Wolfe Gene - Piesn Lowcow.pdf

(755 KB) Pobierz
Pieœñ ³owców
Gene Wolfe
Pieśń łowców
(Tracking Song)
przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Gene Wolfe (ur.1931) początki kariery pisarskiej miał trudne. Publikował od roku 1967, głównie w
antologiach „Orbit" Damona Knighta uchodząc za eksperymentatora poruszającego się na obrzeżach SF.
Szerszą popularność zdobył psychologicznymi opowiadaniami, które wprawdzie nie tworzą cyklu, ale ich tytuły
składają się z tych samych słów (The Island of Doctor Death – 1970, The Death of Doctor Island – 1973, The
Doctor of Death Island – 1978). Pierwsze z nich zdobyło największą liczbę, głosów w roku, w którym Nebuli
nie przyznano, drugie ją wreszcie zdobyło. Potem przyszedł wielki sukces cyklu „Księgi Nowego Słońca",
pozostającego fundamentem dorobku Wolfe'a, ostatnio zaś wiele się. pisze o jego nowej powieści „Live Free
Live!" (Mieszkanie za darmo!), w której po tytułowym ogłoszeniu w prasie w przeznaczonym do rozbiórki
domu zbiera się grupa niesamowitych lokatorów. Jak zwykle u Wolfe'a rzecz nie poddaje się. łatwej
klasyfikacji, zawiera bowiem elementy powieści gotyckiej, czarnego kryminału, fantazji.
Tym razem przedstawiamy jedną z mikropowieści Wolfe'a – dobry przykład jego poetyckiej,
niesamowitej i nastrojowej fantastyki.
1
Siedem już zim minęło, odkąd padła Troja,
A my wciąż płyniemy pod obcymi gwiazdami;
Wyglądając umykającego przed nami brzegu Italii.
Wergiliusz
Odkryłem, że to małe urządzenie zapamiętuje moje słowa, a potem, dzięki mechanizmowi, którego nie
rozumiem, powtarza je. Niedawno postanowiłem sprawdzić, jak wiele może zapamiętać. Mówiłem przez
dłuższy czas, ale powtórzyło wszystko. Teraz wykasowałem to – jest do tego specjalny guzik – i zacząłem
jeszcze raz. Chcę zostawić informację o tym, co mi się przydarzyło, tak, żeby ktoś, kto przyjdzie i znajdzie mnie
martwego, wszystko zrozumiał. Czuje, że ktoś przyjdzie, chociaż nie wiem dlaczego. Chciałbym, żeby wiedział.
Nie wiem, jak się nazywam. Ludzie, wśród których się znajduję i którzy, jak dotąd, byli dla mnie dobrzy,
nazywają mnie Poderżnięte Gardło. To dlatego, że mam znamię biegnące czerwonobrązową pręgą od jednego
ucha do drugiego.
Każdy dzień będzie miał swój numer. Ten dzień jest pierwszy.
Ci ludzie są wyżsi ode mnie – mężczyznom sięgam zaledwie do ramienia. Mówią, że znaleźli mnie w
śniegu godzinę po przejściu Wielkich Sań, ale co to takiego są te Wielkie Sanie, nie mogę się dowiedzieć. Z
początku sądziłem, że nazywają tak jakieś zjawisko natury – na przykład burze śnieżną – ale oni powtarzają, że
widzieli to po raz pierwszy w życiu i że z początku nawet się przed tym schowali.
Zanieśli mnie do swego obozu. Kiedy odzyskałem już trochę siły odkryłem, że słabo, bo słabo, ale
mówię ich językiem. Ubierają się w futra, a ich chaty wykonane są ze skór zwierzęcych rozpiętych na
szkieletach z młodych drzewek, a potem obsypanych śniegiem. Na dworze wiatr wieje coraz mocniej, usypując
wokół chat zaspy. Leże na posłaniu z futer; jedyne, mocno przyćmione światło pochodzi z podwieszonego do
sufitu na surowym rzemieniu, fosforyzującego grzyba.
Drugi dzień. Obudziła mnie jedna z kobiet, przynosząc kamienną miseczkę z czymś w rodzaju zupy, co
chyba miało również spełnić role lekarstwa. Spytałem ją, czy tak jest w istocie, a ona odpowiedziała, że
przyrządzają to gotując młode gałązki pewnego gatunku drzewa. „Zupa" była cieniutka i trochę zbyt ostro
przyprawiona jak na mój smak, ale poczułem się po niej znacznie silniejszy. Wstałem i wyszedłem na zewnątrz,
a kobieta pokazała mi małe, osłonięte miejsce jakieś sto metrów od obozu – tam mężczyźni i załatwiają swoje
potrzeby.
Kiedy wróciłem, mężczyzn już nie było. Poszli na polowanie, wyjaśniły kobiety. Powiedziałem im, że
też chciałem pójść, bo nie chce żyć na ich koszt i z pewnością potrafiłbym zdobyć więcej mięsa, niż zjadam.
Roześmiały się słysząc to i powiedziały, że jestem jeszcze zbyt młody i mały, żeby polować z; mężczyznami.
Nie mówiły tego, żeby mi zrobić przykrość, tylko w życzliwy, trochę kpiarski sposób stwierdzały po prostu
fakt, toteż przez chwilę czułem się, jakbym był na jakimś przyjęciu (chociaż żadnego przyjęcia, czy w ogóle
czegokolwiek poza ostatnią nocą nie pamiętam, pomimo że dął wiatr, sypał śnieg i było bardzo zimno. Śmiały
się także z mojego kombinezonu, który różni się bardzo od ich futrzanych strojów.
Potem powiedziały, że teraz idą zbierać żywność, a ja na to odparłem, że im pomogę. Bardzo je to
rozbawiło i ułożyły nawet coś w rodzaju pieśni, jak to będę deptał różne jadalne rośliny i jeszcze przed
południem nie będę mógł rozprostować grzbietu. Jednak kiedy już nacieszyły się do woli, Czerwona Kluy,
która, jak mi się zdaje, jest matką wodza i tym samym najważniejszą kobietą w plemieniu, weszła do jednej z
chat i pojawiła się po chwili z bronią, mówiąc, że będę pilnował, by nic na mnie nie napadło i że mam starać się
zabić każde zwierze, jakie udałoby mi się dostrzec.
Mam te broń do dzisiaj. Składa się z drewnianej ramy, trzech płaskich, sprężystych kawałków kości (a
może rogu) i rzemiennej cięciwy. Można nią miotać kamienie albo kawałki lodu, ale właściwym pociskiem jest
wygięta w specjalny sposób, pogrubiona / obydwu stron pałka z bardzo ciężkiego drewna, czasem dodatkowo
nabita kawałkami kości lub ostrymi odłamkami skał.
Przebyliśmy około trzech kilometrów, cały czas brnąc w śniegu, który na najłatwiejszych odcinkach
sięgał nam niemal do kolan. Szliśmy jedno za drugim, zmieniając się na prowadzeniu. Kobiety poobwijały sobie
stopy mocowanymi za pomocą rzemieni skórami, ja natomiast mam ciepłe, nie przepuszczające wilgoci buty z
jakiegoś czarnego tworzywa. Wielokrotnie przechodziliśmy tuż koło drzew, bowiem Czerwona Kluy starała się,
wtedy, gdy było to możliwe, wybierać drogę mniej zasypaną śniegiem, a to najczęściej oznaczało zawietrzną
stronę lasu.
Czy mogę powiedzieć, że drzewa stanowiły dla mnie pierwszą niespodziankę? Przedtem, zanim je
ujrzałem, nic nie było w stanie mnie zdziwić, bowiem byłem zbyt jeszcze otępiały po tym, jak nic nie
pamiętając ze swojej przeszłości, niespodziewanie znalazłem się wśród tych ludzi. Chociaż nie mogę sobie
niczego przypomnieć, to wydaje mi się, że gdzieś w podświadomości mam zakodowane mgliste pojecie,
dotyczące posługiwania się pewnymi przedmiotami i wyglądu niektórych rzeczy, znanych mi z nazwy, chociaż
2
nigdy przedtem, jak mi się wydaje, nie widzianych.
Nie wiem jak powinny wyglądać drzewa i trudno mi dokładnie określić, co akurat w tych mi się nie
podobało. Są zielone lub zielonobrązowe i zwykle mają pojedynczy pień, chociaż są i takie o podwójnych lub
potrójnych, albo o wielu pniach, łączących się w górze w jeden. U góry są gałęzie - proste, krzywe, powyginane
- zależnie od gatunku. Czasem (im grubsza gałąź, tym dalej sięga) łączą się ponownie, by znowu się rozdzielić i
wypuścić młode zielone pędy. Niektóre drzewa pokryte są rosnącymi pojedynczo lub w rozetkach liśćmi, inne
nie mają ich wcale. Są giętkie, chylące się pod ciężarem śniegu, a potem, gdy zsunie się niepożądany balast,
prostujące się raptownie, a są i sztywne, stojące bez najmniejszego drgnienia.
Dotarliśmy wreszcie do celu wędrówki - łagodnego, nachylonego ku południowi stoku, tu i ówdzie
nakrapianego sporych rozmiarów kamieniami. W wielu miejscach śnieg miał tutaj zaledwie kilka centymetrów
głębokości. Kobiety rozproszyły się, odgarniając go na bok i zrywając niewielkie, wolno rosnące roślinki,
którym te trudne warunki bytowania zdawały się doskonale służyć. Początkowo starałem się im pomóc, ale nie
miąłem pojęcia, które gatunki są jadalne, a poza tym nie miałem żadnej torby. Cały czas $ie ze mnie śmiały,
wiec,w końcu dałem sobie spokój ze zbieractwem i w zamian za to zająłem się nauką strzelania z miotającej
pałki kuszy.
Była to bardzo interesująca broń, a poza tym - jak się przekonałem - nie wymagająca wielkich
umiejętności, jako że sprężyny odgięte są już zawczasu, a wystrzelona pałka dzięki swemu ruchowi wirowemu
może trafić w cel nawet nie znajdujący się dokładnie na linii jej lotu. Czerwona Kluy pokazała mi jak należy
umieścić kamień na cięciwie i z początku ćwiczyłem przy ich użyciu. Potem przypomniałem sobie, że oprócz
tego nagrywającego urządzenia mam w kieszeni składany nóż (oraz zapalniczkę i kilka innych rzeczy), toteż
przerzuciłem się na własnoręcznie wystruganą pałkę. Szkoda mi było tych pięknie wygładzonych i pokrytych
tajemniczymi wzorami, które miałem w kołczanie. Kamienne i kościane szpikulce z pewnością by się
połamały).
Nic ciekawego się nie wydarzyło aż do chwili, kiedy słońce wisiało niemal dokładnie nad naszymi
głowami. Wtedy to rozległy się przeszywające krzyki, dochodzące, zdaje się, spomiędzy drzew rosnących u
podnóża zbocza. Kobiety w jednej chwili przerwały zbieranie i stanęły bez ruchu niczym pnie drzew,
spoglądając w kierunku, z którego rozlegał się hałas. Tak się akurat złożyło, że moja kusza przygotowana była
do oddania próbnego strzału wystruganą przeze mnie pałką. Zamarłem, z bronią wycelowaną przed siebie.
Krzyki rozbrzmiewały coraz głośniej, aż wreszcie zza zasłony drzew wybiegła smukła postać. Z
początku odniosłem wrażenie, że to dziewczyna. Potem, kiedy zaczęła biec w naszą stronę, używając zarówno
tylnych, jak i przednich kończyn, że to zwierze.. Kiedy wreszcie usłyszałem z bliska wysoki, przeraźliwy głos i
ujrzałem długą szyje oraz ostrą, wysuniętą do przodu dolną CZĘŚĆ twarzy, pomyślałem, że to ptak. Kobiety
stały jak wmurowane aż do chwili, kiedy niezwykła postać dostrzegła je, zawróciła i rzuciła się do ucieczki.
Wtedy dopiero ożyły i wrzeszcząc oraz ciskając kamieniami puściły się w szaleńczą pogoń. Byłem
zdumiony, jak szybko poruszały się nawet najstarsze z nich. Czerwona Kluy krzyknęła, żebym strzelał i po
chwili wahania - postać wciąż zadziwiająco przypominała mi człowieka - strzeliłem. Niestety, kusza
załadowana była tylko lekką pałką mojej własnej roboty. Uciekinier, trafiony w okolice pasa, zatoczył się, ale
nie upadł. Najszybciej, jak potrafiłem, wyciągnąłem z kołczanu ciężką, porządną pałkę i pobiegłem za
kobietami.
Powiedziałem, że pobiegłem, lecz bardziej zgodne z prawdą byłoby stwierdzenie, że popędziłem
ogromnymi skokami. Chciałem tylko biec, ale każdy krok zamieniał się w pięciometrowej długości sus i w
czasie nie dłuższym niż kilka uderzeń serca przebyłem kilkusetmetrową odległość. Jednocześnie
doświadczyłem drugiego zaskoczenia: zarówno kobiety, jak i ścigana przez nas ofiara biegły nie zapadając się.
w ogóle w śnieg, nawet tam, gdzie miał on z pewnością ponad metr głębokości.
Kiedy znalazłem się już tak blisko, że niemal nie można było nie trafić, przystanąłem na sporym
kamieniu i strzeliłem, tym razem już ciężką, najeżoną kolcami pałką. Celowałem w głowę, ale źle obliczyłem
kąt i pałka trafiła ją w kolana, łamiąc jej obydwie nogi. ,Jej", gdyż teraz nie mogłem już mieć wątpliwości, że
była to kobieta. Ledwo jej ciało zdążyło dotknąć śniegu, a już dopadła ją Czerwona Kluy i reszta. Widziałem,
jak umierając zwraca do słońca piękną i delikatną, choć bardzo dziwną twarz, po czym jej oczy straciły swój
blask i odwróciły się, pokazując białka. Czerwona Kluy przecięła jej tętnice szyjną i wraz ze szkarłatną
zamarzającą niemal natychmiast krwią uciekło z niej życie.
- Kto to? - zapytałem, zeskakując z głazu.
- Lenizee. Łania Lenizee. Jeszcze młoda.
Jedna z kobiet, Błyszcząca Aa, pomacała pośladki dziewczyny.
- Mężczyźni pewnie nie przyniosą nic tak dobrego. Szybko uciekała... Mięso ma tak delikatne, że chyba
będzie spadać z rusztu.
- Macie zamiar ją zjeść?
- Po tym, jak ty wybierzesz jakąś cześć dla siebie, oczywiście - odpowiedziała, opacznie zrozumiawszy
moje pytanie.
- Tak - potwierdziła Czerwona Kluy. - To Poderżnięte Gardło ją zabił.
3
- Jesteśmy wyprawą myśliwską! -zawołała jedna z kobiet.
Czerwona Kluy dotknęła dłonią brody. Ten gest, jak zdążyłem się już zorientować, oznaczał „tak". W tej
samej chwili tam, skąd wybiegła przed kilkoma chwilami dziewczyna, rozległ się potężny ryk. Na skraju lasu
stała kobieta, tak wysoka i tak potężnie zbudowana, że można ją było śmiało uznać za olbrzymkę i krzyczała
coś, czego nie mogłem zrozumieć. Kobiety natychmiast jej odpowiedziały, wymachując kamieniami, którymi
ciskały za uciekającą dziewczyną. Olbrzymka chodziła nerwowo miedzy drzewami, nie przestając krzyczeć
głosem znacznie głębszym i potężniejszym, niż kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć u mężczyzny. Miała
niezwykle bujne, sięgające niemal do pasa włosy o kolorze pakuł oraz kwadratową, silną twarz, wystarczająco
szlachetną i brutalną zarazem, by jej posiadaczka mogła być jakąś królową barbarzyńców. Usiłowałem
dowiedzieć się od kobiet, kto to jest, ale robiły tyle hałasu, że nie mogłem ich przekrzyczeć, toteż wreszcie
zająłem się wyszukaniem i załadowaniem do kuszy największej i najgroźniej wyglądającej pałki, na wypadek,
gdyby olbrzymka miała zamiar się, zbliżyć.
Nie miała. Po mniej więcej godzinie bezustannych krzyków odwróciła się i zniknęła miedzy drzewami,
pozwalając kobietom zanieść w tryumfalnym pochodzie ciało dziewczyny do obozu. W drodze powrotnej
zapytałem Czerwoną Kluy, kim była ta olbrzymka.
- Ketincha - odpowiedziała.
- Ale kto to jest?
- Po prostu Ketincha, widziałeś ją przecież. Mieliśmy szczęście, że nie było z nią jej męża.
- Gdzie oni mieszkają?
- W lesie, blisko małego wodospadu. Wiesz, gdzie to jest?
Przyznałem, że nie po czym zapytałem, czy to liczne plemię.
- To nie plemię - roześmiała się Czerwona Kluy. - W okolicy jest za mało mięsa - trzeba ci było
zobaczyć Ketina. Był jeszcze ich syn, ale gdzieś sobie poszedł.
Robiło mi się niedobrze na myśl, że miałbym jeść mięso dziewczyny, mimo iż tak mało przypominała
człowieka. Kiedy jednak wrócili mężczyźni (tak się złożyło, że właściwie z pustymi rękoma), okazało się, że
odmawiając przyjęcia pożywienia spowodowałbym poważny kryzys społeczny. Nie pozostawało mi wiec nic
innego, jak przyjąć spory kawał delikatnego mięsa i przełknąć go z tak dobrą miną, jak to tylko było możliwe.
Byłem zresztą bardzo głodny, a mięso, tak miękkie (jak przepowiedziała to Błyszcząca Aa), że niemal
rozpadało się w ustach, pozbawione było właściwie smaku. (Może dlatego, że ci ludzie nie używają soli i nie
uznają przyprawionego mięsa). Na posiłek, oprócz łani Lenizee, składał się jeszcze jakiś drobny zwierzak,
upolowany przez myśliwych (mięso miał nieco twardsze, ale chyba smaczniejsze) oraz zioła i korzenie, które
uzbierały kobiety.
Kiedy tak siedzieliśmy przy ognisku zauważyłem, że mężczyźni przyglądają mi się jakoś dziwnie, ale
dopiero po dłuższym czasie zorientowałem się, dlaczego. Zaczęła mi rosnąć broda, a oni, oprócz rzadkiego
meszku na górnej wardze, nie mieli żadnego zarostu. Kiedy zrozumiałem, co jest nie tak, przeprosiłem i
poszedłem do wskazanej mi rano „łazienki". Wśród przedmiotów, jakie znalazłem w kieszeniach byłą też
golarka, toteż użyłem jej, a kiedy byłem już pewien, że moja twarz jest zupełnie gładka, wróciłem do ogniska.
Niektórzy zdawali się być zaskoczeni zmianą w moim wyglądzie, ale chyba szybko uznali, że to, co widzieli
wcześniej, było po prostu cieniem rzucanym przez pełgający płomień. Taką mam w każdym bądź razie
nadzieję.
Trzeci dzień. Nie wiem czy powinienem najpierw opowiedzieć o tym, co najważniejsze, czy po prostu
zdać relacje z wydarzeń w takiej kolejności, w jakiej następowały? Zastanawiałem się nad tym, zanim
włączyłem to urządzenie i doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie zacząć od streszczenia tego, co, jak mi się
wydaje, było najistotniejsze. Spróbowałem, ale natychmiast wpadłem w pułapkę nie kończących się wyjaśnień,
wyprzedzających relacje o wypadkach, do których miały się odnosić.
Dzisiaj poszedłem z mężczyznami na polowanie. Czerwona Kluy naopowiadała im, jak szybko potrafię
biegać i że bez wysiłku naciągam kusze jej syna, toteż odnosili się do mnie nieufnie i nawet z odrobiną
wrogości.
Sposób, w jaki polują, nie wymaga żadnych wielkich umiejętności. Przez pół dnia, czy nawet trochę
więcej, przedzieraliśmy się przez las, nie natrafiając po drodze na nic lepszego niż kilka małych zwierzątek,
takich, jakie jadłem wczorajszego wieczoru. Mają długie puszyste ogony, przypominają trochę małpy i są
niezwykle zwinne. Jest ich kilka rodzajów, ale przynajmniej dla mnie są tak do siebie podobne z wyglądu i
zachowania, że tylko z wielkim trudem można je odróżnić. Mężczyźni strzelali do nich przy każdej okazji,
używając gładkich, pozbawionych kolców pałek; ubitą zwierzynę zakopywali w śniegu, zaznaczając miejsce
odpowiednio splecionymi gałązkami.
Po czterech czy pięciu godzinach wędrówki trafiliśmy na trop, który z całą pewnością należał do
potężnych rozmiarów człowieka, poruszającego się olbrzymimi krokami. Przypomniałem sobie, co Czerwona
Kluy mówiła mi o Ketinie, mężu Ketinchy – nie był to ktoś, kogo pragnąłbym spotkać w środku zasypanego
śniegiem lasu. Mężczyźni jednak zdawali się mieć na ten temat wręcz przeciwne zdanie, bowiem od razu
4
zaintonowali tajemniczą, to wznoszącą się, to znów opadającą pieśń i ruszyli przed siebie szybkim truchtem,
który pozwalał im utrzymywać się na powierzchni kopnego śniegu. Po kilku próbach, kiedy to biegłem albo za
szybko, albo za wolno, udało mi się w pełni opanować te nową dla mnie umiejętność. (Z racji mego niskiego
wzrostu było mi chyba nawet łatwiej niż im). Ich przywódca, syn Czerwonej Kluy zwany Długim Nożem,
widząc, że z początku miałem pewne kłopoty, powiedział mi, że zwykle biega się znacznie łatwiej i że dzisiaj
śnieg jest wyjątkowo nieprzyjemny. Zapytałem, czy to dlatego, że jest głębszy, niż zazwyczaj.
- Nie - odparł. - Często jest nawet jeszcze głębszy. Ale kiedy poleży kilka dni, a nie ma nowych opadów,
zamarza z wierzchu jak tafla jeziora. Wtedy po prostu się po nim chodzi i o wiele łatwiej jest polować. Czasem,
kiedy spadnie go bardzo dużo, w ogóle nie można się poruszać; siedzimy wtedy w obozie i czekamy, aż
stwardnieje.
Wiatr przybrał na sile i zaczął formować nowe zaspy. Zapytałem, czy to nie utrudni nam drogi.
- Nie, bo nie jest taki sypki. Gorzej z wiatrem, będzie się źle strzelać.
- Wiec koniec z małpkami?
Roześmiał się.
- No pewnie, tropimy przecież Nashhwonka. To dobrze, że jest taki duży – podejdziemy blisko i
będziemy strzelać z wiatrem. Nie powinniśmy chybić.
Wiatr był tak zimny, że z każdym oddechem zdawało mi się, że zamarzają mi płuca. Biegłem obok
Długiego Noża przez jakieś dwa czy trzy kilometry – inni zostali trochę z tyłu – kiedy zapytał:
- Czy w swoim kraju nigdy nie biegałeś po śniegu?
Odpowiedziałem, że nie pamiętam mojego kraju.
- Ktoś rzucił na ciebie urok. Powinieneś się cieszyć.
- Dlaczego?
- Bo nikt cię nie zabije. Kiedy ginie zaczarowane zwierzę, urok szuka nowego domu i przenosi się na
jego zabójcę.
- Nie jestem zwierzęciem.
Zachichotał, nie przerywając biegu.
- Wszystkie zwierzęta tak mówią. Nashhwonk też, uważaj.
- Czy on nas aby nie usłyszy? Przecież śpiewacie...
- Chcemy, żeby nas usłyszał. Boi się nas, wiec zacznie uciekać. Kiedy go dogonimy, będzie zbyt
zmęczony, żeby się dobrze bronić. Jest za duży do biegania po śniegu.
- Czy Ketin też jest za duży?
Z wyrazu twarzy Długiego Noża wywnioskowałem, że w lepszym tonie byłoby nie wymieniać tego
imienia.
- Ketin ma bardzo lekki krok - odpowiedział i zwiększył tempo, tak że po chwili miał nade mną dziesięć
metrów przewagi.
Było to zachowanie do tego stopnia dziecinne, że wstyd powiedzieć, ale aż mi się udzieliło.
Przyśpieszyłem i tak, jak się tego spodziewałem, okazało się, że potrafię biec znacznie szybciej od niego.
Dogoniłem go i przez chwile biegliśmy ramię w ramie, po czym, starając się cały czas poruszać niezbyt
wysokimi skokami, wyprzedziłem go i bez żadnych problemów pozostawiłem z tyłu. Aby podkreślić moją
wyższość, nie zwalniałem tempa, aż wreszcie cała gromada znalazła się poza zasięgiem mojego wzroku i
słuchu.
Las robił się coraz bardziej gesty i wkrótce znaczną cześć energii musiałem poświecić na kluczenie
miedzy pniami i przeskakiwanie połamanych konarów. Nagle, przedarłszy się przez splątane zarośla, znalazłem
się na otwartej przestrzeni. Wiatr tymczasem zamienił się w prawdziwą wichurę, ale pomimo zacinającego
śniegu mogłem dostrzec w odległości mniej więcej kilometra przede mną szeroki na co najmniej sto metrów,
częściowo przysypany już śniegiem, ale ciągle jeszcze doskonale widoczny ślad. Wspinał się szeroką wstęgą na
łagodne wzniesienie, zupełnie jakby jakaś nieprawdopodobna siła przepchnęła tedy wielusettonowy ciężar.
Zapomniawszy momentalnie o Nashhwonku, którego tropem do tej pory szedłem, popędziłem przed
siebie, by zbadać z bliska tajemnicze zjawisko. Widok zasłaniał mi częściowo mały pagórek, a kiedy znalazłem
się na jego wierzchołku, ujrzałem coś, co kazało mi natychmiast odłożyć na bok wszelkie myśli o badaniu
zagadkowego szlaku. Na samym jego środku, na masywnym krześle wykonanym z ciemnego drewna siedział
człowiek większy, niż mógłbym to sobie wyobrazić w najśmielszych przypuszczeniach. Twarz miał zwróconą
w moją stronę, jakby spodziewał się mego nadejścia, aczkolwiek coś w jego grubych rysach zdawało się
świadczyć o tym, że nie oczekiwał mnie tak szybko.
- Jesteś jednym z nich? - zapytał, lekkim ruchem głowy pokazując, że ma na myśli członków plemienia,
których pieśń, przytłumiona odległością i padającym śniegiem, właśnie w tej chwili dotarła do moich uszu.
- Nie – odparłem. - Jestem ich gościem.
- Ale polujesz z nimi.
Wstał i dosyć niezgrabnie obszedł swoje krzesło, by stanąć za jego oparciem. Choć był potężnie
zbudowany i bardzo wysoki, to i tak jego nogi wydawały się nieproporcjonalnie długie.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin