Aleksander Puszkin
DAMA PIKOWA
Dama pikowa oznacza skrytą nieżyczliwość
Najnowsza księga wróżb
Copyright by Tower Press
Wydawnictwo „Tower Press”
Gdańsk 2001
Zasiedli społem:
Każdy nad stołem
Wsparty,
A każdy w wiście
Bił zamaszyście
Karty.
I tylko czasem
Przerwą z hałasem
Ciszę:
Każdy na desce
Kredą po kresce
Pisze.
Pewnego razu u oficera gwardii konnej Narumowa grano w karty. Długa zimowa noc
minęła niepostrzeżenie; do kolacji siedli o piątej nad ranem. Ci, którzy
wygrali, jedli z
wielkim apetytem; inni siedzieli w posępnym roztargnieniu nad pustymi talerzami.
Ale zjawił
się szampan – rozmowa się ożywiła i wszyscy wzięli w niej udział.
– Jak ci poszło, Surin? – zapytał gospodarz.
– Przegrałem, swoim zwyczajem. Trzeba przyznać, że nie mam szczęścia. Gram
prostą,
nigdy się nie gorączkuję, nic mnie nie zdoła zbić z tropu, a jednak wciąż
przegrywam.
– I nigdy nie uległeś pokusie? Nigdy nie postawiłeś na routé? Podziwiam twoją
siłę woli.
– A co powiecie o Hermanie? – odezwał się jeden z gości wskazując młodego
inżyniera. –
Nigdy nie wziął kart do rąk, nigdy nie zagiął parolu, a jednak do piątej rano
siedzi i przygląda
się naszej grze.
– Gra bardzo mnie interesuje – rzekł Herman – ale nie mogę poświęcić tego, co
niezbędne,
w nadziei zdobycia tego, co zbyteczne.
– Herman to Niemiec: jest wyrachowany, w tym rzecz! – stwierdził Tomski. – Nie
rozumiem natomiast jednej tylko osoby na świecie – mojej babki, hrabiny Anny
Fiedotowny.
– Jak to? – zawołali goście.
– Nie pojmuję – ciągnął Tomski – dlaczego moja babka nie poniteruje.
– A cóż w tym dziwnego – rzekł Narumow – że osiemdziesięcioletnia staruszka nie
poniteruje?
– Więc nic o niej, panowie, nie wiecie?
– Nie, doprawdy nie wiemy.
– No, to posłuchajcie. Musicie wiedzieć, że moja babka jakieś sześćdziesiąt lat
temu
jeździła do Paryża i była tam bardzo w modzie. Uganiały się za nią tłumy, aby
zobaczyć la
Vénus moscovite; 1 sam Richelieu ubiegał się o jej względy, a babka zapewnia, że
niewiele
brakowało, aby się zastrzelił przez jej okrucieństwo.
W tych czasach damy grywały w faraona. Pewnego razu babka na dworze królewskim
przegrała do księcia Orleańskiego jakąś dużą sumę na słowo honoru. Po
przyjeździe do domu
1 moskiewską Wenus.
babka odlepiając muszki z twarzy i rozluźniając rogówkę oznajmiła dziadkowi o
przegranej i
kazała, by zapłacił dług.
Nieboszczyk dziadek, jak sobie przypominam, był u babki czymś w rodzaju
ochmistrza.
Bał się jej jak ognia, mimo to jednak, gdy usłyszał o tak straszliwej
przegranej, wpadł w
gniew, przyniósł liczydła, dowiódł, że w ciągu pół roku wydali pół miliona, że
pod Paryżem
nie mają ani podmoskiewskiej, ani też saratowskiej wsi, a kategorycznie odmówił
zapłacenia
długu. Babka spoliczkowała go i na znak niełaski poszła spać sama.
Na drugi dzień kazała wezwać męża w nadziei, że domowa kara podziałała, ale
dziadek
był niewzruszony. Po raz pierwszy w życiu zdecydowała się wobec niego na
tłumaczenia i
wyjaśnienia: chciała poruszyć jego sumienie, pobłażliwie dowodząc, że dług
długowi
nierówny, że jest różnica pomiędzy księciem a fabrykantem powozów. Nic z tego.
Dziadek
się zbuntował. Nie i nie. Babka nie wiedziała, co począć.
Bliskim jej znajomym był człowiek bardzo interesujący. Słyszeliście, panowie, o
hrabi
Saint–Germain, o którym opowiadają tyle przedziwnych historii. Wiecie zapewne,
iż mówił o
sobie, że jest Żydem Wiecznym Tułaczem, wynalazcą eliksiru życia, kamienia
filozoficznego
i tak dalej. Wyśmiewano go jako szarlatana, a Casanova w swych Pamiętnikach
mówił, że był
szpiegiem; przy tym wszystkim Saint–Germain pomimo swej tajemniczości miał
bardzo
szacowny wygląd, a w towarzystwie był człowiekiem bardzo miłym. Babka po dziś
dzień
kocha się w nim zapamiętale i gniewa się, gdy mówić o nim bez szacunku. Babka
wiedziała,
że Saint–Germain mógł rozporządzać wielkimi sumami. Postanowiła uciec się do
niego;
napisała więc kartkę, w której prosiła, by natychmiast do niej przyjechał.
Stary dziwak zjawił się niezwłocznie i zastał ją w straszliwej rozpaczy. Opisała
mu w
najczarniejszych barwach okrucieństwo męża, a w końcu powiedziała, że całą swoją
nadzieję
pokłada w jego przyjaźni i uprzejmości.
Saint–Germain zamyślił się. „Mogę służyć pani tą sumą – powiedział – ale wiem,
że nie
znajdzie pani spokoju aż do chwili spłacenia długu, a nie chciałbym przysparzać
jej kłopotów.
Jest inny sposób – może się pani odegrać”.
„Ale, kochany hrabio – odpowiedziała babka – przecież powiadam panu, że nie mamy
wcale pieniędzy”. „Pieniądze nie są przy tym potrzebne – odrzekł Saint–Germain –
niech
mnie pani raczy wysłuchać”. I wtedy zdradził jej tajemnicę, za którą każdy z nas
drogo by
zapłacił...
Młodzi gracze zdwoili uwagę. Tomski zapalił fajkę, zaciągnął się i mówił dalej:
– Tego samego wieczoru babka zjawiła się w Wersalu au jeu de la reine. 2 Książę
Orleański trzymał bank; babka trochę się usprawiedliwiała, że nie przywiozła ze
sobą długu,
zmyśliła jakąś historyjkę na wytłumaczenie i zaczęła poniterować do księcia.
Wybrała trzy
karty i postawiła jedną po drugiej: wszystkie trzy wygrały z punktu i w ten
sposób babka
całkowicie się odegrała.
– Przypadek – powiedział jeden z gości.
– Bajka – rzekł Herman.
– Pewno karty były znaczone – zwrócił uwagę ktoś trzeci.
– Nie sądzę – odparł poważnie Tomski.
– Jak to?! – powiedział Narumow. – Masz babkę, która zgaduje trzy karty z rzędu,
i do tej
pory nie przejąłeś od niej tej czarnej magii?
– Tak, akurat! – odpowiedział Tomski. – Miała czterech synów, jednym z nich był
mój
ojciec; wszyscy czterej byli zawziętymi graczami, a jednak żadnemu z nich nie
zdradziła swej
tajemnicy, choć nie wyszłoby to na złe ani im, ani nawet mnie. Ale posłuchajcie,
proszę, co
opowiadał mi wuj, hrabia Iwan Iljicz, i ręczył honorem, że to prawda.
Nieboszczyk Czaplicki
– ten sam, który przepuścił miliony i umarł w nędzy – pewnego razu w młodości
przegrał,
zdaje się do Zoricza, coś około trzechset tysięcy. Był w rozpaczy. Babka, która
zawsze
2 na karty u królowej.
surowo odnosiła się do wybryków młodzieży, ulitowała się jakoś nad Czaplickim.
Wskazała
mu trzy karty pod warunkiem, że postawi jedną po drugiej, i zobowiązała go
słowem honoru,
że już nigdy więcej nie będzie grał. Czaplicki zjawił się u swego zwycięzcy:
siedli do gry.
Czaplicki postawił na pierwszą kartę pięćdziesiąt tysięcy i wygrał za pierwszym
odkryciem;
postawił podwójną stawkę, poczwórną – odegrał się i jeszcze wygrał ponadto...
Jednakże czas
spać: jest już za kwadrans szósta.
Istotnie, już świtało. Młodzi ludzie dopili swych kieliszków i rozjechali się do
domów.
2
– II paraît que monsieur est décidément pour les suivantes
– Que voulez–vous, madame? Elles sont plus fraîches. 3
Rozmowa w wielkim świecie.
Stara hrabina siedziała przed lustrem w gotowalni. Trzy pokojówki krzątały się
koło niej.
Jedna trzymała słoik z różem, druga pudełko ze szpilkami, trzecia wysoki czepiec
z ogniście
czerwonymi wstążkami. Hrabina nie rościła sobie bynajmniej pretensyj do urody,
która
dawno już zwiędła, ale zachowała wszystkie nawyki młodości, surowo przestrzegała
mody lat
siedemdziesiątych i ubierała się tak samo długo, tak samo starannie jak
sześćdziesiąt lat temu.
Przy oknie u krosien siedziała młoda panna, jej wychowanka.
– Dzień dobry, grand’maman! – rzekł wchodząc młody oficer. – Bon jour,
mademoiselle
Lise. Grand’maman, 4 mam do ciebie prośbę.
– O co chodzi, Paul?
– Niech mi grand''maman pozwoli przedstawić sobie jednego z moich przyjaciół i
przywieźć go w piątek na bal.
– Przywieź go wprost na bal i tam mi go przedstawisz. Byłeś wczoraj u *?
– Ależ oczywiście. Było bardzo wesoło: tańczyliśmy do piątej rano. Jelecka była
urocza!
– E, mój kochany! Co to za uroda? Czy tak wyglądała jej babka, księżna Daria
Pietrowna?
A propos: księżna Daria Pietrowna bardzo już chyba postarzała?
– Jak to postarzała? – odpowiedział z roztargnieniem Tomski. – Przecież ona
umarła
siedem lat temu.
Panna podniosła głowę i dała znak młodzieńcowi. Tomski przypomniał sobie, że
przed
starą hrabiną tajono śmierć jej rówieśnic, i zagryzł wargę. Ale hrabina przyjęła
tę nową dla
niej wieść z wielką obojętnością.
– Umarła – rzekła – nie wiedziałam. Byłyśmy razem mianowane frejlinami i gdy nas
prezentowano cesarzowej, to cesarzowa...
I hrabina po raz setny opowiedziała, wnukowi swoją anegdotę.
– No, Paul – rzekła później —teraz pomóż mi wstać. Lizo, gdzie moja tabakierka?
I hrabina wraz ze swym fraucymerem przeszła za parawan, by dokończyć toalety.
Tomski
został z panną.
– Kogo to chce pan przedstawić? – cicho zapytała Lizawieta Iwanowna.
– Narumowa. Czy pani go zna?
– Nie. To wojskowy czy cywil?
– Wojskowy.
– Inżynier?
– Nie. Kawalerzysta. A dlaczego pani sądziła, że jest inżynierem?
Panna roześmiała się i nie odpowiedziała ni słowem.
3 - Pan, zdaje się, jest zdecydowanym zwolennikiem pokojówek?
- No cóż, proszę pani, one są bardziej świeże.
4 Dzień dobry, panno Lizo. Babciu...
– Paul! – zawołała hrabina zza parawanu. – Przyślij mi jakąś nową powieść, ale
nie z tych
dzisiejszych.
– Jak to, grand’maman?
– To znaczy taką powieść, gdzie bohater nie dusiłby ani ojca, ani matki i gdzie
nie byłoby
topielców. Strasznie boję się topielców.
– Takich powieści teraz nie ma. A czy nie chcesz rosyjskich?
– A czy istnieją rosyjskie powieści?... Przyślij, mój drogi, przyślij, proszę.
– Przepraszam, grand’maman, bardzo mi się spieszy. Żegnam, Lizawieto Iwanowno.
Dlaczegoż to pani sądziła, że Narumow jest inżynierem?
I Tomski wyszedł.
Lizawieta Iwanowna została sama; przerwała robotę i zaczęła patrzeć przez okno.
Wkrótce
po drugiej stronie ulicy, zza narożnego domu, ukazał się młody oficer. Policzki
panny okryły
się rumieńcem, wzięła się znów do pracy i pochyliła głowę tuż nad kanwą. W tej
chwili
weszła hrabina, całkowicie już ubrana.
– Każ, Lizko – powiedziała – założyć konie do karety, pojedziemy na spacer.
Lizka wstała zza krosien i zaczęła składać robotę.
– Cóż to, kochaneczko? Ogłuchłaś czy co? – zawołała hrabina. – Każ czym prędzej
zakładać konie do karety.
– W tej chwili – odpowiedziała cicho panna i pobiegła do przedpokoju.
Wszedł służący i podał hrabinie książki od księcia Pawła Aleksandrowicza.
– Dobrze. Proszę podziękować – powiedziała hrabina. – Lizko, Lizko, dokąd to
biegniesz?
– Ubierać się.
– Zdążysz, kochaneczko, siądź tutaj. Otwórz pierwszy tom, czytaj na głos...
Panna wzięła książkę i przeczytała kilka wierszy.
– Głośniej – powiedziała hrabina. – Co się z tobą dzieje, kochaneczko, głos
straciłaś czy
co?... Zaczekaj... przysuń mi stołeczek, bliżej. No.
Lizawieta Iwanowna przeczytała jeszcze dwie strony. Hrabina ziewnęła.
– Rzuć tę książkę – rzekła. – Co za bzdury. Odeślij to księciu Pawłowi i każ
podziękować.
A cóż tam z karetą?...
– Kareta gotowa – powiedziała Lizawieta Iwanowna wyjrzawszy na ulicę.
– Dlaczego jeszcze nie jesteś ubrana? – rzekła hrabina. – Zawsze trzeba na
ciebie czekać.
To nieznośne.
Liza pobiegła do swego pokoju. Nie minęły dwie minuty, a hrabina zaczęła dzwonić
ze
wszystkich sił. Trzy służące wbiegły przez jedne drzwi, kamerdyner przez drugie.
– Nie można się was dowołać – powiedziała hrabina. – Powiedzcie Lizawiecie
Iwanownie,
że czekam na nią.
Lizawieta Iwanowna weszła w salopce i w kapeluszu.
– Nareszcie, kochaneczko – powiedziała hrabina. – Cóż to za stroje. Po cóż
to?... Kogo
chcesz oczarować?... A jaka tam pogoda? Zdaje się, ze wiatr.
– Nie ma wiatru, proszę jaśnie pani – odrzekł kamerdyner.
– Wy zawsze –mówicie na odwrót. Otwórzcie lufcik. Naturalnie, jest wiatr, i w
dodatku
bardzo zimny. Wyprząc karetę, Lizko. Nie pojedziemy, niepotrzebnie się
wystroiłaś.
„Takie to moje życie” – pomyślała Lizawieta Iwanowna.
Istotnie, Lizawieta Iwanowna była nieszczęśliwym stworzeniem. Gorzki jest cudzy
chleb,
mówi Dante, i trudne stopnie cudzego ganku; a któż, jak nie biedna wychowanica
bogatej
staruchy zna lepiej gorycz zależności? Hrabina *, zapewne z natury niezła, była
kapryśna jak
każda kobieta, zepsuta przez wielki świat, skąpa, pogrążona w zimnym egoizmie,
jak wszyscy
starzy ludzie, którzy przestali już kochać kogokolwiek i obcy są
teraźniejszości. Brała udział
we wszystkich rozrywkach wielkiego świata, włóczyła się z balu na bal, gdzie
siedziała w
kącie, wyszminkowana i ubrana staromodnie, niby potworna i niezbędna ozdoba sali
balowej;
podchodzili do niej z niskimi ukłonami przybywający goście, jakby spełniali
uświęcony
obrzęd, a potem nikt się już nią nie zajmował. U siebie przyjmowała całe miasto,
przestrzegając surowo etykiety i nie poznając nikogo z twarzy. Jej liczna służba
roztyła się i
posiwiała w przedpokoju i garderobie, robiła, co chciała, na wyścigi okradając
umierającą
staruchę. Lizawieta Iwanowna była domową męczennicą. Nalewała herbatę i zbierała
wymówki za nadmierne zużycie cukru, czytała na głos powieści i ponosiła winę za
wszystkie
błędy autora, towarzyszyła hrabinie na spacerach i odpowiadała za pogodę i za
stan bruków.
Miała wyznaczoną pensję, której nigdy nie płacono jej w całości, a jednocześnie
żądano, by
była ubrana jak wszystkie kobiety, to znaczy, jak bardzo nieliczne. W wielkim
świecie
odgrywała bardzo żałosną rolę. Wszyscy ją znali i nikt nie zauważał; na balach
tańczyła tylko
wtedy, gdy zabrakło vis–ŕ–vis, a damy brały ją pod rękę za każdym razem, gdy
musiały iść do
gotowalni, by poprawić coś w swym stroju. Była ambitna, dotkliwie odczuwała
swoją
sytuację i rozglądała się dokoła, z niecierpliwością oczekując wybawcy, ale
młodzi ludzie,
wyrachowani w swej lekkomyślnej próżności, nie darzyli jej uwagą, choć Lizawieta
Iwanowna była stokroć milsza od zuchwałych i zimnych panien, którym
nadskakiwali. Ileż to
razy, opuściwszy cichaczem nudny i wspaniały salon, uciekała, by wypłakać się w
swym
ubogim pokoiku, gdzie stał oklejony papierowym obiciem parawan, komoda, lusterko
i
malowane łóżko i gdzie łojowa świeczka paliła się nikle w miedzianym lichtarzu.
Pewnego razu – w dwa dni po opisanym na początku tej powieści wieczorze, a na
tydzień
przed sceną, na której zatrzymaliśmy się – pewnego razu Lizawieta Iwanowna,
siedząc koło
okna przy krosnach, mimo woli wyjrzała na ulicę i zobaczyła młodego inżyniera,
który stał
nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w jej okno. Pochyliła głowę i znów zajęła się
robotą,
po pięciu minutach wyjrzała znowu – młody oficer stał na tym samym miejscu.
Ponieważ nie
miała zwyczaju kokietować przechodzących oficerów, przestała wyglądać na ulicę i
nie
podnosząc głowy wyszywała blisko dwie godziny bez przerwy. Podano do stołu.
Lizawieta
Iwanowna wstała, zaczęła składać robotę i przypadkiem spojrzawszy na ulicę, znów
zauważyła oficera. Wydało jej się to dość dziwne. Po obiedzie zbliżyła się do
okna z
uczuciem pewnego niepokoju, ale oficera już nie było – i wkrótce o nim
zapomniała...
Po jakichś dwóch dniach, gdy wyszła z hrabiną, by wsiąść do karety, ujrzała go
znowu.
Stał przed samym podjazdem, zasłaniając twarz bobrowym kołnierzem; spod
kapelusza
błyskały jego czarne oczy. Lizawieta Iwanowna nie wiedzieć czemu zlękła się i
cała drżąca
siadła do karety.
Po powrocie do domu pobiegła do okna. Oficer stał na dawnym miejscu, wpijając w
nią
wzrok; odeszła, dręczona ciekawością i poruszona zupełnie nowym dla siebie
uczuciem.
Od tego czasu nie było dnia, by młody człowiek nie zjawiał się b oznaczonej
godzinie pod
oknami ich domu. Wytworzyły się pomiędzy nimi jakieś nieokreślone stosunki.
Siedząc nad
robótką na swym zwykłym miejscu, czuła, jak nadchodzi – podnosiła głowę,
patrzała na
niego z każdym dniem coraz dłużej. Młody człowiek, zdawało się, był jej za to
wdzięczny:
dostrzegła bystrym wejrzeniem młodości, jak nagły rumieniec okrywa jego blade
policzki za
każdym razem, gdy spotykają się ich spojrzenia. Po tygodniu uśmiechnęła się do
niego...
Kiedy Tomski zapytał hrabinę, czy mu pozwoli przedstawić sobie jego przyjaciela,
biednej
dziewczynie zaczęło bić serce. Ale gdy dowiedziała się, że Narumow nie jest
inżynierem, lecz
oficerem gwardii konnej, pożałowała, że niebacznym pytaniem zdradziła
lekkomyślnemu
Tomskiemu swą tajemnice.
Herman był synem zniszczonego Niemca, który zostawił mu niewielki kapitał.
...
zuzav