Drzewiński Andrzej - Ich dwudziestu.pdf

(1466 KB) Pobierz
Drzewiński Andrzej - Ich dwudziestu
Ich dwudziestu
Napisał: Andrzej DrzewiŃski
K ontakt nastąpił kwadrans po północy. Od razu otrzeźwiał ze snu. Informacja była prosta: siedemnastu z
nich odczuło emisję biologiczną, świadczącą o agresywnych zamiarach nadawcy. Po zlaniu się w jeden
układ wykryli miejsce, do którego zbliżała się obca forma. Było to sto kilometrów na północny wschód od
miasta, w którym mieszkał. Zadanie zostało mu powierzone wraz z częścią energii pola, jakim każdy z nich
dysponował. W ten sposób starali się ułatwić mu zadanie. Nic dziwnego, innym razem on postąpi podobnie.
Przez chwilę jeszcze przysłuchiwał się organizmowi, lecz wszystko było w porządku. Wstał z łóżka i
zasznurował na nogach tenisówki. Krysia spała zwinięta w kłębek, cicho oddychając. Na wszelki wypadek
dokonał intensyfikacji jej snu, będąc pewnym, że teraz przez najbliższe sześć godzin nie obudzi się. Potem
podszedł do drzwi balkonowych i z przyzwyczajenia cicho je otworzył. Na dworze było ciepło, jak to w
253847077.001.png
czerwcu. Oparł ręce o barierkę i rozejrzał się po ciemnych i pustych oknach sąsiadów. Nie było nikogo.
Uspokojony popatrzył na niebo, a gdy znalazł kierunek uniósł się w powietrze i poleciał na północny
wschód powoli nabierając prędkości. Światła miasta szybko zniknęły z tyłu. Zmysł lokacji informował o
braku innych obiektów latających w promieniu jednego kilometra, co było do przewidzenia, gdyż lotnisko
mieściło się po drugiej stronie miasta. Nie czuł siły wiatru, gdyż całe jego ciało otaczała warstwa pola
siłowego, chroniąca również od zimna. Gdy mijał pasmo wzgórz otaczających miasto dla próby wzbił się
na wysokość pięciu kilometrów. Z radością stwierdził, że nie odczuwa przez to żadnych przykrych sensacji.
Zadowolony obniżył lot do stu metrów. Niebo zaścieliły niskie i ciemne chmury, które do reszty zakryły
Księżyc. Przesuwał się teraz na wysokości jednego kilometra, tak że z trudnością rozpoznawał szczegóły
terenu. Kilkanaście kilometrów za miastem wdzierał się we wzgórza język pustyni. Obserwując Ziemię w
podczerwieni, dostrzegł skok jasności. Był to ostygły już teraz piasek pustyni. Widząc, że leci w
prawidłową stronę skoncentrował się i jeszcze bardziej zwiększył prędkość. Wiedział, że informacja jaką
odebrali o miejscu i czasie lądowania zawierała pewien margines tolerancji. W szczególności odnosiło się
to do czasu, gdyż dla niego liczba czynników ubocznych, które zakłócały proces przewidywania była
bardzo duża. Również pamiętał o tym, że jako układ byli w stanie przewidzieć zdarzenie z co najwyżej
półgodzinnym wyprzedzeniem. Odebrany czas lądowania obcej formy był na granicy tego okresu. Na
szczęście zbliżał się do celu.
Chociaż wokół było ciemno na wszelki wypadek postanowił zmniejszyć szybkość. Gdy to zrobił, do-
strzegł przed sobą w dole jakieś światełko. Nie zdołał mu się jednak dokładnie przyjrzeć, gdyż poczuł falę
olbrzymiego przeciążenia. Jego osobiste pole siłowe zostało wręcz zmiecione, ale mimo to osłabiło impet
uderzenia. Wiedział dokładnie, co się stało; zaatakowano go z broni grawitacyjnej. Napastnika nie zdołał
dostrzec, ale był w pełni przekonany, że jego obawy, co do czasu lądowania obcych były uzasadnione. Ko-
ziołkując w powietrzu czuł, jakby ściskały go żelazne kleszcze, a serce biło oszalałe, nie mogąc pompować
ciężkiej jak rtęć krwi. Miał jednak szczęście, gdyż gwałtowne zmiany przeciążenia wytrąciły go z toru lotu
i dzięki temu spadając, wydostał się z zasięgu fali uderzeniowej. Widząc zbliżającą się ziemię wyhamował
prędkość, ale nie na tyle, żeby nie poczuł upadku. Nawet nie podnosząc głowy z piasku, momentalnie
dokonał dziesięciometrowej teleportacji. Gdy uniósł wzrok, miał okazję dostrzec, że w miejscu, gdzie przed
chwilą spadł, stoi kula ognia, w której rozpuszcza się piasek.
,, A więc chciał mnie dobić" - przeszło mu przez głowę.
Lecz gdy spojrzał w górę stwierdził, że to nie koniec polowania. Po niebie, jak przeznaczenie, przesuwał
się ciemny kształt. Jak na chmurę, jego zarys był zbyt regularny. Mimo olbrzymiego wyczerpania i
ogarniających go mdłości, Adam musiał się skupić. Całą swoją energię poświęcił na ekranizację ciała,
połączoną z emisją promieniowania, jakie wysyłał otaczający go piasek. Gdyby tego nie zrobił, wróg
łatwo by zrozumiał, czym jest ta jasna plama na tle zimnego gruntu. Pojazd jednak, powoli się przesunął
nad nim, zatrzymując się tylko na chwilę nad rubinowo żarzącą się teraz bryłą szkliwa, aby później,
równie cicho i bezszelestnie, odlecieć.
Ekranowanie zdało egzamin. Adam leżał cicho ciężko dysząc i mimo, że czas naglił, regenerował siły.
Już dawno nic go tak nie wyczerpało. Najgorsze było to, że był to dopiero początek. Instynkt mówił, że
spotkał obiekt patrolujący i oczyszczający strefę wokół lądownika. Sądząc po tym, czym ten obiekt dyspo-
nował, mógł się teraz spodziewać wszystkiego. Jednego był pewien. Obca forma, która przybyła na
Ziemię jest istotą, a prawdopodobniej istotami rozumnymi, których zamiary względem ludzi są
jednoznaczne. Przecież pierwsi, bez uprzedzenia go zaatakowali, starając się mu nie dać nawet
najmniejszej szansy. Adam wiedział, że takiemu przeciwnikowi czoła może stawić tylko i wyłącznie ktoś
z dwudziestki. Inni ludzie, niestety, są bezradni. Gdy o tym pomyślał, przyszło mu poczuć ogrom odpo-
wiedzialności, jaki na nim ciążył. Sam nie wiedział, czy to ta świadomość, czy fakt, że odpoczął, sprawił,
że poczuł przypływ sił.
Wstał, nie starając się nawet otrzepać z piasku. Zastanawiał się przez kilka pierwszych metrów drogi,
czy włączyć pole osobiste, ale zrezygnował z tego, gdyż zabierało mu ono, na dłuższą metę, zbyt dużo sił.
Uczulił jednak zmysł lokacji, co zaniedbał przedtem, z jakże fatalnymi skutkami. Lecieć nie odważył się,
gdyż w powietrzu jest się widocznym o wiele bardziej, niż na ziemi. Posuwał się w kierunku, w którym
udał się obiekt, gdyż tam spodziewał się znaleźć lądownik. Przypomniał sobie, że również w tym
kierunku dostrzegł z powietrza, na moment przed atakiem, małe światełko. Nie mógł sobie jednak
przypomnieć z czym ono mu się kojarzy. Było to coś znajomego, miał to wręcz na czubku języka, ale nie
potrafił tego uchwycić. Dopiero, kiedy minął kolejną kępę kaktusów zrozumiał, co to musiało być.
Zrozumiał, gdyż przed nim ciągnęła się pustynna droga, zaś to światełko było światłem samochodowych
reflektorów. Wszedł na drogę, była tylko utwardzona; nawet nie asfaltowa. Jej kierunek mu odpowiadał,
więc szedł nią dalej. Wokół było cicho, o wiele za cicho. Z reguły słychać tu nocą odgłosy życia, czy to
wycie kojota, czy to szelest biegnących lisków, a teraz nic. Brak pola osobistego powodował, że zrobiło
mu się zimno. Przecież był tylko w tenisówkach i kąpielówkach, co nie da się ukryć było dość fatalnym
strojem na spacer nocą po pustyni. Niestety, nic na to nie mógł poradzić.
Co jakiś czas przystawał, podnosił głowę i uważnie lustrował niebo. Księżyc wyjrzał zza chmur i
kaktusy wzdłuż drogi rzuciły długie cienie. Mimo, że Księżyc za chwilę znów się schował, zdołał dojrzeć
przed sobą na szosie jakiś kształt. Zmysł lokacji nie informował o żadnym ruchu. Na wszelki wypadek
zszedł z drogi i począł zataczać duży łuk. Po dwustu metrach znalazł się na wysokości kształtu. Postanowił
na razie posługiwać się konwencjonalnymi środkami, gdyż inne zużywały zbyt dużo cennej energii. Os-
trożnie wczołgał się na wzgórek, po którego drugiej stronie biegła droga. Sunąc, przeniósł na bok kilka
kawałków zeschniętego kaktusa, gdyż bał się, że może pęknąć pod nim z trzaskiem. Telekineza zaś była
pewniejsza, niż ręka. Gdy był na szczycie, spojrzał w dół. Kształt okazał się starym modelem ciężarówki
„Forda". A właściwie to nim kiedyś był, gdyż teraz prezentował sobą kupę złomu. Adam podniósł się i
zszedł na dół zapadając się po kostki w piasku. Od razu wiedział co się stało. Zapadnięta skrzynia,
zarwane zawieszenie, urwane i powyginane burty, jednoznacznie wskazywały na przyczynę. Tylko broń
grawitacyjna mogła sprawić, że szoferka nagle zaczęła ważyć zamiast jednej, dwadzieścia ton, a drzwi co
najmniej pięć. Nic więc dziwnego, że zaczepy i śruby nie wytrzymały tego, załamując się i deformując.
Najlepszym dowodem na to była urwana wycieraczka, która do połowy wbiła się w maskę wozu. Spadając
musiała ważyć z pięćdziesiąt kilogramów. Cały zaś samochód był wciśnięty w grunt na dobrych kilkanaś-
cie centymetrów. Rozkraczone koła wystawały z podłoża, pokrytego dużymi plamami smaru i oleju,
wyciśniętego chyba, ze wszystkich możliwych miejsc.
Co do tego, co się stało z kierowcą - Adam nie miał nawet najmniejszej wątpliwości, ale z obowiązku
stanął na urwanym błotniku i zajrzał przez wciśniętą do środka szybę. Kierowca był starszym człowiekiem
i wyglądał na typowego farmera. Chociaż w obecnym stanie mało przypominał kogokolwiek. Jego twarz,
wgnieciona w deskę rozdzielczą - była kredowo blada. Policzek przebijał kluczyk do stacyjki. Pozycja
tułowia wskazywała, że kręgosłup jest złamany co najmniej w kilku miejscach. Nie chciał zaglądać niżej,
ale był pewien, że nogi tworzą jeden krwiak, gdyż musiały w nich popękać naczynia krwionośne,
kiedy pięć litrów krwi pod wpływem olbrzymiego przeciążenia wtłoczyło się w uda. Wystarczył zresztą
jeden rzut oka na zwisającą bezwładnie rękę. Kończyła się ona opuchniętą i czarną od skrzepów dłonią.
Adam puścił się ramy i opadł na ziemię. Był wstrząśnięty bezsensownością tej śmierci. Prawdą jest, że
człowiek silniej reaguje, widząc na własne oczy czyjąś tragedię, niż gdyby miał się dowiedzieć o śmierci
milionów. Adam wiedział, że miał rację, gdy sądził, że obiekt udał się w stronę tego światełka. Musiał
natrafić na jadącego drogą, Bogu ducha winnego, farmera i tak jak jego zaatakował go bez pardonu. Tym
razem jednak, użył fali skierowanej zgodnie z natężeniem pola grawitacji ziemskiej. Dlatego samochód
był wgnieciony w ziemię, a nie rozszarpany na kawałki. Tamten człowiek chyba nawet nie zrozumiał, co
się stało. Po prostu miał pecha, że akurat wybrał tę opustoszałą pustynną drogę. Adam otrząsnął się z
rozmyślań i ruszył dalej, gdyż do świtu było tylko cztery godziny. Od północy zaczął dmuchać ciepły
wiatr, zapowiedź pogodnego dnia.
Dwa kilometry dalej znalazł się przed zaporą. Co prawda trudno było nazwać ją zaporą z racji tego, że nie
była ona w stanie nikogo zatrzymać. Jej zadaniem było informować o tym, że ktoś ją naruszył. Informować
naturalnie tego, kto ją założył i kontrolował. Adam musiał przyznać, że szczęście znów uśmiechnęło się do
niego. Zapora była rodzajem nieaktywnego pola siłowego o malutkim potencjale. Gdyby nie to, że uczulił
zmysł lokacji, z pewnością by jej nie zauważył. Zaś naruszenie wywołałoby ingerencję przybyszów, co
było mu nie na rękę. Wolał sam dyktować warunki i ciągle liczył na element zaskoczenia. Z miejsca, w
którym obecnie stał, dostrzegał za wzgórkiem, już po drugiej stronie bariery, lekki poblask. Przeczucie
mówiło, że stoi tam lądownik. Spojrzał w górę, lecz próbę dostania się do środka z powietrza szybko uznał
za bezsensowną. Pozostało jedno wyjście. Musiał sprawdzić, czy bariera ciągnie się również pod
powierzchnią gruntu.
Odetchnął z ulgą kilka razy głębiej, jakby dla nabrania sił. Następnie uważnie obrał kierunek, gdyż pod
ziemią było to niemożliwe, a potem wyprostowany, powoli zagłębiał się w piasku. Naturalnie było tam
zupełnie ciemno. Opuszczał się na głębokość dziesięciu metrów wychodząc z założenia, że jeśli tam jeszcze
natknie się na barierę, to głębiej nie będzie po co szukać. Na trzech metrach zaczynała się skała i było mu
trudniej się poruszać. Aby to robić, musiał dostosowywać budowę molekularną swojego ciała do struktury
ośrodka. Skała zaś była nieprzyjemna, gdyż ze względu na jej spoistość musiał się przeciskać między jej
cząsteczkami. W miarę upływu czasu zaczynał odczuwać, wręcz fizycznie, ciężar gruntu nad sobą. Czuł, że
jest w dobrej formie, ale myśl, że wystarczy, aby zasłabł, a jego ciało momentalnie wtopi się w skałę, nie
dawała mu spokoju. Jakby nie było, nigdy jeszcze nie przesuwał się w stałych ośrodkach tak jak teraz. Nic
więc dziwnego, że z ulgą przyjął dotarcie do dziesiątego metra. Tu musiał się skupić. Ostrożnie przesunął
się kilka centymetrów w stronę, gdzie jak zapamiętał, znajdowała się bariera. Nic nie czuł. Znów mały ruch
i znowu nic. Zmysł lokacji pod ziemią pracował gorzej, ale na pewno na tyle dobrze, aby wyczuć potencjał
bariery. Jeszcze parę drobnych przesunięć i mógł stwierdzić, że obcy nie rozciągnęli swojej bariery
sferycznie. Miał wolną drogę. Dla pewności posunął się jeszcze z metr do przodu i począł się wynurzać.
Gdy jego głowa wychyliła się nad powierzchnię piasku, zatrzymał się. Miał rację, bariera była za nim.
Zdając sobie sprawę, jakże makabrycznie musi wyglądać jego głowa wystająca teraz z piasku, uśmiechnął
się do siebie. Gdy stanął na nogach i przestał dostosowywać ciało do ośrodka, owiało go chłodne powietrze
pustyni.
- Ciekawe - pomyślał - że świat, w nawet najbardziej wydawałoby się emocjonalnych dla człowieka
chwilach, jest normalny i powszedni. Wiatr pozostaje wiatrem, a piasek tak samo chrzęści pod nogami.
Myślał tak, podchodząc pod szczyt wzgórza. Tam położył się na płasko, ponownie dostosowując budowę
molekularną ciała. Jednak tym razem zagłębił się tylko na kilka centymetrów, gdyż oczy musiał mieć na
powierzchni. Następnie lekko, można powiedzieć wtopiony w grunt, posunął się na szczyt i spojrzał w dół,
na drugą stronę. Tam, między pagórkami stał pojazd obcych. Miał on kształt dysku z trzema symetrycznie
rozłożonymi u góry wybrzuszeniami. Średnicę jego szacował Adam na jakieś dwadzieścia metrów. Każde
z trzech wybrzuszeń wydzielało na końcu dość jasne niebieskie światło. W jego promieniach uwijały się
wokół dysku trzy kształty. Były to czarne półkule zaopatrzone w szereg wysięgników. Krzątały się wokół
jakiegoś aparatu przypominającego dużą wannę. Adam wiedział, że porównanie jest głupie, lecz nie to go
martwiło. Problem był w tym, że owa ,,wanna” wyglądała na broń i o ile wyczuwał, była to broń biologicz-
na. Najwyraźniej Obcy po wylądowaniu starają się zmontować uzbrojenie, którym skutecznie będą mogli
zaatakować ludzi. Później mogliby nią szantażować Ziemię i ściągać z niej haracz. Fatalne dla ludzi
odwrócenie ich poczynań.
Aby lepiej widzieć, na moment uniósł się do góry. Krąg światła rzucanego przez dysk kończył się
dziesięć metrów przed nim, na stercie kamieni. Widząc to Adam, ciągle leżąc, uniósł się kilka centymetrów
nad piasek i sunąc nad nim ukrył się za kamieniami. Tu już mógł przestać dostosowywać ciało. Musiał
chwilę odpocząć, gdyż lot na tak śmiesznie małej wysokości był wyczerpujący, a poza tym czekała go
najcięższa próba. Swoją uwagę skupił na tym robocie, który jak mógł dostrzec posługiwał się emiterem
cieplnym. Była to najbliższa jemu półkula i, jak sądził, tu miał największe szanse. Próbował wejść w
kontakt z ośrodkiem programowania tego automatu. Nie było to łatwe, gdyż łączność telepatyczna z
urządzeniem wyprodukowanym nie przez ludzi jest bardzo trudna. W pierwszej fazie kontaktu szukał
analogii z ziemskimi urządzeniami. Gdyby ich nie znalazł byłby bezradny, gdyż nie byłby w stanie
wydawać poleceń automatowi. A konkretniej, mógłby je wydawać nie mając jednak najmniejszego pojęcia
jaki wywrą skutek. To tak, jakby ktoś nie znający języka, a znający tylko alfabet, próbował coś napisać,
licząc, że litery akurat ułożą się w potrzebne słowo.
Na szczęście analogie znalazł w funkcjach podstawowych. Potem, poziom za poziomem, doszedł do
ośrodka sterowania i wydał rozkaz zatrzymania się. Na widok nieruchomiejącego automatu westchnął z
ulgą, gdyż mógł działać. Wydał następne polecenie z satysfakcją obserwował jak „jego" robot przystawia
emiter spawarki drugiemu. Pod jego działaniem pancerz tamtego zaczerwienił się, a potem zbielał, tocząc
grube krople roztopionego metalu. Chwilę później w miejscu, gdzie obydwa stały uderzył w niebo snop
ognia i iskier, zamieniając się po chwili w kłąb smolistego dymu, który walił z dwóch sczerniałych
szkieletów.
Teraz wypadki potoczyły się lawinowo. Trzy kopuły zaświeciły jaśniej kierując światło w jego stronę.
Najwyraźniej Obcy odebrali kontakt telepatyczny, a w każdym razie zrozumieli, co się stało. Jednocześnie
pod dyskiem pojawiła się jakaś sylwetka. Adam myślał sylwetka, nie dlatego, że rozróżniał jej szczegóły,
ale dlatego, iż był pewien, że ma przed sobą Obcego. Kształt nie dość, że był w cieniu, to jeszcze światło
kopułek przeszkadzało w jego obserwacji. Ale i tak nie było na to czasu, gdyż Adam ujrzał, jak ostatni
robot kieruje się w jego stronę. Próbował przez moment nad nim zapanować, ale było to bezcelowe. Obcy
zabezpieczył się na taką możliwość, przejmując zdalne sterowanie. Gdy robota dzieliło od kryjówki Adama
już tylko kilka metrów, zatrzymał się. Widząc to, Adam teleportował się dwa metry w bok. W samą porę,
gdyż sekundę później robot ciął kamienie promieniem lasera. Jako, że parowały wręcz w oczach, laser
musiał być przystosowany do prac górniczych. Dlatego też robot musiał się do niego zbliżyć, gdyż lasery
takie mają stosunkowo mały zasięg. Obcy jednak spostrzegł swoją pomyłkę i robot wyłączył emisję. Potem
obrócił się, a właściwie chciał się obrócić w jego stronę, kiedy Adam przeciął go wpół polem siłowym.
Skwiercząc, zarył w piasku.
Wykorzystując zaskoczenie, chciał teraz Adam teleportować w bezpośrednie sąsiedztwo Obcego i jego
również unieszkodliwić, lecz nie zdążył, gdyż poczuł, że się pali. Odruchowo teleportował metr od tyłu, ale
na próżno, gdyż momentalnie trafiła go następna kula ognia. Jego pole z trudem opierało się tak wysokiej
temperaturze, zaś jej sprawcą był czarny pojazd, który teraz krążył nad nim pilnując, aby nie mógł uciec.
Był to ten sam pojazd, który zaatakował go w powietrzu, a później zabił kierowcę. Adam miał nadzieję, że
zdąży rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść, zanim on wróci. Niestety, przeliczył się. Teraz musiał działać
błyskawicznie. Wiedział, że teleportacja nic nie da, gdyż jej ograniczony zasięg nie pozwoli mu uciec spod
kontroli pojazdu. Z jednego miejsca jeśli nawet ucieknie, to w drugim spotka go to samo. Zresztą jeśli
będzie tak kluczył, to prędzej, czy później tamten wpadnie na pomysł użycia fal grawitacyjnych, a to byłby
koniec.
Miał jedno wyjście. Aby osłabić uwagę przeciwnika zaprzestał skoków i udał, że się pali. Miał nadzieję,
że jego pole osobiste to wytrzyma. Sądził, że Obcy w ten sposób nie będzie zwracać większej uwagi na
komputer swojego pojazdu. On to zaś musi wykorzystać. Starał się skupić, nie zwracając uwagi na rosnące
płomienie, gdyż Obcy dla pewności obrzucał go kolejnymi ładunkami plazmy. Próbował nawiązać łączność
z komputerem, ale po kilku próbach zrozumiał, że nie da rady. Zbyt dużo energii pochłaniało pole siłowe.
Niestety, jeśli je zmniejszy, to się spali. Był w kropce. Uczynił jeszcze jedną rozpaczliwą próbę, ale
nadaremnie.
253847077.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin