Saga o Czarnoksiężniku 10 - Echo.pdf

(585 KB) Pobierz
MAGRIT SANDEMO
Magrit Sandemo
Echo
Saga o Czarnoksiężniku 10
Przełożyła Iwona Zimnicka
(Dvargarop)
data wydania oryginalnego 1993
data wydania polskiego 1997
STRESZCZENIE
Lata czterdzieste XVIII wieku.
Od dwudziestu pięciu lat Móriego, czarnoksiężnika z Islandii, i jego pochodzącą z
Norwegii żonę, Tiril, ścigają podstępni rycerze Zakonu Świętego Słońca. Rodzina
Móriego posiada wiele cennych informacji na temat Słońca, olbrzymiej złocistej
kuli, obdarzonej magicznymi właściwościami.
Istnieją jeszcze dwa cudowne kamienie. Dolg, starszy z synów Móriego i Tiril,
tajemniczy chłopiec z wyglądu przypominający elfa, jako dziecko odnalazł
niebieski szafir, który posiąść pragnął także Zakon.
Móri przekroczył kiedyś granicę innego świata i przywiódł stamtąd gromadkę
duchów. Wspomagają one rodzinę, kiedy zajdzie taka potrzeba.
Troje dzieci Móriego i Tiril już dorosło.
Siostra Dolga, Taran, podczas pobytu w Norwegii wpadła w tarapaty. Musi się
bronić nie tylko przed rycerzami Zakonu, lecz także przed śmiertelnie
niebezpieczną istotą, jaszczurem Sigilionem. Przeciwnicy planują porwać ją jako
zakładniczkę i wymienić na niebieski kamień.
Móri i Tiril wraz z synami Dolgiem i Villemannem wyruszyli na Islandię, gdzie Dolg
ma wykonać kolejne zadanie, zlecone mu przez duchy i swego ducha
opiekuńczego, Cienia, który wie o świętych kamieniach więcej niż ktokolwiek inny.
Rozdział 1
1
W nocnej ciszy statek zawinął do portu Seydhisfjördhur na wschodnim wybrzeżu
Islandii. Zaledwie garstka mieszkańców maleńkiego portu rybackiego jeszcze nie
spała i zobaczyła, kto schodzi na ląd.
Pokład statku opuściło siedmiu mężczyzn w barwnych opończach. Szli w
milczeniu, ponurzy, budzący grozę. Islandczycy z lękiem patrzyli na jaśniejące w
mroku blade twarze i niezwykłe, błyszczące jak słońce znaki widniejące na
piersiach przybyszów.
Obcy nie znoszącym sprzeciwu tonem zażądali miejsca na nocleg i sprowadzenia
koni, które rano powinny już czekać. Jeden z nich władał islandzkim na tyle, by
móc się porozumieć z tutejszymi ludźmi.
Właśnie on, wysoki mężczyzna o kamiennej twarzy, zwrócił się do starszego
rybaka:
- Czy ostatnio przypłynął tu jakiś statek?
- Nie dalej jak wczoraj przybiła szkuta z Bergen - oznajmił rybak.
- Byli na niej obcy?
- Owszem - niczego nie podejrzewając odparł Islandczyk. - Kilkoro ludzi,
towarzyszył im wielki pies.
Zauważył spojrzenia, jakie ukradkiem posłali sobie nieznajomi, i bardzo mu się
one nie spodobały.
- Opisz ich!
Rybak zaczął niechętnie:
- Małżeństwo w średnim wieku i dwaj młodzieńcy, chyba synowie.
- Dokąd się wybierali?
Rybak, zaniepokojony wrogą postawą mężczyzn i mający świeżo w pamięci
życzliwość, jaką poprzedniego dnia okazali mu Móri i jego rodzina, postanowił
uważać na to, co mówi.
- Nie wiem - skłamał. - Nie widziałem też, w którą stronę pojechali. Najczęściej
jednak podróżni udają się na południe, ku Hofn.
2
Grupka Móriego z całą pewnością nie wyruszyła w tamtym kierunku, ale czyż
można mieć pretensję o to, że nie śledzi się poczynań wszystkich obcych, którzy
się pojawiają?
Nie miał ochoty gościć ponurych przybyszów u siebie nawet przez jedną noc,
wysłał więc ich do gospodarstwa, gdzie zwykle przyjmowano podróżnych
przypływających do Seydhisfjördhur. Nigdy więcej ich już nie spotkał i, prawdę
mówiąc, bardzo się z tego cieszył.
Siedmiu mężczyzn przybyło na Islandię z rozkazu brata Lorenzo, który nareszcie
mógł samodzielnie rządzić Zakonem Świętego Słońca.
Osobiście wybrał ludzi wysłanych potem w pościg za Mórim i Dolgiem. Tym razem
w grę nie wchodził żaden pompatyczny brat Johannes, lekko rozhisteryzowany
kardynał von Graben czy też żółtodziób z Danii, Rasmus Finkelborg.
Ten zastęp został specjalnie wyszkolony przez Lorenza. Zaledwie dwaj jego
członkowie należeli do Zakonu jeszcze za czasów kardynała, pozostałych pięciu
Lorenzo wprowadził natychmiast po śmierci Wielkiego Mistrza.
Móri i jego duchy przetrzebili gromadę rycerzy, lecz trudno powiedzieć, czy wyszło
im to na dobre.
Owych siedmiu mężczyzn oznaczało śmierć.
O swych prawdziwych imionach zapomnieli już dawno temu. Od dzieciństwa ich
wychowaniem zajmował się brat Lorenzo, nosili także imiona, które on dla nich
wybrał: Falco i Nibbio, Sokół i Jastrząb, dwaj dumni mężczyźni w pełni
zasługujący na miano drapieżnych ptaków. Dalej byli Lupo i Ghiottone, Wilk i
Rosomak, przebiegli, umiejący sprytnie podkraść się do zdobyczy. Kolejni,
Sciacallo i Serpente, Szakal i Wąż, obaj z taką chytrością w oczach, tak
podstępni, że brat Lorenzo, przywitawszy się z nimi, zwykle liczył palce,
sprawdzając, czy żadnego nie brakuje. Ostatnim z grupy był Hiszpan Tiburon,
Rekin; Lorenzo wzdragał się na myśl o pozostaniu z tym człowiekiem sam na
sam.
3
Upatrzył ich sobie, gdy jeszcze byli rozbisurmanionymi smarkaczami z portowej
dzielnicy Genui, wszyscy oprócz Falcona, młodzieńca szlachetnego rodu, lecz
odrzuconego przez najbliższych. Falco jednak nigdy nie zapomniał o swym
pochodzeniu.
Lorenzo, za plecami własnej rodziny, zajął się wychowaniem młodzieńców. Bez
trudu udało mu się włączyć Falcona i Nibbia do Zakonu, na członkostwo
pozostałych za życia kardynała nigdy by się nie zgodzono.
Ale kiedy tylko von Graben zginął, zaszlachtowany przez Sigiliona, Lorenzo jak
najspieszniej przedstawił pozostałym rycerzom kolejnych pięciu swych
protegowanych. Bez skrupułów nadal im wspaniałe tytuły szlacheckie i roztoczył
przed innymi braćmi wizje ich bogactwa. A przecież młodzieńcy żyli na łasce
Lorenza.
Nauczył ich, jak mają walczyć, atakować i zabijać. Jako wielki mistrz Zakonu
Świętego Słońca uzyskał dostęp do magicznych środków. Na jego rozkaz siedmiu
najmłodszych braci wykąpano w ochronnych olejach i wywarach z ziół, poddano
działaniu zaklęć i znaku Słońca, należącego niegdyś do kardynała. Teraz ów
znak, jeden z dwóch oryginalnych, posiadających potężną moc, przypadł bratu
Lorenzo, a jego podopieczni otrzymali każdy swój talizman, hartowany pod
wpływem mocy oryginału.
Drugi z prastarych znaków miał Dolg.
Protegowani Lorenza byli teraz w sile wieku, liczyli od trzydziestu pięciu do
czterdziestu pięciu lat. Ich przygotowanie dobiegło końca. Sam Lorenzo nie
towarzyszył im w wyprawie na Islandię, uznał, że jest na to za stary.
Oczywistym przywódcą grupy był Falco, ale to Nibbio mówił trochę po islandzku.
Lorenzo niemal na samym początku zlecił pewnemu uczonemu, by dał chłopcu
podstawy wielu języków, Nibbio bowiem odznaczał się niemal przerażającą
inteligencją. Kontynuował naukę nawet po uśmierceniu swego nauczyciela; zabił
w obawie, że ten zdradzi jakąś jego tajemnicę. Nibbio nie był najlepszym synem
4
swej matki i gdyby Zakon dowiedział się o jego zbrodniczych skłonnościach,
Lorenzo mógłby mieć kłopoty.
Zbrodnicze skłonności? Jakby Zakon Świętego Słońca sam pod tym względem
nie miał nic na sumieniu! Ale tajemnicze poczynania Nibbia były do tego stopnia
ohydne, że podobać się mogły chyba jedynie kardynałowi.
Właśnie z niosącym śmierć Nibbiem, Jastrzębiem, rozmawiał rybak z
Seydhisfjördhur.
Siedmiu rycerzy przenocowało we wskazanym domostwie, z niecierpliwością
wyczekując wyruszenia w dalszą drogę. Wszyscy obrali sobie ten sam cel:
odnaleźć Święte Słońce i posiąść wszelkie korzyści, jakie się z nim łączą.
Od brata Lorenzo otrzymali zdecydowany rozkaz: Odszukać czarnoksiężnika i
jego syna, zabić ich i wrócić z niebieskim szafirem!
Bratu z Danii, Rasmusowi, i Robertowi ze Szwecji nie udało się pojmać Taran jako
zakładniczki i wymienić jej na kamień. Sciacallo, Szakal, dzięki bratu Lorenzo
rozwinął zdolność przekazywania myśli i dobroczyńca zdołał przekazać mu wieści
tuż przed zejściem na ląd na Islandii. Wprawdzie siedmioosobowy oddział
wysłano z poleceniem odebrania wrogowi szafiru, lecz właściwie traktowano to
jako działania ubezpieczające. - Ostatnie wieści jednak donosiły, że na braci z
Danii i ze Szwecji już nie można liczyć, obaj zginęli, uśmierceni przez
przypominającego ogromną jaszczurkę potwora, do którego nikt nie powinien się
zbliżać. Teraz więc jedyną nadzieją brata Lorenzo pozostawała grupa wysłana na
Islandię.
W porannej mgle wyruszyli z Seydhisfjördhur w głąb lądu. Z początku sprawiało
im kłopoty zapanowanie nad islandzkimi konikami, ale kiedy poddali się rytmowi
tyltu, ich szczególnego kroku, doszli do wniosku, że jest on wspaniały. Posuwali
się naprzód niczym ponure mroczne upiory, konie, zdawało się, ledwie dotykały
kopytami ziemi, a opończe wydymały się od pędu powietrza.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin