Frisch Max - Homo Faber.doc

(1137 KB) Pobierz

 

 


OD TŁUMACZA

Na wypadek, gdyby Czytelnika zdziwił dość osobliwy
styl tej książki, gorączkowy i często bezładny, pozwalam
sobie przytoczyć wyjątek z listu, jaki otrzymałam od Ma-
xa Frischa:

„Pracuje Pani nad «Homo Faber» — kłaniam się nisko,
Madame, bo wiem na podstawie francuskiego i angiel-
skiego tłumaczenia, jak trudna to praca, jeśli się nie chce
zatracić stylu Fabera. Bez odrębności tego stylu (nie po-
trzebuję Pani wyjaśniać, jak wiele znaczy tu rytm, na-
pięcie, surowość, szorstkość i żeby nie był to «dobry»
styl; słownik Fabera jest ubogi i banalny, tak jak może
pisać inżynier, przemiana banału w poezję wynika tylko
i jedynie z nieświadomego rytmu, przez swój sposób wy-
sławiania się Faber zdradza więcej, niż sam sobie z tego
zdaje sprawę, przeżywa więcej, niż sam by sobie życzył,
demaskują go własne słowa itd.)... bez oddania tego stylu
książka stałaby się banalna i reportażowa.. Z dotychcza-
sowych przekładów wynika, że ważne jest, by tłumacz
nie unikał nawet błędów oryginału, aby nie zaokrąglał
zdań, aby trzymał się stereotypowych wyrażeń; Faber
nie chce być poetyczny, jego relacja to stenogram, który
bez jego wiedzy staje się coraz to bardziej poezją (Ha-
wanna itd.) w obliczu śmierci. Nie powinno się mieć wra-
żenia, że Faber jest literatem; nie zna on wcale litera-
ckich symboli, robi notatki w mowie potocznej i stylem
sprawozdawczym..."

Te wyjaśnienia pisarza są niezbędne moim zdaniem,
aby Czytelnik mógł wybaczyć tłumaczowi pozorne nie-
dbalstwo. Najważniejsze było wejście w atmosferę tego
stylu, uchwycenie jego rytmu i tempa.

I.K.


 

PIERWSZY ETAP

 


 

w ystartowaliśmy z La Guardia, New York, z trzygo-
dzinnym opóźnieniem na skutek śnieżycy. Nasza maszyna
była, jak wszystkie na tej trasie, typu Super-Constella-
tion. Od razu przygotowałem się do snu. Była noc. Cze-
kaliśmy jeszcze dalszych czterdzieści minut na pasie
startowym. Śnieg w świetle reflektorów, pył śnieżny,
zadymka nad lotniskiem; zdenerwowała mnie tak, że nie
od razu mogłem zasnąć, nie tyle gazeta, którą rozdawała
stewardessa, FIRST PICTURES OF WORLD'S GREA-
TEST AIR CRASH IN NEVADA, nowina, jaką przeczy-
tałem już w południe, ile właśnie ta wibracja maszyny
stojącej z zapuszczonymi motorami. A jeszcze obok mnie
ten młody Niemiec, który od razu zwrócił moją uwagę,
nawet nie wiem, dlaczego, ale już go spostrzegłem, kiedy
zdejmował palto, kiedy siadał i podciągał nogawki spod-
ni, kiedy nawet nic nie robił, tylko czekał, tak jak my
wszyscy, na start. Po prostu siadł w fotelu, taki sobie
blondyn o różowej cerze; przedstawił się natychmiast,
jeszcze zanim zapięliśmy pasy. Nie dosłyszałem jego na-
zwiska, silniki huczały jeden po drugim, próbując
rozruchu na pełnym gazie...
Byłem śmiertelnie zmęczony.

Ivy trajkotała w ciągu trzech godzin czekania na
opóźnioną maszynę, choć wiedziała dobrze, że ja nie oże-
nię się z zasady.

Było mi przyjemnie, że jestem sam.

Wreszcie ruszyliśmy —

Jeszcze nigdy dotąd nie przeżyłem startu samolotu przy
takiej zamieci śnieżnej. Ledwo nasz samolot oderwał się
od białego lotniska, Straciliśmy z oczu żółte światła na-
ziemne, potem już znikły nawet światła Manhattanu, taka

 


 

 

 


 

zawieja. Widziałem tylko zielone światełko na skrzydle,
chybotało się mocno, chwilami huśtało się; na parę se-
kund nawet to zielone światełko znikało we mgle, czło-
wiek miał uczucie, że jest ślepcem.
Wolno palić.

Mój sąsiad pochodził z Dusseldorfu i wcale nie był taki
młody, początek trzydziestki, w każdym razie młodszy niż
ja; jechał, jak mi to zaraz oznajmił, do Guatemali, w inte-
resach, jeżeli go dobrze zrozumiałem.

Mieliśmy porywisty wiatr.

Mój sąsiad poczęstował mnie papierosem, ale ja po-
przestałem na własnym, choć nie miałem ochoty palić;
podziękowałem, raz jeszcze wziąłem gazetę; jeżeli o mnie
chodziło, nie miałem najmniejszej chęci nawiązywania
znajomości. Zapewne byłem niegrzeczny. Miałem za sobą
ciężki tydzień, ani jednego dnia bez konferencji, chciałem
mieć spokój, ludzie są męczący. Potem wyjąłem akta
z teczki, żeby popracować; niestety, roznoszono właśnie
gorący bulion i Niemiec (zauważył od razu, kiedy na jego
słabą angielszczyznę odpowiedziałem po niemiecku, że
jestem Szwajcarem) już się na dobre rozpędził. Mówił
o pogodzie albo też o radarze, o którym miał słabe poję-
cie; a potem przerzucił się, jak tó jest we zwyczaju po
drugiej wojnie, na zagadnienie Europejskiej Wspólnoty
Narodów. Odpowiadałem mu półgębkiem. Kiedyśmy wy-
pili bulion, wyjrzałem przez okno, choć nie było nic widać
prócz zielonego światełka na mokrym skrzydle samolotu,
od czasu do czasu deszcz iskier, jak zwykle, czerwone
lśnienie pod maską silnika. Wznosiliśmy się wciąż w górę.

Potem zasnąłem.

Porywy wiatru osłabły.

Nie wiem, czemu on mi działał na nerwy, skądsiś zna-
łem tę twarz, bardzo niemiecką twarz. Zastanawiałem
się z zamkniętymi oczyma, ale na próżno. Starałem się
zapomnieć o jego różowej twarzy, co mi sią udało, i za-
snąłem na jakich sześć godzin, taki byłem przepraco-
wany — ale ledwo się obudziłem, znów mi zaczął działać
na nerwy.

Jadł właśnie śniadanie.

Udałem, że jeszcze śpię.

7


Znajdowaliśmy się (dojrzałem to prawym okiem) gdzieś
ponad Missisipi, lecieliśmy na dużej wysokości zupełnie
spokojnie, śmigła błyszczały w porannym słońcu, wyglą-
dały jak szyby, widać je i widzi się przez nie, podobnie
błyszczały skrzydła, zesztywniałe w pustej przestrzeni,
leżeliśmy nieruchomo w bezchmurnym niebie, lot jak setki
innych poprzednio, silniki dobrze pracowały.

— Dzień dobry — powiedział.

Odpowiedziałem na jego pozdrowienie.

-— Dobrze się spało? — zapytał.

Można było rozpoznać dopływy Missisipi mimo oparów
w dole, na nich blask słońca, lśnienie jakby mosiądzu czy
brązu; był jeszcze wczesny ranek. Znam tę trasę, za-
mknąłem oczy, żeby spać dalej.

Czytał tomik biblioteki „Rororo".

Nie było celu zamykać oczu, byłem już rozbudzony,
a mój sąsiad interesował mnie jednak, widziałem go, że
tak powiem, z zamkniętymi oczami. Zamówiłem śniada-
nie... Prawdopodobnie po raz pierwszy był w Stanach,
jednak sąd o nich miał już zupełnie gotowy, mówił to
1 owo (w sumie uważał, że Amerykanie są niekulturalni),
musiał jednak przyznać na przykład, że większość Ame-
rykanów ma przyjazny stosunek do Niemców.

Nie zaprzeczyłem.

Niemcy nie chcą nowych zbrojeń, ale Rosjanie zmu-
szają do tego Amerykę, tragedia, ja jako Szwajcar (Szwy-
cer, jak mówił z lubością) nie mogę tego osądzić, bo ni-
gdy nie byłem na Kaukazie, a on był na Kaukazie; on zna
Rosjan i wie, że tylko bronią można ich nauczyć moresu.
Powtórzył to kilka razy. Tylko z bronią w ręku! — twie-
rdził. Nic innego nie wywiera na nich wrażenia.

Obrałem jabłko.

Podział na nadludzi i podludzi, jak to sobie wyobrażał
ten poczciwy Hitler, to naturalnie nonsens; ale Azjaci
pozostaną Azjatami —

Zjadłem jabłko.

Wyjąłem z teczki elektryczną maszynkę, aby się ogolić,
a właściwie, aby bodaj kwadrans pobyć samemu. Nie
znoszę Niemców, choć Joachim, mój przyjaciel, też był
Niemcem... W toalecie zastanawiałem się, czy nie można


 

by się przesiąść gdzie indziej, nie miałem po prostu ocho-
ty zapoznawać sią bliżej z tym panem, a do Mexico-City,
gdzie mój sąsiad miał wysiąść, były jeszcze ze cztery
godziny. Zdecydowałem się usiąść gdzie indziej, były jesz-
cze wolne miejsca. Kiedy wróciłem do kabiny ogolony,
czułem się świeższy, pewniejszy siebie — nie znoszę być
nie ogolony. „Pozwolił sobie" podnieść moje akta z po-
dłogi, aby nikt po nich nie deptał, i podał mi je — wcie-
lenie uprzejmości. Kładąc akta z powrotem do teczki, po-
dziękowałem mu, nieco za gorąco, jak sądzę, gdyż wyko-
rzystał natychmiast moje podziękowanie, aby zadać mi
dalsze pytania.              (

Czy pracuję dla UNESCO?

Czułem żołądek — jak często w ostatnich czasach; nie
bardzo, nie boleśnie, czułem tylko, że mam żołądek, głu-
pie uczucie. Może dlatego byłem taki nieznośny. Usia-
dłem znów na swoim miejscu i opowiadałem, aby nie być
nieznośny, o mojej działalności, o TECHNICZNEJ PO-
MOCY DLA KRAJÓW GOSPODARCZO ZACOFA-
NYCH; mogę o tym mówić myśląc o czymś całkowicie
innym. Nie wiem, o czym myślałem. UNESCO najwy-
raźniej robiło na nim wrażenie, jak wszystko, co mię-
dzynarodowe, już nie traktował mnie jak „Szwycera",
przysłuchiwał się jak jakiemuś autorytetowi, niemal
z czcią, zainteresowany aż do uniżoności, co nie zmieniło
faktu, że działał mi na nerwy.

Ucieszyła mnie przerwa w podróży.

W chwili kiedyśmy opuszczali maszynę i rozdzielali
się przed urzędem celnym, wiedziałem już, o czym myśla-
łem uprzednio: jego twarz (różowa i pulchna, zupełnie in-
na niż twarz Joachima) przypominała mi jednak Joa-
chima —

Zapomniałem o tym znowu.

Było to w Houston, Texas.

Po odprawie celnej, po zwykłych kłopotach z powodu
mojej kamery filmowej, która towarzyszyła mi już w
podróżach po połowie świata, poszedłem do baru, żeby
się czegoś napić, zauważyłem jednak, że mój diisseldorf-
czyk już tam siedzi i zarezerwował stołek barowy •— za-

 


pewne dla mnie! — zszedłem więc prosto do toalety,fgdzie
nie mając nic innego do roboty umyłem ręce.
Postój : 20 minut.

Moja twarz w lustrze, podczas gdy długo myję ręce,
a potem wycieram: twarz, biała jak wosk, miejscami sza-
ra i żółtawa, z fioletowymi żyłkami, szkaradna jak u tru-
pa. Przypuszczałe )a, że to od neonowego światła, osu-
szyłem ręce, również żółtawofiołkowe, po czym głośnik,
obsługujący wszystkie pomieszczenia, a więc i sutereny,
oznajmił: YOUR ATTENTION, PLEASE, YOUR ATTEN-
TION, PLEASE! Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Ręce mi się spociły, mimo że w toalecie jest po prostu
zimno, na dworze upał. Wiem tylko tyle: kiedy przy-
szedłem do siebie, klęczała przy mnie gruba Murzynka,
sprzątaczka, której przedtem nie zauważyłem, a teraz
była tak blisko mnie, widziałem jej olbrzymią gębę z
czarnymi wargami, jej różowe dziąsła, słyszałem grzmią-
cy głośnik, kiedy jeszcze siedziałem na podłodze —

PLANE IS READY FOR DEPARTURE.

I po raz drugi:

PLANE IS READY FOR DEPARTURE.
Znam tę głośnikową gadaninę.

ALL PASSENGERS FOR MEXICO-GUATEMALA-
-PANAMA, po czym huk silników. KINDLY REQUE-
STED, huk silników, GATE NUMBER FIVE, THANK
YOU.

Podniosłem się.

Murzynka klęczała nadal —

Przysiągłem sobie, że nigdy już nie zapalę, usiłowałem
trzymać twarz pod kranem, co było niemożliwe, umy-
walnia przeszkadzała; biły na mnie poty, poty i zawrót
.głowy.

YOUR ATTENTION, PLEASE —

Od razu poczułem się lepiej.

PASSENGER FABER, PASSENGER FABER!

Ta byłem ja.

PLEASE TO THE INFORMATION-DESK.

Słyszałem te słowa, zanurzyłem twarz w umywalni,
miałem nadzieję, że odlecą beze mnie, woda była niewiele
.chłodniejsza niż mój pot, nie mogłem pojąć, czemu Mu-


rzynka nagle zaśmiała się, od śmiechu pierś jej trzęsła
się jak pudding, śmiała się jej olbrzymia gęba, kędzie-
rzawe włosy, białe i czarne oczy, powiększona fotografia
z Afryki, po czym znowu: PLANE IS READY FOR DE-
PARTURE. Wytarłem twarz ręcznikiem, Murzynka oczy-
ściła mi spodnie. Przyczesałem się nawet, żeby zyskać
trochę na czasie, głośnik podawał meldunek za meldun-
kiem, przyjazdy, odjazdy, potem znowu:

PASSENGER FABER, PASSENGER FABER!

Certowała się z przyjęciem pieniędzy; to dla niej przy-
jemność (pleasure), że żyję, że Pan Bóg wysłuchał jej
modlitwy. Położyłem po prostu banknot, ale ona poszła
za mną aż na schody, dalej jako Murzynce nie wolno
jej było chodzić, i wetknęła mi banknot z powrotem do
ręki.

W barze było pusto —•

Opadłem na stołek, zapaliłem papierosa, przyglądałem
się, jak barman wrzuca, jak zawsze, oliwkę do zamrożo-
nej szklanki, po czym napełnia ją, zwykłe chwyty: kciu-
kiem przytrzymywał sitko nad srebrnym shakerem, żeby
kawałek lodu nie chlupnął do szklanki, położyłem ban-
knot, za oknem przerolowała Super-Constellation i wje-
chała na pas startowy, aby odlecieć. Beze mnie! Piłem
swój martini-dry, kiedy głośnik znowu zaskrzypiał:
YOUR ATTENTION, PLEASE! Przez chwilę nic nie było
słychać, na dworze warczały silniki startującej Super-
-Constellation, która przeleciana nad nami ze zwykłym
hukiem — potem znowu:

PASSENGER FABER! PASSENGER FABER!

Nikt nie mógł wiedzieć, że to właśnie ja jestem, mówi-
łem więc sobie: długo nie mogą przecież czekać — wsze-
dłem na pomost obserwacyjny, żehy zobaczyć naszą ma-
szynę. Stała, jak się zdawało, gotowa do startu; cysterny
z paliwem odjechały, ale śmigła były nieruchome. Ode-
tchnąłem zobaczywszy stadko naszych pasażerów idące
przez pole, aby wsiąść do maszyny, z moim dusseldorfczy-
kiem na czele. Czekałem na rozruch śmigieł, głośnik darł
się i klekotał aż tutaj :

PLEASE TO THE INFORMATION-DESK!

Ale teraz nie chodziło o mnie.


 

usiąść, żeby mi się nie zrobiło słabo, z zewnątrz widać
było moje nogi.              )

THIS IS OUR LAST CALL.

Dwukrotnie:

THIS IS OUR LAST CALL.

Nie wiem, dlaczego właściwie się schowałem. "Wstydzi-
łem się; to nie w moim stylu być ostatnim. Pozosta-
łem w swoim ukryciu aż do chwili, kiedy stwierdziłem, że
głośnik dał mi spokój co najmniej przez dziesięć minut.
Po prostu nie miałem ochoty dalej lecieć. Czekałem za
zamkniętymi drzwiami aż do chwili, kiedy rozległ się huk
startującej maszyny — znam dźwięk tych Super-Constel-
lation! — potem potarłem sobie twarz, aby nie zwracać
uwagi swoją bladością, i opuściłem klozet jak gdyby ni-
gdy nic. Pogwizdując przystanąłem w hallu i kupiłem
jakąś gazetę, nie miałem pojęcia, co ja w tym Houston,
Texas, będę robił. To dziwne, nagle obyło się beze mnie!
Nasłuchiwałem za każdym razem, kiedy odzywał się gło-
śnik — wreszcie, żeby coś ze sobą zrobić, poszedłem do
Western Union nadać depeszę w sprawie moich ba...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin