajęć, myślałem, biegnąc do lądowiska helikopterów. Ścigało mnie TRZASK, TRZASK dochodzące ze strzelnicy. Wskoczyłem do śmigłowca i zapiąłem pasy. W niecałe dwadzieścia minut potem beli siadł w Baltimore. Wciąż nie mogłem uporządkować sobie w głowie reakcji Nooneya. Nie rozumiał, że nie prosiłem o ten przydział. Nawet nie wiedziałem, po co ściągano mnie do Baltimore.

Przy granatowym sedanie czekało na mnie dwóch agentów. Jeden z nich, Jim Heekin, natychmiast objął dowództwo i wskazał mi moje miejsce.

- Ty musisz być ten PN - rzekł, gdy uścisnęliśmy sobie dłonie.

Nie znałem tego skrótu, więc kiedy wsiedliśmy do samochodu, spytałem Heekina, o co im chodziło.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin