Merwin Lucy - Wyspa naszej miłości.pdf

(483 KB) Pobierz
7121639 UNPDF
Lucy Merwin
WYSPA NASZEJ
MIŁOŚCI
1
Nadine Raleigh siedziała w kucki na podłodze
strychu. Dookoła leżały stare pożółkłe fotografie. Po
twarzy dziewczyny płynęły łzy, a obrazy rozmywały jej
się przed oczami.
Jedno ze zdjęć przedstawiało przystojnego młodego
mężczyznę w wojskowym mundurze. Miał zawadiacko
przekrzywioną czapkę, a w ramionach trzymał kobie­
tę, patrząc na nią zakochanym wzrokiem. Fotografia
była biało-czarna, lecz Nadine wiedziała, że kobieta
ma kasztanowe włosy.
Para na zdjęciu to jej rodzice. Oboje już nie żyti.
Matka zmarła dawno temu na zapalenie płuc, które
wywiązało się z niewinnej grypy. Nadine, wówczas
jeszcze dziecko, niezbyt dobrze pamiętała swoją mat­
kę. Jej obraz stał się tak samo niewyraźny jak foto­
grafie oglądane przez łzy. Dziewczyna przypominała
sobie tylko miękki melodyjny głos matki, śpiewającej
jej francuskie piosenki, i delikatną woń jaśminu, jaka
ją zawsze otaczała. Nawet teraz, choć Nadine od
dawna już była dorosła, zapach ten zawsze wywoływał
u niej smutek i poczucie osamotnienia.
Ojciec umarł w zeszłym tygodniu. To z jego powodu
teraz płakała. Pamiętała dobrze chwilę, w której
przyszła owa straszna wiadomość.
Siedziała, korzystając z odrobiny bladego stycz­
niowego słońca, w ogrodzie i szczotkowała sierść
swojego psa Buddy. Wokół leżał jeszcze śnieg, a z da­
chu, otynkowanego na biało drewnianego domu,
zwisały sople lodu, roztapiając się powoli w słonecz­
nych promieniach. Krople wody spadały na śnieg i żło­
biły w nim małe dołki. Nadine usłyszała, jak dzwoni
telefon, ale nie zareagowała. W domu była babcia. Za
chwilę stanęła ona w drzwiach i zawołała ją jakimś
dziwnym, zduszonym głosem.
— Nadine, chodź, proszę, na chwilę.
Dziewczyna odłożyła szczotkę i puściła psa. Kiedy
weszła do kuchni, zobaczyła, że babka siedzi z opusz­
czoną głową przy stole.
— Dzwonił pułkownik Jones.
— Czego chciał?
Może tato wcześniej, niż się spodziewali, wróci
z manewrów na Alasce?
— Dziś rano rozbił się samolot. Ojciec zginął na
miejscu.
— Nie — powiedziała szeptem Nadine. — Nie, to
musi być pomyłka! To nieprawda!
Jej głos stał się naraz bardzo wysoki i przenikliwy.
— To nie pomyłka. Jones zadzwonił dopiero wtedy,
gdy wróciła ekipa ratunkowa. On nie żyje, dziecko,
twój ojciec i mój syn.
Babka opuściła głowę na stół i wybuchnęła głośnym
płaczem. Nadina stała jak sparaliżowana, wpatrując
się we wzorzyste linoleum pod swoimi nogami. Dopie-
ro po chwili oderwała wzrok od podłogi i uklękła przy
babci.
— Granny, wszytko będzie dobrze, uwierz mi.
Musimy przez to przejść. Mamy przecież siebie.
Stara kobieta wyciągnęła do niej ręce i długo
siedziały tak mocno objęte. Potem Nadine poszła
zadzwonić do dziadka, który był jeszcze w pracy.
Nie pamiętała dokładnie, jak minęły kolejne dni.
Wciąż pocieszała dziadków i przyjmowała wizyty
sąsiadów, którzy składali jej kondolencje i przynosili
coś do jedzenia. Samolot przywiózł ciało ojca i wszyscy
czuwali przy zmarłym, aż nadszedł czas, by jechać na
cmentarz.
W dniu pogrzebu padał śnieg. Patrzyła na szare,
pokryte ciężkimi chmurami, niebo, gdy trumnę spusz­
czano do grobu, w którym spoczywała już jej matka.
Nadine nie płakała, wiedziała dobrze, że ojciec by tego
nie chciał. Obok niej stał Kirk Roberts, przyjaciel
z dzieciństwa. Prosił, by pozostawiła mu załatwienie
wszystkich formalności i przyjęła jego pomoc. Była mu
wdzięczna, ale wolała ten ciężki okres przejść sama.
Od tamtej pory nie widziała się z Kirkiem. Musiała
mieć teraz trochę czasu dla siebie. Spostrzegła, że jest
mu przykro, ale nic na to nie mogła poradzić. Ponie­
waż bardzo nalegał, umówiła się z nim w końcu na
dzisiejszy wieczór. Nie czuła jednak radości,* że się
znów zobaczą. Teraz, kiedy pierwszy raz od śmierci
ojca pozwoliła sobie na łzy, nie myślała o Kirku. Na
strych poszła po to, żeby przejrzeć stare dokumenty.
Kiedy się wypłakała, zrobiło jej się lżej. Wyjęła
z kieszeni chusteczkę i otarła oczy. Potem schowała
zdjęcia z powrotem do pudełka. Sięgnęła po gruby
segregator. Znalazła w nim kwit ubezpieczenia na
życie i kopię testamentu ojca. Obok znajdowała się
teczka z napisem „Kervarech". Co za dziwna nazwa,
pomyślała, nie od razu zaglądając do środka. Na
samym wierzchu leżał bardzo stary pożółkły per­
gamin. Nie potrafiła odcyfrować tekstu, ani nawet
domyślić się, w jakim jest języku. Odłożyła ostrożnie
dokument i zajęła się listami. Większość z nich była
napisana po francusku. Nadine mówiła dość płynnie
tym językiem, bo jako dziecko nim tylko posługiwała
się, rozmawiając z matką. Gorzej szło jej z czytaniem,
mimo że francuskiego uczyła się potem w szkole. Teraz
w każdym razie nie miała ochoty tracić czasu na
tłumaczenie starych papierów. Mogą poczekać.
Nagle znalazła jeden list po angielsku. Napisany
został przed piętnastu laty, w tym samym roku, kiedy
zmarła matka. Nadine zaczęła czytać:
Szanowny Panie Raleigh!
Chętnie pomogę Panu w staraniach dotyczących
przekazania tytułu własności farmy ,,Kervarech", poło­
żonej na Isłe de Bas.
Posiadłość była własnością Pańskiej zmarłej Mał­
żonki, Emilii Laurent-Raleigh, która nie pozostawiła
testamentu, Pan więc stał się automatycznie spadkobier­
cą i może, zgodnie z własnym życzeniem, przekazać
nieruchomość córce, Nadine Raleigh.
Stosując się do Pana wskazówek, dopilnuję również,
by dotychczasowi zarządcy farmy, Monsieur i Madame
Carnous, nadal pełnili tę funkcję.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin