Baxter Stephen - George i kometa.doc

(117 KB) Pobierz
Autor: STEPHEN BAXTER

STEPHEN BAXTER

George i kometa

 

(George and the Comet)

 

Z "NF" 12/98

 

   Przeistoczenie nastąpiło łagodnie, bezwstrząsowo. Nie

ocknąłem się raptownie i nie stwierdziłem od razu, że zostałem

odmieniony. Świadomość wracała stopniowo, jakby ktoś powoli

zwiększał natężenie światła.

   Leżałem na wznak i czułem się jakoś dziwnie. Jestem - to

znaczy, byłem - dużym mężczyzną. W młodości sporo grywałem w

rugby, teraz jednak miałem wrażenie, że jestem mały i lekki, i

że może mnie porwać lada podmuch wiatru.

   Niebo, w które się wpatrywałem, także było dziwne. Co

najmniej połowę zajmowało gigantyczne słońce - chore, czerwone,

wzdęte, pokryte płomienistymi bliznami i czarnymi plamami.

Wprost nade mną wisiał jasny księżyc (tak mi się początkowo

wydawało). Kulisty obiekt, który ciągnął za sobą gazowy warkocz

odchylający się od słońca.

   Nagle uświadomiłem sobie, że to nie żaden księżyc, tylko

kometa. Co się dzieje, do wszystkich diabłów?

   W moim polu widzenia pojawiła się małpia twarz, futrzasta

maska, zza której wpatrywały się we mnie zaskakująco błękitne

oczy.

   - Słyszysz mnie? - zapytała małpa. - Pamiętasz, kim

jesteś?

   Zamknąłem oczy. A więc to tak. Najwyraźniej leżałem w

łóżku w swoim mieszkaniu, pogrążony w nocnym koszmarze, który

dopadł mnie po koszmarnym dniu. Miałem 32 lata, byłem

kierownikiem średniego szczebla w firmie komputerowej. Po całym

dniu użerania się z tymi z dołu i z góry często nie potrafiłem

się odprężyć; godzinami czekałem na sen, aż wreszcie wpadałem w

ten nieprzyjemny stan między snem a jawą, gdzie grzązłem wśród

ponurych majaków.

   Tak więc wiedziałem już, co się ze mną dzieje, ale wciąż

nie mogłem sobie przypomnieć, co robiłem wczoraj. Ba, nie

miałem nawet pojęcia, jaki to był dzień tygodnia.

   Coś zakłóciło moje rozmyślania: ostry ból w policzku.

   Niechętnie otworzyłem oczy. Schorowane słońce i kometa

tkwiły tam, gdzie poprzednio, ja zaś spostrzegłem, że oddzielają

mnie od nich gałęzie jakiegoś dużego drzewa. Mój małpi

przyjaciel wisiał na jednej z nich, uczepiony ręką i stopą.

Miał smukłe, bardzo zgrabne ciało, tyle że obleczone w skórę co

najmniej trzy numery za dużą; zwijała się wokół nóg i ramion w

obszerne fałdy. Jego oddech pachniał świeżym drewnem.

   Małpa szczypała mnie w policzek.

   Uniosłem ramię, by ją odepchnąć, i ponownie ogarnęło mnie

uczucie nadzwyczajnej lekkości, niemal bezcielesności. Mignęła

mi moja ręka: odniosłem wrażenie, że jest porośnięta jasną

sierścią, ale postanowiłem chwilowo nie zawracać sobie tym

głowy.

   - Wiem, co myślisz - przemówiła ponownie małpa piskliwym

głosikiem. - To nie sen. Wszystko dzieje się naprawdę. Przez

tydzień robiłem, co mogłem, żeby się obudzić, więc możesz od

razu...

   - Odczep się! - zaskrzeczałem.

   Zaskrzeczałem? Dobry Boże, mówiłem głosem Kaczora Donalda!

Potarłem szczękę i stwierdziłem, że mam niedużą, okrągłą twarz

pokrytą szorstkim futerkiem.

   - W porządku. Jak sobie chcesz - powiedziała małpa, po

czym rozprostowała wszystkie cztery kończyny. Skóra naciągnęła

się, upodabniając stworzenie do niedużego włochatego latawca.

Mój znajomy, niczym wytrawny gimnastyk, wykonał dwa obroty

wokół gałęzi, a następnie zwolnił uchwyt i poszybował, niknąc

mi z oczu.

   Wiele lat temu widziałem coś takiego w zoo. Latający lemur

o egzotycznej nazwie. Kolugo?

   Czemu miałby mi się przyśnić latający lemur?

   A czemu nie?

   Z całej siły zacisnąłem powieki.

 

   Jednak świat nie chciał zniknąć, mnie zaś robiło się coraz

bardziej niewygodnie. Leżałem na czymś gryzącym jak siano i coś

kłuło mnie w łydki.

   Westchnąłem, po czym znowu otworzyłem oczy. Ogromne słońce

wisiało wciąż w tym samym miejscu: gigantyczna kopuła

poznaczona wypełnionymi ogniem basenami i mrocznymi otchłaniami

tworzącymi niemal przemysłowy krajobraz. Te czarne, ziejące

dziury trochę przypominały prawdziwe plamy słoneczne, które

oglądałem na fotografiach.

   Podparłem się oburącz - poczułem pod rękami liście i

gałązki - i usiadłem. Przyszło mi to bez większego trudu, choć

czułem się tak, jakbym miał na sobie zbyt luźne, ciężkie futro.

Oderwałem jedną rękę od podłoża, podniosłem ją, przysunąłem do

oczu.

   Była nieduża, wąska, trójpalczasta. Paznokcie były płaskie

i twarde, dłoń jasnoróżowa, wierzch ręki porastała

popielatobrązowa sierść. Między palcami znajdowały się

półprzezroczyste membrany - patrząc pod światło, wyraźnie

widziałem sieć cieniutkich żyłek; podobna membrana, tyle że

grubsza (albo po prostu skóra), zwisała z przedramienia.

Pokrywało ją delikatne futerko w rozmyte pasy. Podniósłszy

ramiona stwierdziłem, że te skórzaste płachty sięgają aż do

kabłąkowato wygiętych nóg. Nogi również były nimi połączone.

Wbiłem paznokieć w jedną z membran i poczułem ostry ból. A więc

ten sporo za luźny strój stanowił część mnie.

   Ja również byłem małpą, taką skaczącą z drzewa na drzewo,

leśnym VIP-em. Roześmiałem się, ale szybko umilkłem, ponieważ z

mojego gardła wydobyło się przeraźliwe skrzeczenie.

   Siedziałem na jednym z najwyższych konarów ogromnego

drzewa. Usiłowałem dojrzeć cokolwiek przez zasłonę gałęzi i

liści, ale mój wzrok nie był w stanie dotrzeć do ziemi otulonej

ciemnozielonym cieniem. Nagle zaszeleściły liście i mój

przyjaciel wylądował przede mną lekko niczym wróbel. Jego

rozpostarte błony lotne natychmiast pozwijały się w fałdy. Miał

niedużą, delikatną twarz z długim pyszczkiem, ruchliwymi

nozdrzami i małymi ustami.

   - Boże! - powiedział. - Dopiero teraz zdałem sobie sprawę!

   - Z czego?

   - Że mówisz po angielsku. O Boże!

   - I co z tego?

   - Nie rozumiesz? Przecież równie dobrze mógłbyś być

starożytnym Etruskiem! - Chlipnął i otarł łzę włochatą ręką. -

Chociaż, może wszystko zostało z góry zaplanowane w ten sposób?

   Miałem wielką ochotę ponownie zamknąć oczy.

   - Wybacz, ale nie wiem, o czym mówisz.

   - Och, przepraszam. - Spojrzał na mnie wilgotnymi,

ludzkimi oczami. - Nazywam się George Newbould i mieszkałem w

Londynie. Ostatnią datą, jaką pamiętam, jest rok 1985. Naszej

ery - dodał pospiesznie.

   Otworzyłem usta, zamknąłem je, otworzyłem ponownie.

   - Phil Beard. O co chodzi z tą datą? 1985? Nic nie

rozumiem. Który rok mamy teraz?

   Odruchowo podrapał się za sterczącym uchem.

   - A więc wie pan już, że to nie sen?

   - Niczego na razie nie wiem i... - Zdesperowany,

potrząsnąłem głową. - Czy miałem jakiś wypadek?

   Uśmiechnął się, odsłaniając garnitur doskonale równych

zębów.

   - W pewnym sensie. Wiem niewiele więcej od pana, ale...

eee... obudziłem się trochę wcześniej i zdążyłem wyrobić sobie

pogląd na pewne sprawy. Byłem nauczycielem przedmiotów ścisłych

w szkole średniej, więc wiem co nieco o tym i owym, toteż...

   - Czy możemy zostawić sobie pański życiorys na później?

   - Tak, oczywiście. Bardzo przepraszam. Krótko mówiąc,

wydaje mi się, że zostaliśmy zrekonstruowani.

   Szarpnąłem jedną z fałd.

   - Zrekonstruowani? W jaki sposób? A tak w ogóle to czemu

ktoś miałby mnie rekonstruować? Nie byłem chory ani nie

umarłem...

   - W jaki sposób? Przypuszczalnie na podstawie fragmentu

DNA pobranego z kawałka paznokcia albo zęba zachowanego w

skamielinie. Podobną technikę stosuje się przy klonowaniu.

   W skamielinie? Spojrzałem na wzdęte słońce i zadrżałem.

   - Dlatego mamy problemy z pamięcią. Oryginalny Phil Beard

obciął sobie paznokcie i żył dalej, natomiast nowy, odtworzony

na podstawie jednego z tych paznokci, co prawda ma świadomość

bycia Philem Beardem, ale jest pozbawiony szczegółowych

wspomnień. Jeśli zaś chodzi o to, kto to zrobił, to nie mam

pojęcia. - Przechylił głowę i spojrzał w niebo; blask komety

padł na jego twarz, podkreślając wystające kości wokół

oczodołów. - Kto wie, czy ludzkość jeszcze istnieje? Może

światem rządzą teraz mrówki? Albo może życie takie, jakie

znamy, to znaczy opierające się na starym, dobrym DNA, w ogóle

wymarło, a jego miejsce zajęły organizmy zbudowane ze związków

krzemu? A może...

   - George... - Bardzo się starałem, żeby mój głos brzmiał

jak najnormalniej. - W jaki sposób stałem się skamieliną? Gdzie

jesteśmy? Który mamy rok?

   Wskazał kciukiem niebo.

   - Myślę, że to nasze słońce. Przeistoczyło się w

czerwonego olbrzyma. Który mamy rok? Mniej więcej

pięciomiliardowy naszej ery.

   Potarłem porośnięty sierścią podbródek.

   - A więc od roku 1985 minęło jakieś pięć miliardów lat,

słońce zamieniło się w czerwonego olbrzyma, ludzkość dawno

wymarła, a jakieś superistoty z przyszłości zrekonstruowały

mnie jako małego, futrzastego Batmana. 

   Zerknął na mnie z ukosa.

   - Tak, w ogólnym zarysie tak to właśnie wygląda. Ale pan w

to nie wierzy, prawda?

   - Ani w jedno słowo.

   Wzruszył ramionami i rozpostarł żagle.

   - Jak pan sobie życzy.

   - Hej, zaczekaj na mnie! - Usiłowałem wstać, ale nie

zdołałem utrzymać równowagi i upadłem twarzą w liście. - Co się

z tym robi? Macha?

   - Nie, leci pan jak szybowiec. Kąt nachylenia płaszczyzny

nośnej reguluje się ruchami kciuków. O, właśnie tak!

   Chwilę potem, w blasku wiekowego słońca, George i ja

szybowaliśmy między konarami drzewa.

 

   Na drzewie rosły owoce. Łaziłem wśród najwyższych gałęzi i

kosztowałem wszystkie po kolei. Najsmaczniejsze okazały się

słodko-kwaśne czerwone niby-jagody. Spróbowałem również młodych

liści; co prawda, były pozbawione smaku, ale najświeższe

zawierały mnóstwo orzeźwiającej, chłodnej wody, którą ugasiłem

pragnienie. George powiedział, że do tej pory padało tylko raz

i że zdołał nałapać trochę wody w miseczki zrobione z liści.

   Z młodych, giętkich gałązek utkał sobie coś w rodzaju

kokonu, po czym wymościł go liśćmi, dzięki czemu uzyskał

schronienie o dość szczelnych ścianach. Początkowo bardzo mnie

to rozbawiło.

   - Przecież nie potrzebujesz żadnej osłony! - wykrzyknąłem

i zatrzepotałem błonami lotnymi. - Jest ciepło, prawie

bezwietrznie, oprócz nas nikogo tu nie ma... Chyba że się

mylę?

   - Nie o to chodzi, panie Beard. Jestem nauczycielem z

zachodniego Londynu. Nie przywykłem do stylu życia latającego

lemura. Czuję się bezpieczniej w pomieszczeniu ze ścianami, z

dachem nad głową.

   Parsknąłem szyderczo... ale jak tylko zachciało mi się

spać, odruchowo skierowałem się do prymitywnego domku George'a.

Kiedy tam wszedłem, spojrzał na mnie, nie przerywając

czynności, którą był pochłonięty - robił łuk ze sprężystej

gałęzi i kawałka liany - po czym bez słowa odwrócił wzrok.

Zaszyłem się w najciemniejszy kąt i szczelnie otuliłem się

swoim skórzastym płaszczem.

   Kiedy się obudziłem, łuk był już gotów. George owinął

cięciwę wokół krótkiego kijka i teraz eksperymentalnie poruszał

łukiem, wprawiając kij w szybki ruch obrotowy. W przyćmionym

blasku zielonkawego światła każdy jego gest stawał się

zaskakująco delikatny, niemal zmysłowy. Głęboko w lędźwiach

poczułem niepokojące swędzenie.

   Uświadomiłem sobie, że powinienem być przerażony. Czy

można zasnąć we śnie? Jednak strach jakoś nie chciał

nadejść, a swędzenie w lędźwiach przeistoczyło się w nieco

inne, jednoznacznie nieprzyjemne doznanie: ucisk pełnego

pęcherza.  Wygramoliłem się z kąta, starłem z oczu resztki

snu, po czym wylazłem z "chatki". 

   I wtedy zaczęły się prawdziwe problemy.

   Najoględniej mówiąc, penis latającego lemura

nieszczególnie rzuca się w oczy, nawet w stanie wzwodu. Przez

prawie pięć minut szukałem cholernika, a kiedy go wreszcie

znalazłem, nie byłem w stanie porządnie go chwycić. Kiedy

wreszcie z ulgą oddałem mocz, znaczna jego część spływała mi po

palcach. Jeśli chodzi o pozostałe potrzeby... Cóż, miałem

porośnięty sierścią zadek i mnóstwo liści zamiast papieru

toaletowego. Nie było natomiast bieżącej wody.

   Jednak nawet lemury miewają chwile radości. Kiedy było

już po wszystkim, odbiłem się z całej siły i poszybowałem wśród

gałęzi naszego drzewoświata. Pęd powietrza wypełnił mi żagle.

Wydawało mi się, że jeśli zdołam chwycić podmuch przeciwnego

wiatru, będę mógł zawisnąć w powietrzu jak mewa, otoczony

blaskiem komety i zapachami lasu.

 

   Słońce wciąż trwało bez ruchu na niebie. Nie było tu ani

dni, ani nocy. George i na ten temat miał swoją teorię.

   - Nie wydaje mi się, żebyśmy byli na Ziemi. Przypuszczam,

że oni...

   - Kto taki?

   - Budowniczowie. Ci, którzy nas zrekonstruowali.

Podejrzewam, że przygotowali to miejsce specjalnie dla nas.

   - W takim razie dlaczego nie ma dni ani nocy?

   Przez chwilę z namysłem grzebał palcem w nosie.

   - Po prostu nie przyszło im to do głowy. Widzi pan, długo

po naszych czasach ruch wirowy Ziemi stawał się coraz

wolniejszy, aż wreszcie Słońce w ogóle przestało wędrować po

niebie.

   - Ale Budowniczowie z pewnością wiedzą, że za naszego

życia było inaczej!

   - Panie Beard, dla nich to zamierzchła przeszłość. Z

pewnością znał pan wielu ludzi, którzy myśleli, że Aleksander

Macedoński i Juliusz Cezar żyli mniej więcej w tym samym

czasie, a przecież dzieliły ich setki lat.

   - A więc to aż tak dawno?... - wyszeptałem i sierść

zjeżyła mi się na ramionach. Natychmiast przygładziłem ją

odruchowo. George zafascynowany przyglądał się, jak mięśnie

pracują pod moją skórą; nagle jakby oprzytomniał i, zażenowany,

pospiesznie odwrócił wzrok. - Dlaczego po prostu nie odstawili

nas na Ziemię? A może jest już niezdatna do zamieszkania, jak

myślisz? Efekt cieplarniany, niknąca warstwa ozonu i tak

dalej...

   George roześmiał się, po czym zatrzepotał błonami lotnymi.

   - Panie Beard, obawiam się, że zarówno efekt

cieplarniany,

jak i problemy z warstwą ozonu dołączyły do Niniwy i Tyru.

   - Do czego?

   - Nieważne. Słońce zużyło cały zapas wodoru i zamieniło

się w tę gigantyczną rozdętą kulę, która wisi nad naszymi

głowami. Jak tylko jej zewnętrzna warstwa dotarła do orbity

Ziemi, nasza planeta - a raczej jej smutne, wyżarzone resztki -

podzieliła los Merkurego i Wenus. Później przyszła kolej na

następne planety. Już ich nie ma.

   Spojrzałem w górę.

   - To trochę zmienia obraz sytuacji, prawda, George?

   - Owszem. Jesteśmy bardzo daleko od domu.

 

   Mijała godzina za godziną.

   Postanowiłem zapuścić się w głąb korony drzewa. Jak tylko

pochłonął mnie zielonkawy półmrok, sierść zjeżyła mi się na

grzbiecie, ale wśród niezliczonych poskręcanych gałęzi i

konarów nie było żywego ducha; ani ptaków, ani nawet owadów.

Zastanawiałem się, w jaki sposób drzewo utrzymuje się przy

życiu; czyżby mógł istnieć ekosystem złożony tylko z jednego

organizmu?

   Wreszcie dotarłem do najniższych gałęzi i zawisłem głową w

dół jakieś 15 metrów nad ziemią. Od pnia dzieliło mnie co

najmniej sto metrów. Natychmiast ruszyłem w jego kierunku.

   Pień miał około dwóch metrów średnicy. (Trochę trudno było

to ocenić, ale wydawało mi się, że George i ja mierzymy po

jakieś trzydzieści centymetrów.) W grubej, pofałdowanej korze

było mnóstwo szerokich szczelin, dzięki czemu zejście na dół

nie nastręczyło mi żadnych trudności. Tuż nad ziemią

zatrzymałem się, odwróciłem głową do góry, po czym, jak

maleńki, małpiatkowaty Neil Armstrong, ostrożnie postawiłem

stopę na brązowych, szeleszczących liściach wielkości moich

błon lotnych. Grunt pod nimi był miękki, wilgotny i ciepły,

jak kompost.

   Zrobiłem krok, drugi... i z przeraźliwym piskiem runąłem

na twarz. Natychmiast się podniosłem i spróbowałem ponownie,

lecz tym razem przewróciłem się na plecy. Moje drobne, gibkie

ciało nie było w stanie utrzymać pozycji pionowej. Musiałem

poruszać się na czworaka, jak zwierzę... którym przecież byłem.

   Ogarnięty wściekłością, zacząłem biegać w kółko, drzeć

przednimi łapkami zeschnięte liscie, wyrzucać je w powietrze i

skrzeczeć bez opamiętania. Wreszcie, wyczerpany i zasapany,

oparłem się grzbietem o pień.

   Gdzieś daleko, z góry, dobiegł szeleszczący odgłos; to

krople deszczu uderzały w liście i gałęzie na szczycie drzewa.

Kilka minut później kilka z nich kapnęło mi na twarz; woda była

czysta i pachniała świeżymi liśćmi.

   Nie zauważyłem innych drzew, śladów zwierząt,

jakichkolwiek roślin - nic, tylko pokryta grubą warstwą liści

równina, niknąca w oddali w zielonkawym półmroku. Otrzepałem

się, wybrałem na chybił trafił kierunek, po czym spokojnym

krokiem ruszyłem naprzód. Po przebyciu około stu metrów pień

prawie znikł mi z oczu, mnie zaś ogarnęło potworne przerażenie.

Czym prędzej zawróciłem, pognałem z powrotem i przywarłem całym

ciałem do brązowej kory.

   Kilka minut później spróbowałem ponownie. Tym razem

zatrzymywałem się co dziesięć metrów, żeby zostawić ślad w

postaci wysokiego kopca liści. Po pewnym czasie trasę mojej

wędrówki znaczył długi szereg liściastych pagórków; kiedy

straciłem pień z oczu, znowu ogarnęła mnie panika, ale tym

razem nie zawróciłem. Zagrzebałem się w kompoście, nakryłem

głowę płaszczem, zaczekałem, aż strach minie, po czym

wygramoliłem się na powierzchnię i kontynuowałem wędrówkę,

zadowolony, że nikt mnie nie widzi.

   Miałem poważne problemy z mierzeniem upływu czasu, wydaje

mi się jednak, że minęło kilka godzin, zanim dotarłem do

drugiego drzewa. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że

wróciłem do punktu wyjścia, ale obiegłem pień dookoła i nie

znalazłem moich kopczyków. Bojaźliwie rozpocząłem wspinaczkę ku

wierzchołkowi.

   Rozdęte słońce oraz jądro komety były zasłonięte przez

drzewoświat, ale na niebie lśnił warkocz komety, rozjaśniając

je blaskiem tysiąca startych na pył księżyców. A więc znalazłem

się po drugiej stronie świata, lecz nikogo nie znalazłem: ani

ludzi-lemurów, ani żadnych superstworzeń.

   Ani odpowiedzi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin