martwedusze.pdf

(1013 KB) Pobierz
12492219 UNPDF
MIKOŁAJ GOGOL
MARTWE DUSZE
Wydawnictwo „Tower Press”
Gdańsk 2001
1
ROZDZIAŁ I
Do bramy hotelu w gubernialnym mieście N. wjechała dość ładna, nieduża bryczka na resorach,
w rodzaju tych, którymi jeżdżą kawalerowie: dymisjonowani podpułkownicy, sztabskapitanowie,
ziemianie posiadający około setki dusz chłopskich, słowem wszyscy ci, których nazywają średnio
zamożnymi. W bryczce siedział pan niezbyt przystojny, ale i niebrzydki, ani nazbyt tłusty, ani
nazbyt chudy; nie można powiedzieć, żeby stary, jednak niezbyt młody. Przyjazd jego nie zrobił w
mieście żadnego hałasu i nie towarzyszyło mu nic szczególnego; tylko dwaj rosyjscy chłopi,
stojący u drzwi karczmy naprzeciwko hotelu, poczynili jakieś spostrzeżenia, odnoszące się zresztą
bardziej do pojazdu niż do tego, kto w nim siedział. – Patrzaj no – powiedział jeden do drugiego –
to ci koło! Jak myślisz, dojechałoby to koło, jakby było trzeba, do Moskwy, czyby nie dojechało? –
Dojechałoby – odpowiedział drugi. – A do Kazania, to myślę, że nie dojechałoby? – Do Kazania
nie dojechałoby – odpowiedział drugi. Na tym się rozmowa skończyła. I jeszcze, kiedy bryczka
podjechała do hotelu, nawinął się młodzieniec w białych dymkowych pantalonach, bardzo wąskich
i krótkich, we fraku z pretensjami do mody, spod którego widać było gors spięty tulską spinką z
pistoletem z brązu. Młodzieniec odwrócił się, popatrzył na pojazd, przytrzymał ręką czapkę, która
mu omal nie zleciała na wietrze, i poszedł w swoją stronę.
Gdy pojazd wjechał w podwórze, pan został przyjęty przez służącego z hotelu albo, jak ich
nazywają, numerowego, człowieka żywego i ruchliwego do tego stopnia, że nawet nie można było
dostrzec, jaką miał twarz. Wybiegł zwinnie z serwetką w ręku, długi i w długim kortowym
surducie, z kołnierzem omal że nie na głowie, potrząsnął włosami i zwinnie poprowadził pana na
górę przez całą drewnianą galerię do zesłanego mu przez Boga pokoju. Pokój był wiadomego
rodzaju, bo i hotel też był wiadomego rodzaju, to jest właśnie taki, jakie zwykle bywają w miastach
gubernialnych, gdzie za dwa ruble na dobę przejezdni otrzymują dogodny pokój z karaluchami jak
suszone śliwki, wyglądającymi ze wszystkich kątów, i z drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia
zawsze zastawionymi komodą, gdzie zagospodarowuje się sąsiad, człowiek małomówny i
spokojny, ale nadzwyczaj ciekawy, interesujący się wszystkimi drobiazgami dotyczącymi
przyjezdnego. Front hotelu odpowiadał jego wnętrzu: był bardzo długi, jednopiętrowy; parter nie
był otynkowany i świecił ciemnoczerwonymi cegiełkami, jeszcze bardziej pociemniałymi skutkiem
pogody i z natury brudnymi; pierwsze piętro było pomalowane odwieczną żółtą farbą; na dole były
sklepiły z chomątami, powrozami i obwarzankami. W narożnym sklepiku, a właściwie w oknie,
tkwił handlarz sbitniem 1 , z samowarem z czerwonej miedzi i o twarzy tak samo czerwonej jak
samowar, tak że z daleka można było pomyśleć, że na oknie stoją dwa samowary, gdyby jeden z
samowarów nie miał czarnej jak smoła brody.
Podczas gdy przyjezdny pan oglądał swój pokój, wniesiono jego bagaż: przede wszystkim
walizę z białej skóry, trochę zniszczoną, co wskazywało, że nie po raz pierwszy była w drodze.
Walizkę wniósł stangret Selifan, niziutki mężczyzna w kożuszku, i lokaj Pietrek, chłopisko lat
około trzydziestu, w luźnym znoszonym surducie, widocznie po panu, z wyglądu nieco surowy, z
bardzo grubymi wargami i nosem. Za walizą wniesiono niewielki mahoniowy sepet wykładany
brzeziną karelską, prawidła do butów i pieczoną kurę owiniętą w niebieski papier. Gdy wszystko to
przyniesiono, stangret Selifan poszedł do stajni zająć się końmi, a lokaj Pietrek zaczął się urządzać
1 Sbitień – napój z wrządku zaprawionego miodem i korzeniami
2
w małym przedpokoiku, bardzo ciemnej norce, dokąd zdążył już przynieść swój szynel, a wraz z
nim jakiś własny zapach, który udzielił się i przyniesionemu zaraz potem workowi z różnymi
lokajskimi przyborami. W tej norce przysunął do ściany wąziutkie łóżko na trzech nogach,
nakrywając je czymś podobnym do małego materaca, zbitym i płaskim jak blin i, być może, tak
samo zatłuszczonym jak blin, który udało mu się wydębić od właściciela hotelu.
Podczas gdy służący krzątali się zapobiegliwie, pan udał się do ogólnej sali. Jakie bywają te
ogólne sale – każdy przejezdny wie bardzo dobrze. Takie same ściany, wymalowane olejną farbą,
pociemniałe u góry od fajczanego dymu i wyświecone u dołu plecami różnych przejezdnych, a
zwłaszcza miejscowymi kupieckimi, kupcy bowiem w dni targowe przychodzili tu w sześciu albo
w siedmiu wypijać wiadomą ilość herbaty; taki sam zakopcony żyrandol z mnóstwem wiszących
szkiełek, które dygotały i dzwoniły za każdym razem, gdy numerowy przebiegał po wytartych
chodnikach, żwawo wymachując tacą, na której było takie mnóstwo szklanek do herbaty, jak
ptaków na brzegach morza; takie same obrazy na całą ścianę, malowane olejnymi farbami; słowem,
wszystko to samo co i wszędzie; ta tylko różnica, że na jednym obrazie była namalowana nimfa z
takimi ogromnymi piersiami, jakich czytelnik zapewne nigdy nie oglądał. Podobna igraszka natury
zdarza się zresztą na różnych obrazach historycznych, nie wiadomo kiedy, skąd i przez kogo
przywiezionych do nas, do Rosji, niekiedy nawet przez naszych wielkich panów, miłośników
sztuki, którzy zakupili je we Włoszech za radą wiozących ich pocztylionów. Pan zdjął czapkę i
odwiązał z szyi wełniany, o tęczowych kolorach szalik, jaki ludziom żonatym własnoręcznie robi
żona, dając przy tym dobre rady, jak go zawiązywać, a kawalerom – nie mogę na pewno
powiedzieć, kto im robi, Bóg ich raczy wiedzieć, ja nigdy nie nosiłem takich szalików.
Odwiązawszy szalik, pan kazał sobie podać obiad. Podczas gdy podawano mu różne zwykłe w
restauracjach potrawy, jako to: kapuśniak z kruchym pierożkiem, umyślnie w ciągu kilku tygodni
przechowywanym dla przejezdnych, móżdżek z groszkiem, kiełbaski z kapustą, pieczoną pulardę,
kiszone ogórki i odwieczny kruchy, słodki pierożek zawsze gotów do usług; podczas gdy mu to
wszystko podawano i na gorąco, i na zimno, kazał służącemu, czyli numerowemu, opowiadać sobie
różne głupstwa o tym, kto dawniej prowadził tę restaurację, a kto teraz, i czy dużo daje dochodu, i
czy gospodarz wielki łajdak, na co numerowy zazwyczaj odpowiadał: „O, wielki złodziej, proszę
pana!” Jak w oświeconej Europie, tak samo i w oświeconej Rosji istnieje teraz wielu szanownych
ludzi, którzy nie mogą zjeść w restauracji, żeby nie pogadać ze służącym, a niekiedy nawet
zabawnie sobie z niego pożartować. Zresztą, przyjezdny nie zadawał tylko próżnych pytań; z
nadzwyczajną ścisłością rozpytywał się, kto jest w mieście gubernatorem, kto prezesem sądu, kto
prokuratorem –słowem, nie opuścił żadnego Ważniejszego urzędnika, ale z jeszcze większą
ścisłością, jeżeli nawet nie ze szczególnym zainteresowaniem, rozpytywał się o wszystkich
zamożniejszych obywateli ziemskich: ile kto ma dusz chłopskich, jak daleko mieszka od miasta,
nawet jaki ma charakter i jak często przyjeżdża, rozpytywał się uważnie o stan prowincji, czy nie
było w ich guberni jakich chorób, epidemicznej gorączki, jakiejś zabójczej febry, ospy i tym
podobnych, a wszystko to tak szczegółowo i z taką dokładnością, która wskazywała na coś więcej
niż na zwykłą ciekawość. Pan miał w obejściu coś solidnego i wycierał nos niebywale głośno. Nie
wiadomo, jak on to robił, ale nos jego grzmiał jak trąba. Ta na pozór niewinna właściwość
przysporzyła mu jednak wiele szacunku ze strony służącego z restauracji, tak że ten za każdym
razem, gdy słyszał ów dźwięk, potrząsał włosami, prostował się z szacunkiem i nachylając głowę z
wysokości pytał: „Czy wielmożny pan sobie czego nie życzy?” Po obiedzie pan wypił filiżankę
kawy i usiadł na kanapie, podłożywszy sobie pod plecy poduszkę, którą w rosyjskich restauracjach
zamiast elastyczną wełną wypychają czymś bardzo podobnym do cegieł i kamieni brukowych.
Wkrótce zaczął ziewać i kazał się odprowadzić do swego numeru, gdzie położywszy się zasnął na
dwie godziny. Odpocząwszy, napisał na kawałku papieru – na prośbę służącego z restauracji – swą
rangę, imię i nazwisko, w celu zameldowania tam gdzie należy, w policji. Numerowy, schodząc ze
schodów, przesylabizował z kartki, co następuje: radca kolegialny Paweł Iwanowicz Cziczikow,
obywatel ziemski, w sprawach prywatnych. Gdy numerowy wciąż jeszcze sylabizując
3
odcyfrowywał kartkę, sam Paweł Iwanowicz udał się, by obejrzeć miasto, z którego był, zdaje się,
zadowolony, albowiem znalazł, iż miasto bynajmniej nie ustępuje innym miastom gubernialnym.
Mocno biła w oczy żółta farba na kamienicach i skromnie ciemniała szara na drewnianych domach.
Domy były parterowe i półtorapiętrowe, z odwiecznymi facjatkami, bardzo ładnymi według
mniemania gubernialnych architektów. Gdzieniegdzie domy te wydawały się zagubione pośród
szerokiej jak pole ulicy i nie kończących się drewnianych płotów; gdzieniegdzie zbijały się w kupę
i tam widać było więcej ludzi i ożywienia. Trafiały się prawie zmyte deszczem szyldy z rogalami i
z butami, tu i ówdzie z namalowanymi niebieskimi spodniami i z nazwiskiem jakiegoś krawca
Arszawskiego; tu sklep z czapkami, z napisem: „Cudzoziemiec Wasyl Fiodorow”; ówdzie
namalowany bilard z dwoma graczami we frakach, w jakie ubierają się u nas w teatrach goście
wchodzący na scenę w ostatnim akcie. Gracze byli namalowani z wycelowanymi kijami, z trochę
wykręconymi w tył rękami i krzywymi nogami, które dopiero co wykonały w powietrzu entrechat .
Pod tym wszystkim było napisane: „A oto zakład”. Tu i ówdzie, wprost na ulicy, stały stoły z
orzechami, mydłem i piernikami podobnymi do mydła; tam znów garkuchnia z namalowaną tłustą
rybą i wetkniętym w nią widelcem. Najczęściej zaś można było zauważyć pociemniałe dwugłowe
orły państwowe, które teraz już zostały zastąpione lakonicznym napisem: „Szynk”. Bruki wszędzie
były kiepskie. Zajrzał i do ogrodu miejskiego, składającego się z cieniutkich drzewek, które się źle
przyjęły, z podpórkami w kształcie trójkątów u dołu, bardzo ładnie pomalowanymi zieloną farbą
olejną. Zresztą, chociaż te drzewka nie były wyższe od trzciny, pisano o nich w gazetach przy
opisie iluminacji, że „miasto nasze zostało dzięki staraniom naczelnika miasta przyozdobione
ogrodem, składającym się z cienistych, rozłożystych. drzew, dających ochłodę w skwarny dzień” i
że przy tym „było bardzo miło patrzeć, jak serca obywateli drżały z nadmiaru wdzięczności i
wylewały potoki łez na znak uznania dla pana naczelnika miasta”. Rozpytawszy szczegółowo
strażnika, którędy można by przejść bliżej, jeżeli będzie trzeba, do soboru, do miejsc publicznych,
do gubernatora, poszedł spojrzeć na rzekę przepływającą przez środek miasta; po drodze zdarł
przybity do słupa afisz, żeby po przyjściu do domu dokładnie go przeczytać; popatrzył uważnie na
idącą po drewnianym chodniku damę o niebrzydkiej powierzchowności, za którą szedł chłopiec w
wojskowym mundurze, z zawiniątkiem w ręku, i jeszcze raz obrzuciwszy wszystko spojrzeniem,
jakby po to, żeby dobrze zapamiętać położenie, udał się do domu, prosto do swego numeru,
podtrzymywany z lekka na schodach przez służącego z restauracji. Po wypiciu herbaty usiadł przy
stole, kazał sobie podać świecę, wyjął z kieszeni afisz, podniósł go do świecy i zaczął czytać
mrużąc trochę prawe oko. Zresztą w afiszu nie było nic godnego uwagi: wystawiano dramat pana
Kotzebue, w którym Rollę grał pan Poplewin, Korę – panna Ziabłowa, inne osoby były jeszcze
mniej ciekawe; jednakże przeczytał je wszystkie, doszedł nawet do ceny parteru i dowiedział się, że
afisz był drukowany w drukarni zarządu gubemialnego; później odwrócił na drugą stronę, żeby
zobaczyć, czy i tam czego nie ma, ale nic nie znalazłszy przetarł oczy, zwinął arkusz starannie i
włożył go do swego sepetu, gdzie miał zwyczaj kłaść wszystko, co popadło. Dzień, zdaje się, został
zakończony porcją zimnej cielęciny, butelką musującego kwasu i mocnym snem na cały regulator,
jak się wyrażają w niektórych miejscowościach obszernego państwa rosyjskiego.
Cały następny dzień był poświęcony wizytom; przyjezdny poszedł składać wizyty wszystkim
miejskim dygnitarzom. Złożył uszanowanie gubernatorowi, który, okazało się, był, podobnie jak
Cziczikow, ani tłusty, ani chudy, miał na szyi Annę i mówiono nawet, że był przedstawiony do
gwiazdy; zresztą był to wielki poczciwiec i nawet sam wyszywał czasem na tiulu. Potem udał się
do wicegubernatora, potem był u prokuratora, u prezesa sądu, u policmajstra, u dzierżawcy
wódczanego, u zarządzającego fabrykami rządowymi... szkoda, że trochę trudno zapamiętać
wszystkich możnych tego świata; ale wystarczy powiedzieć, że przyjezdny okazał wielką gorliwość
pod względem wizyt. Przyszedł nawet złożyć uszanowanie inspektorowi zarządu szpitali i
miejskiemu architektowi. I potem długo jeszcze siedział w bryczce, namyślając się, komu by
jeszcze złożyć wizytę, ale nie znalazło się już w mieście więcej urzędników. W rozmowach z tymi
potęgami umiał bardzo zręcznie pochlebiać każdemu. Gubernatorowi napomknął jakoś, że do jego
4
guberni wjeżdża się jak do raju, drogi wszędzie aksamitne, i że te władze, które naznaczają
mądrych dygnitarzy, godne są wielkiej pochwały. Policmajstrowi powiedział coś bardzo
pochlebnego o miejskich strażnikach, a w rozmowach z wicegubernatorem i prezesem sądu, którzy
byli dopiero radcami stanu, powiedział nawet przez omyłkę dwa razy: „ekscelencjo”, co im się
bardzo spodobało. Skutek był taki, że gubernator poprosił go do siebie tego samego dnia na
prywatny wieczorek, inni urzędnicy także – ten na obiad, ów na partię bostona, tamten na herbatę.
Przyjezdny, jak się zdaje, unikał mówienia o sobie; a jeżeli mówił, to jakimiś ogólnikowymi
zwrotami, z wyraźną skromnością, i rozmowa z nim w takich wypadkach przybierała nieco
książkowy charakter, że jest nic nie znaczącym robakiem tego świata i nie godzien, żeby się nim
zbytnio zajmowano, że wiele doświadczył w swoim życiu, że na służbie cierpiał w imię prawdy,
miał wielu nieprzyjaciół, grożących nawet jego życiu, i że teraz, pragnąc spokoju, szuka sobie
wreszcie miejsca do osiedlenia się, i że po przybyciu do lego miasta uznał za swój obowiązek
okazać szacunek pierwszym jego dygnitarzom. Oto wszystko, czego się dowiedziano w mieście o
tej nowej osobistości, która w bardzo krótkim czasie nie omieszkała pokazać się na
gubernatorskim. wieczorku. Przygotowania do tego wieczorku zajęły przeszło dwie godziny i tu
przyjezdny okazał taką dbałość o toaletę, jaką nie wszędzie się widuje. Po krótkim śnie poobiednim
kazał sobie podać przybory do mycia i nadzwyczajnie długo nacierał mydłem oba policzki
podparłszy je od wewnątrz językiem; potem, wziąwszy z ramienia numerowego ręcznik, wytarł
nim ze wszystkich stron swą pełną twarz, zacząwszy od uszu i parsknąwszy przedtem dwa razy
prosto w twarz numerowego. Potem włożył przed lustrem gors, wyrwał dwa wyłażące z nosa
włoski i bezpośrednio potem nałożył frak koloru borówek „z iskrą”. Tak ubrany pojechał własnym
ekwipażem przez niezmiernie szerokie ulice, oświetlone skąpym światłem gdzieniegdzie
błyszczących okien. Zresztą dom gubernatora był oświetlony prawie jak na bal; powozy z
latarniami, przed podjazdem dwóch żandarmów, okrzyki forysiów w oddali – słowem, wszystko
jak należy. Cziczikow po wejściu do salonu byt zmuszony na chwilę przymrużyć oczy, bo blask
świec, lamp i damskich sukien byt straszny. Wszystko było zalane światłem. Czarne fraki
przemykały i krążyły pojedynczo lub grupami tu i tam, jak krążą muchy po białej lśniącej
rafinadzie w czasie gorącego lipcowego lata, kiedy stara klucznica przy otwartym oknie rąbie ją i
dzieli na błyszczące kawałki; wszystkie dzieci patrzą zebrawszy się wokoło, śledząc ciekawe ruchy
jej szorstkich rąk podnoszących młotek, a powietrzne szwadrony much, unoszone lekkim
powiewem, wlatują śmiało, jak prawowici gospodarze, i korzystając z krótkowzroczności staruszki
i ze słońca, które oślepia jej oczy, obsiadają smaczne kąski: tam pojedynczo, ówdzie zwartymi
grupami. Nasycone bogatym latem, które i tak na każdym kroku rozstawia smaczne potrawy,
przyleciały wcale nie po to, żeby jeść, lecz żeby tylko się pokazać, przejść się tam i z powrotem po
rozsypanym cukrze, potrzeć jedną o drugą tylne albo przednie łapki, podrapać się nimi pod
skrzydełkami albo wyciągnąwszy obie przednie łapki potrzeć sobie nimi nad głową, obrócić się i
znów odlecieć, i znów przylecieć nowymi dokuczliwymi szwadronami.
Cziczikow nie zdążył się rozejrzeć, a już został wzięty pod rękę przez gubernatora, który
natychmiast przedstawił go gubernatorowej. Przyjezdny gość i tu umiał się znaleźć; powiedział
jakiś komplement, całkiem odpowiedni dla człowieka w średnim wieku, posiadającego rangę
niezbyt wysoką, ale i niezbyt niską. Gdy pary taneczne przycisnęły wszystkich do ściany,
założywszy ręce w tył, spoglądał na nie bardzo uważnie przez dwie minuty. Wiele dam było
ubranych ładnie i modnie, inne ubrały się w to, co Bóg dał w mieście prowincjonalnym. Mężczyźni
tutaj, jak i wszędzie, byli dwóch rodzajów: jedni chudzi, uwijający się wciąż koło dam; niektórzy z
nich byli tacy, że trudno ich było odróżnić od petersburżan: mieli tak samo starannie, z rozmysłem i
gustem zaczesane bokobrody albo też miłe, zupełnie gładko ogolone owale twarzy, tak samo
niedbale przysiadali się do dam, tak samo mówili po francusku i rozśmieszali damy tak samo jak w
Petersburgu. Inny rodzaj mężczyzn stanowili tłuści albo też tacy jak Cziczikow, to jest nie żeby
nazbyt tłuści, ale i nie chudzi. Ci, wprost przeciwnie, krzywili się i stronili od dam, i tylko
rozglądali się po kątach, czy służący gubernatora nie rozstawia gdzie zielonego stolika do wista.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin