Polska a Unia Europejska.doc

(201 KB) Pobierz
Polska a Unia Europejska

Polska a Unia Europejska. 44 pytania
Prof. Jerzy Robert Nowak

 

okladka

 


  Problem stosunków z Unią Europejską staje się coraz bardziej kluczowy dla przyszłości Polski. Stąd tak ważne jest spoglądanie na nie w sposób obiektywny i rzeczowy, bez propagandowych upiększeń, którymi "częstuje" nas przeważająca większość mediów. Ostatnie propozycje UE w sprawie bezpośrednich dopłat dla rolników wyraźnie pokazały, jak Unia chce realizować swoje interesy wobec krajów kandydujących. Jest to prawdziwie alarmowy sygnał dla Polaków, aby wreszcie przestali żyć iluzjami na temat rzekomego unijnego eldorado. A także, aby zaczęli postrzegać stosunki z Unią według jedynego uzasadnionego kryterium - rachunku zysków i strat. Tak jak to już dawno robią Czesi, Węgrzy i Słowacy.

Aby ułatwić przyszłe dyskusje wokół jakże trudnych dylematów dotyczących stosunków Polski i UE, proponuję uważne przeanalizowanie postawionych przeze mnie 21 pytań pod adresem bezkrytycznych euroentuzjastów. Daję w tym kontekście również 21 moich odpowiedzi z nadzieją, że mogą one się przysłużyć do sprowokowania dalszych dyskusji na ten temat. I to zarówno na łamach "Naszego Dziennika", jak i na różnych innych forach dyskusji wokół UE.
Stawiając te pytania i odpowiedzi, nie ukrywam swego zaniepokojenia dotychczasowym stanem naszych negocjacji z UE. Obawiam się bowiem, że w tym kontekście aż nadto prawdziwe jest stwierdzenie Jerzego Kropiwnickiego, b. ministra rządu Buzka. Już parę lat temu w jednym z wywiadów na temat stosunków Polski z Unią Europejską powiedział: "Znaleźliśmy się w takiej sytuacji jak łatwowierna dziewczyna w przedwojennych romansach, która, dając przed ślubem to, co powinna dać po ślubie, straciła zainteresowanie partnera".
Prezentowane w moim tekście dane faktograficzne świadomie oparłem w głównej mierze na informacjach podawanych w książkach polskich autorów prounijnych, w tekstach zachodnich ekonomistów, publikacjach "Gazety Wyborczej", "Rzeczpospolitej" czy "Trybuny". Utrudni to próby podważania wynikających z nich szokujących wniosków poprzez dezawuowanie ich jako rzekomo tendencyjnych uogólnień prawicowych eurosceptyków. Warto w publicznych debatach przytoczyć prounijnym panegirystom bardzo niewygodne dla nich dane, zamieszczane w najbliższych im ideowo mediach.

  1. Czy prawdą jest, że w ciągu kilkunastu lat po 1989 roku biedna Polska faktycznie "obdarowała" kraje Unii Europejskiej jednostronnymi korzyściami w sferze gospodarczej?

    Zrobiliśmy to na wiele sposobów. Przede wszystkim poprzez oszukańczą "prywatyzację" ze szkodą dla Polski, tj. sprzedaż za bezcen zagranicznym biznesmenom jakże wielu cennych polskich przedsiębiorstw. Nie słuchano ostrzeżeń wybitnych zagranicznych ekonomistów, wypowiadanych już na początku tego tak fatalnego dla Polski procederu. Przypomnę, że jeden z najwybitniejszych ekonomistów amerykańskich John Kenneth Galbraith już w 1991 r. ostrzegał na łamach wrocławskiej "Odry" (nr 2 z 1991 r.) przed wyprzedażą przemysłu w ręce zagraniczne, mówiąc: "Jestem za inwestycjami zagranicznymi. Ale niedawno spotkałem kogoś, kto właśnie wrócił z Polski i kto ma nadzieję, że w ciągu 4-5 lat znaczna część przemysłu polskiego zostanie przejęta przez Niemców i Amerykanów. Uważam to za nadzwyczaj głupie. Polski przemysł musi być własnością Polaków i być zarządzany przez Polaków". Galbraith krytycznie oceniał również naiwną wiarę w Polsce w różnych, masowo odwiedzających nasz kraj, doradców z Zachodu, twierdząc, że "tacy doradcy potrafiliby doprowadzić do bankructwa nawet Stany Zjednoczone".
    Podobne ostrzeżenia przed wyprzedażą przedsiębiorstw polskich w ręce zagraniczne wypowiadał laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii prof. Milton Friedman w wywiadzie dla miesięcznika "Res Publica" (nr 10 z 1990 r.). Friedman powiedział tam m.in.:
    "Kolejna sprawa dotyczy wysuwanych często sugestii, aby sprzedać przedsiębiorstwa cudzoziemcom. Ponieważ nie wydaje się, by rząd polski sprzedać mógł Polakom Stocznię Gdańską, huty i inne wielkie przedsiębiorstwa po realnych cenach, ludzie powiadają, żeby sprzedać je cudzoziemcom. Uważam, że byłby to błąd. Po pierwsze, moglibyście je sprzedać tylko po bardzo niskich cenach, niemal za nic. Kto by na tym skorzystał? Głównie cudzoziemcy, nie Polacy. Po drugie, sytuacja, w której duża część podstawowych środków produkcji danego kraju znajduje się w rękach cudzoziemców, jest na dłuższą metę politycznie nie do zaakceptowania.
    Pamiętajcie jedno: cudzoziemcy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, lecz po to, by pomóc sobie. Cudzoziemcy powinni mieć pełną swobodę inwestowania w Polsce, ale tylko wtedy, gdy będzie to w interesie Polski (...)".
    Już w 1992 roku były dyrektor PWN Adam Bromberg, emigrant z 1968 r., od dziesięcioleci przebywający na Zachodzie, ostrzegał: "Aniśmy się nie spostrzegli i któryś tam rok z kolei POMAGAMY Zachodowi".
    Nader wymowne w tym kontekście były oceny wypowiadane ku zaskoczeniu publicysty z "Gazety Wyborczej" (nr z 4 stycznia 2000 r.) przez udzielającego mu wywiadu Macieja Olexa-Szczytowskiego wchodzącego w skład grupy Dresdner Bank, drugiej co do wielkości kapitału niemieckiej instytucji finansowej, odpowiedzialnej za współpracę z największymi klientami na terenie Europy Środkowej i Wschodniej.
    Stwierdził on wprost, że przez nazbyt pochopnie prowadzone prywatyzacje podarowaliśmy zagranicznym inwestorom "od pięciu do siedmiu miliardów dolarów". (Liczni ekonomiści, w tym profesor Kazimierz Poznański, oceniają, że podarowaliśmy Zachodowi wielokrotnie większą sumę). Na próżno główny ekspert ekonomiczny "Gazety Wyborczej" Witold Gadomski próbował przekonać rozmówcę z Dresdner Bank, że w ogóle nie istnieje coś takiego jak "kapitał narodowy", tożsamość narodowa, etc. Olex-Szczytowski z Dresdner Bank, a więc "Europejczyk", cierpliwie tłumaczył ekspertowi "Wyborczej" jak dziecku, że trzeba stawiać przede wszystkim na polskie, dobrze prosperujące firmy, że nie każda sprzedaż polskich firm inwestorom zagranicznym się opłaca, choćby nawet czasowo łatała luki w budżecie. Według Olexa-Szczytowskiego, "Nie wszyscy inwestorzy są zainteresowani rozwojem w Polsce technologii i nowoczesnej produkcji. Wielu z nich kupuje polskie przedsiębiorstwa tylko po to, by uzyskać dostęp do rynku. Na dłuższą metę działa to niekorzystnie na strukturę polskiej gospodarki, choćby przyczyniając się do powstawania deficytowego bilansu handlowego (...) nie jest także prawdą, że nie mamy innego wyjścia, jak tylko sprzedawać kluczowe firmy inwestorom zagranicznym, którzy przejmą nad nimi całkowitą kontrolę (...). W kraju o rozmiarach Polski znacząca część dużych, prężnych firm powinna mieć narodową tożsamość. Te firmy powinny mieć tu swoją centralę i polski zarząd. Prawie wszystkie firmy inwestujące globalnie mają narodową tożsamość.
    Blisko centrali, w rodzinnym kraju wydaje się więcej na rozwój produkcji, inwestuje w najnowsze technologie, stwarza się więcej miejsc pracy, tworzy się większą wartość dodatkową, płaci się więcej podatków niż na peryferiach (...). Inwestor zagraniczny często, wbrew pozorom, nie udoskonala polskiej firmy, podnosząc ją do najwyższego poziomu światowego. Polska firma po przejęciu przez takiego inwestora traci wpływ na swój rozwój. Nigdy też nie będzie mogła inwestować za granicą i eksportować z Polski do własnych spółek zależnych. Ze stu największych polskich firm przeszło 40 procent zysku netto jest własnością zagranicznych inwestorów strategicznych. Jeśli uwzględnić wielkie firmy przeznaczone na sprzedaż takim inwestorom (np. Telekomunikację Polską), to szybko proporcje te osiągną 75 proc. W ten sposób stajemy się gospodarką peryferyjną.
    Znaczący wpływ na wzrost gospodarczy ma narodowe morale gospodarcze (...). Dobrze prosperujące firmy dadzą Polakom zaufanie we własne siły, zachęcą największe talenty do pozostania w kraju. Historia gospodarcza nie zna kraju o średnich rozmiarach i 40-milionowej ludności, tak szybko zdominowanego przez strategicznych inwestorów zagranicznych. Owszem, kraje małe, jak Estonia czy nawet Węgry lub Czechy, mogą sobie na to pozwolić. Te kraje świadomie - jak Węgry - wybrały rolę podwykonawców. Ale Polska jest na to zbyt dużym krajem. Możemy podjąć z zagranicznymi koncernami skuteczną konkurencję (...). Firmy były sprzedawane głównie inwestorom zagranicznym po to, by zasilić budżet. Nie brano w wielu wypadkach pod uwagę miejsca firmy czy całej branży w gospodarce, w międzynarodowym podziale pracy (...). Czy należało sprzedać inwestorom zagranicznym wszystkie cementownie i znaczące firmy z branży spożywczej? (...)
    Dominacja kapitału zagranicznego branżowego w bankach kraju wielkości Polski budzi niepokój (...). Niektóre polskie firmy, a nawet całe branże, mogą mieć problemy z uzyskaniem kredytu. Na przykład przemysł rolno-spożywczy, samorządy, małe firmy, sektor tzw. high-tech, firmy dokonujące restrukturyzacji, wielkie projekty inwestycyjne, np. autostrady. Problem polega na tym, że w banku, który jest w gruncie rzeczy tylko oddziałem banku zagranicznego, decyzje dotyczące większych projektów podejmowane są poza granicami, często bez właściwego rozeznania sytuacji".
    Prawdziwie druzgocący dla Polski okazał się ujemny bilans w wymianie handlowej z UE, szczególnie fatalny w sferze wymiany produktów rolnych. Pomimo że szumnie zapowiadano, iż porozumienie z UE dotyczące okresu poprzedzającego wejście do Unii miało faworyzować Polskę, to faktycznie, jak akcentował wiceminister rolnictwa Jerzy Plewa, eksport polskich produktów rolnych w latach 1990-99 wzrósł tylko o 1/5, podczas gdy eksport UE do Polski zwiększył się o ok. 600 procent. Stało się tak dzięki ciągłemu subsydiowaniu eksportu unijnych produktów do Polski w warunkach, gdy polskie rolnictwo zostało bez pomocy i ochrony. Znamienna w tym kontekście była wypowiedź Mariana Brzóski, wicedyrektora biura europejskiego FAO (Światowej Organizacji Żywności) i sekretarza Europejskiej Komisji Rolnej, a w latach 1993-97 dyrektora departamentu integracji europejskiej w Ministerstwie Rolnictwa. W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" z 7 lutego 2002 Brzóska powiedział:
    "Myśmy już Unii dali prezent, degradując rolnictwo przez ostatnich 12 lat - 2 mln ha wypadło z uprawy, mamy o 3 mln krów mniej, 3 razy mniej bydła opasowego, 12 razy mniej owiec (...). W tej chwili kraje Unii transferują z Polski około 4 mld euro zysków rocznie od kilku lat. Coroczna pomoc Unii to kilkaset milionów euro".
    Największym prezentem danym przez Polskę Unii Europejskiej jest to, że poprzez skrajne otwarcie się na eksport z UE doprowadziliśmy do ogromnej nadwyżki eksportu do Polski nad importem. W efekcie w Unii Europejskiej powstało około 1,5 miliona dodatkowych miejsc pracy, a Polska straciła ich tyle samo.
  2. Czy prawdą jest, że w rezultacie nadmiernego niekontrolowanego otwarcia rynku polskiego dla zachodniego eksportu padły szczególnie cenne polskie przemysły?

    Fakt ten jest dość powszechnie potwierdzany przez polskich ekonomistów. Na dowód odwołam się choćby do pracy wyraźnie prounijnego ekonomisty doc. dr. hab. Andrzeja Karpińskiego, sekretarza naukowego w pracach Komitetu Prognoz "Polska w XXI wieku" przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk "Unia Europejska -Polska. Dylematy przyszłości" (Warszawa, 1998). Karpiński opowiada się za integracją Polski z UE, ale na podstawie rzetelnego rachunku zysków i strat. Dlatego nie ukrywa swej irytacji z powodu bardzo wysokich kosztów nazbyt lekkomyślnego otwarcia polskiego rynku wobec ekspansji unijnego eksportu w pierwszej połowie lat 90. Pisze tam (s. 56-58), że "najbardziej niepokojący jest zakres likwidacji po 1989 r. krajowej produkcji wyrobów finalnych w trzech kluczowych przemysłach, a mianowicie w mikroelektronice (w tym również w elektronice profesjonalnej, przemyśle komputerowym i sprzętu telekomunikacyjnego) (...). Faktem jest, że w tych przemysłach straciliśmy w ciągu ostatnich 6 lat 170 tys. miejsc pracy i to miejsc najcenniejszych, bo wymagających najwyższych kwalifikacji i największych nakładów (...)". Według Karpińskiego, "W takich wyrobach, jak komputery, elementy elektroniczne czy aparatura optyczna, rynek nasz został zdominowany przez import w 95-100 proc., w aparaturze medycznej (najbardziej opłacalna dziedzina) w 95 proc., w maszynach biurowych w 90 proc., w aparaturze pomiarowej w 75 proc., w sprzęcie telekomunikacyjnym, maszynach i urządzeniach energetycznych, automatyce przemysłowej, wyrobach farmaceutycznych, elektronice w 65-70 proc., w wyrobach przemysłu lotniczego i urządzeniach elektroenergetycznych w powyżej 50 proc. Tymczasem mikroelektronika, przemysł komputerowy i teletechniczny stanowią (...) klucz do nowej ery cywilizacji informacyjnej".
    Karpiński przypominał, że te gałęzie przemysłu padły u nas pod wpływem konkurencji zagranicznej "i to nie zawsze w pełni uczciwej". Nie podjęto należytych działań dla ich obronienia przed tą konkurencją. Karpiński powołuje się na przykład na oceny środowiska elektroników, które uważało, że polską elektronikę można było uratować pod warunkiem jej ochrony w okresie przejściowym i zapewnienia środków na jej modernizację. Zdaniem Karpińskiego, we wszystkich wspomnianych nowoczesnych przemysłach mogłaby być inna sytuacja, gdyby w umowie o stowarzyszeniu z Unią zapewniono przemysłowi elektronicznemu odpowiednią ochronę.
    Niezwykle ponura jest dokonana przez Karpińskiego udokumentowana analiza, jak to po 1989 roku zamiast unowocześnienia gospodarki jeszcze bardziej pogorszyliśmy naszą i tak jedną z najbardziej przestarzałych struktur w skali makro w Europie. Według Karpińskiego (op. cit., s. 71), właśnie w Polsce "po 1989 r. jednym z następstw transformacji było zjawisko zwane w naszej literaturze 'uwstecznieniem struktury'. Nie występowało ono w takim nasileniu w innych krajach. Należy przez to rozumieć zastępowanie wyrobów stanowiących nowoczesne elementy tej struktury, najbardziej opłacalnych i wymagających wyższej technologii, przez surowce, prymitywne półfabrykaty i podobne mało wymagające technicznie elementy kooperacyjne. Zjawisko to wystąpiło w Polsce po 1989 r. w skali nieoczekiwanej. Znalazło ono wyraz w trzech płaszczyznach: a) w spadku udziału przemysłów wysokiej techniki w całej produkcji przemysłowej z 6 proc. w 1989 r. do 4,9 proc. w 1995 r., co niemal nie znajduje odpowiednika i precedensu we współczesnej Europie; b) w znacznym wzroście udziału w eksporcie surowców i półfabrykatów kosztem wyrobów wyżej przetworzonych. Szczególnie wzrost udziału surowców w eksporcie był, jak na schyłek XX wieku i centrum Europy, zjawiskiem niemal bez precedensu i daje wiele do myślenia; c) w likwidacji znacznej części produkcji finalnej w wielu przemysłach na rzecz prymitywnych usług o charakterze przerobu przemysłowego i podobnych elementów kooperacyjnych. W sumie udział wyrobów przetworzonych w większym stopniu spadł z 40,5 proc. do 30,7 proc. całej produkcji przemysłowej (wyroby wysokiej techniki i dobra inwestycyjne razem), co prawie nie ma precedensu w Europie" [podkr. - J.R.N.].
    Neal Ascherson, jeden z najlepszych zachodnich obserwatorów wydarzeń w Polsce od początku lat 80., autor książki "The Polish August (1981)" ["Polski Sierpień (1981)"], pisał w artykule publikowanym na łamach "The Independent" z 3 listopada 1991 r. o sytuacji w Polsce powstałej w rezultacie realizacji planu Sorosa - Sachsa - Balcerowicza, iż "(...) Zakłady przemysłowe, które potrzebowały tylko nowych maszyn, żeby wejść na rynki zagraniczne, umierały z powodu braku kapitału. Lecz rządy nie zrobiły niczego, nie udzieliły pomocy, odmówiły nawet przedstawienia priorytetów co do tego, co powinno dziać się w przemyśle (...)".
  3. Czy prawdą jest, że Unia złamała swoje zobowiązania wobec Polski w sprawie tempa otwierania rynków?

    Były minister w rządzie Buzka Jerzy Kropiwnicki pisał w "Życiu" z 19 września 1997 r. o wręcz szokującym "złamaniu zobowiązań Unii Europejskiej wobec Polski, przypominając, że UE zobowiązała się do asymetrii na korzyść Polski - czyli do takiego tempa otwierania rynków, by to właśnie w Polsce powstawała nadwyżka w handlu zagranicznym. Ta sama zasada w okresie stowarzyszania się kierowała stosunkami gospodarczymi między Unią a Hiszpanią, Portugalią i Grecją. Nadwyżka każdego ze słabszych partnerów miała być wykorzystywana na modernizację gospodarki i poprawę jej konkurencyjności tak, by w momencie pełnego włączenia we wspólny rynek nie uległa ona katastrofalnemu załamaniu. W stosunkach między Polską a UE, jak widać, asymetria jest, ale na korzyść Unii".
  4. Czy Polska umiała wykorzystywać zapewnione jej w Układzie Europejskim klauzule ochronne dla obrony swych interesów w handlu z UE?

    Według informacji zawartych w książce Elżbiety Kaweckiej-Wyrzykowskiej pt. "Polska w drodze do Unii Europejskiej", nie umieliśmy wykorzystać tych klauzul ze szkodą dla naszej gospodarki. Według autorki, "Polska bardzo rzadko wykorzystywała klauzulę restrukturyzacyjną (art. 28 Układu Europejskiego). (...) Praktycznie ani razu nie została podjęta próba zastosowania tej klauzuli do ochrony nowo powstających przemysłów". Nie zrobiono tego, mimo że jak pisze autorka: "W warunkach trudności strukturalnych, przeżywanych przez wiele gałęzi polskiego przemysłu, jej szersze wykorzystanie mogło złagodzić pewne problemy. W tej sytuacji wydaje się, że głównymi powodami stosunkowo małego wykorzystania tej klauzuli mogły być jednocześnie: brak informacji wśród zainteresowanych producentów o możliwości zastosowania takich nadzwyczajnych środków ochronnych (pamiętajmy, że klauzula ta nie jest typową klauzulą ochronną, znaną w prawie międzynarodowym), niechęć kolejnych rządów do powoływania się na tę klauzulę w obawie przed eskalacją protekcji w gospodarce oraz brak w rządzie koncepcji restrukturyzacji 'najtrudniejszych' sektorów z wykorzystaniem ochrony przed importem". Fakt braku wykorzystania odpowiednich klauzul ochronnych dla ratowania zagrożonych gałęzi polskiego przemysłu jest zarazem dowodem niekompetencji polskich organizatorów, jak i złym prognostykiem na przyszłość.
  5. Czy prawdą jest, że polskie rolnictwo ciężko zapłaciło za dopuszczenie do zalewu dotowanej żywności z Unii?

    Jest to niestety fakt niepodważalny. Zygmunt Królak pisał w książce pt. "Polska wobec wyzwań XXI wieku" (Warszawa 1999, s. 97-98), iż: "Saldo dodatnie obrotów artykułami rolno-spożywczymi, wynoszące w roku 1990 ok. 900 mln USD, przekształciło się w roku 1998 w saldo ujemne w wysokości 515 mln USD. Ustalona w roku 1991 w układzie stowarzyszeniowym z UE, nazywanym Układem Europejskim, zasada asymetrii dostępu do rynku z korzyścią dla strony polskiej, szczególnie w zakresie towarów rolno-spożywczych, przekształciła się w swoje przeciwieństwo i działa na korzyść krajów Unii Europejskiej. Stąd jako słuszne należy uznać stwierdzenia zawarte w (...) opracowaniu FAPA: 'Unia Europejska, będąc głównym partnerem handlowym Polski, stała się największym beneficjentem liberalizacji handlu wprowadzonej w 1990 r. Korzyści UE zostały wzmocnione postanowieniami Układu Europejskiego. W efekcie na formalnej asymetrii dostępu do rynku zapisanej w Układzie bardziej od Polski skorzystała Unia Europejska'.
    Do tej asymetrii na korzyść krajów UE dochodzi jeszcze fakt, że w Układzie Europejskim zawartym przez Polskę w roku 1991 zabrakło protokołu finansowego. Na podstawie takich protokołów finansowych towarzyszących podobnym umowom stowarzyszeniowym z Irlandią, Grecją, Hiszpanią i Portugalią, kraje te otrzymały olbrzymią pomoc finansową przeznaczoną w znacznym stopniu na wsparcie rolnictwa".
    Zachodni autorzy M. Smith i J. Reed pisali na łamach brytyjskiego "Financial Times" w czerwcu 2000 r., iż: "Subsydia wpłacane farmerom zachodnioeuropejskim w ramach Wspólnej Polityki Rolnej (WPR) pozwalają im 'podcinać' niższymi cenami konkurentów zarówno na rynku krajowym, jak i na rynkach zagranicznych, wskutek czego Polska odnotowuje deficyt w handlu towarami rolnymi w wysokości pół miliarda dolarów (...). I nawet wtedy, kiedy UE nalega na zmodernizowanie polskiego rolnictwa, jednocześnie wstrzymuje przekazanie 150 mln dolarów pomocy technicznej, dlatego że rząd polski nie powołał do życia - w należyty sposób - potrzebnych w tym celu instytucji zarządzających. I wreszcie Bruksela naciska na Polskę, aby wprowadziła w pełni tzw. acquis communautaire w sferze rolnictwa - to znaczy dosłownie setki dyrektyw, z których wiele nie będzie ani tanich, ani politycznie łatwych do przyjęcia, i to jeszcze przed przystąpieniem do Unii. Bruksela nalega na to, mimo że jednocześnie dąży do odłożenia dostępu Polski do pełnych subsydiów WPR na okres aż 11 lat po przyjściu tego kraju do Unii. W uzasadnieniu swej postawy UE twierdzi, że Polska potrzebuje dogłębnej modernizacji swojego rolnictwa, zanim będzie mogła otrzymywać subsydia WPR. Ale nie tak właśnie UE zachowywała się w przeszłości. Grecja - ze swoim dużym i zacofanym rolnictwem - zaczęła otrzymywać subsydia w pełnym wymiarze niemal natychmiast po przystąpieniu do Unii w 1981 r." (cyt. za "Forum" z 25 czerwca 2000 r.).
    Dodajmy do tego, co przyznawano na łamach amerykańskiego tygodnika "Newsweek" w 1999 r.: "Europa nie wydaje się usatysfakcjonowana tym, iż jej nadwyżki w handlu żywnością z Polską są aż tak duże. W ubiegłym roku, po załamaniu się gospodarki Rosji, Unia przejęła część polskiego eksportu żywności do tego kraju. Polacy nie przegrali konkurencji wolnorynkowej, lecz padli ofiarą poważnych subsydiów eksportowych UE" (cyt. za "Wprost" z 26 grudnia 1999 r.).
  6. Czy prawdą jest, że UE niejednokrotnie stosowała nieuczciwe praktyki ograniczające eksport polskich produktów do Unii?

    Było tak niejednokrotnie. Szeroko pisała o tym Elżbieta Kawecka-Wyrzykowska w wydanej przez Polskie Wydawnictwo Ekonomiczne w 1999 r. książce "Polska w drodze do Unii Europejskiej". Według autorki, Unia Europejska nieraz zaskakiwała polskich dostawców, "wprowadzając praktycznie 'z dnia na dzień' nowe utrudnienia polskim eksporterom, zwłaszcza artykułów rolnych. Stosuje też dość arbitralne reguły w procedurach antydumpingowych". Zdaniem E. Kaweckiej-Wyrzykowskiej, zastosowane przez UE procedury, "a często ich brak (np. wprowadzanie ograniczeń importowych w piątek z datą obowiązywania od poniedziałku, co utrudniało dotarcie do eksportu 'w drodze') oraz nadmiernie restrykcyjne środki (np. zakaz importu mięsa i żywych zwierząt parzystokopytnych pod pretekstem pryszczycy, której - jak się później okazało - nie było w Polsce) nie miały często - zdaniem strony polskiej - dostatecznego uzasadnienia. Tworzyły one nieuzasadnione dolegliwości w eksporcie do Unii i miały negatywny wpływ na polski eksport, a także na atmosferę wzajemnych stosunków. Ponadto posunięcia restrykcyjne Wspólnoty niwelowały nierzadko koncesje, jakie wcześniej zostały przyznane polskim dostawcom".
    W kwietniu 1993 r. doszło do szczególnie wymownego zademonstrowania hipokryzji polityki UE wobec Polski - tzw. wojny pryszczycowej. Komisja Europejska w oparciu o fałszywe zarzuty o rzekomej pryszczycy w Europie Środkowej i Wschodniej wprowadziła zakaz importu na terytorium Dwunastki produktów chowu i zwierząt rzeźnych. Jak pisała E. Kawecka-Wyrzykowska, decyzja ta "szczególnie brzemienna w skutki zwłaszcza dla Polski, która eksportowała znaczne ilości bydła i owiec do WE (w tym czasie Polska była największym wśród tych krajów dostawcą młodego bydła opasowego i cieląt do WE), została podjęta bez jakichkolwiek konsultacji z krajami, których zakaz ten dotyczył. Wzbudziła tym większe zdziwienie, że w Polsce od 1972 r. nie stwierdzono pryszczycy i kraj był uznawany za wolny od tej choroby" .
    W rezultacie postawienia przez EWG fałszywych zarzutów o rzekomej pryszczycy w Polsce kraj nasz stracił około 30-32 mln USD z tytułu niezrealizowanego eksportu żywca (wg J.K. Bielecki: Zarzut pryszczycy był wybiegiem EWG, "Życie Warszawy", 16 lipca 1993 r.). Minister Bielecki publicznie stwierdził, że pryszczyca była tylko wybiegiem EWG, użytym w celu wypchnięcia Polski z rynku Wspólnoty (tamże). Warto w tym kontekście przytoczyć uwagi Jacka Saryusza-Wolskiego, przed kilku laty pełnomocnika rządu do spraw integracji europejskiej oraz pomocy zagranicznej, skądinąd na ogół niezbyt skorego do eksponowania ciemniejszych stron w naszych stosunkach z EWG. W wywiadzie dla "Wprost" z 8 sierpnia 1993 r. Saryusz-Wolski mówił o wyraźnym nasilaniu się tendencji protekcjonistycznych w EWG, które doprowadzają do tego, że władze EWG "tylnymi drzwiami wprowadzają różne obostrzenia". I tak na przykład pod pretekstem występowania pryszczycy w Polsce wprowadzono wobec nas różne ukryte restrykcje handlowe, sprzeczne z art. 30 umowy przejściowej. Później EWG przyznała, że pryszczyca nie występuje na polskim terytorium, ale Polska poniosła w tym czasie znaczące straty. I nawet po różnych negocjacjach odblokowano tylko 70-80 proc. polskiego eksportu cieląt i jagniąt. Duże straty polskiej stronie przyniosło też wprowadzenie przez EWG cen minimalnych na wiśnie, sprzeczne z duchem wzajemnego układu.
  7. Jak wielki jest stopień r ealizacji zobowiązań prywatyzacyjnych przez firmy zachodnie, które kupiły sprywatyzowane zakłady w Polsce?

    Szczególnie jaskrawym przykładem oszustw stosowanych przez firmy zachodnie wobec Polaków jest nagminne łamanie oficjalnie podpisanych przez nie zobowiązań prywatyzacyjnych. Pisał o tym szerzej m.in. wspomniany już ekonomista Andrzej Karpiński, akcentując, że liczne firmy łamią zobowiązania zarówno co do inwestycji modernizacyjnych czy "utrzymania dotychczasowego profilu produkcji, jak i utrzymania przez pewien czas dotychczasowej załogi, co powoduje przerzucanie kosztów zasiłków dla bezrobotnych na fundusze państwowe".
    Wszystko zaś to się dzieje przy braku właściwej reakcji ze strony naszych odpowiednich ministerstw. A. Karpiński zacytował m.in. oświadczenie Polskiego Lobby Przemysłowego w odniesieniu do przemysłu telekomunikacyjnego, głoszące iż: "Zawarte porozumienia z firmami, które opanowały rynek polski, stały się nic nieznaczącymi papierami (...). Praktycznie żadna z zagranicznych firm nie wywiązała się z zobowiązań. Dokumenty podpisane przez ministrów nie zawierają żadnych klauzul, pozwalających na dochodzenie strat poniesionych przez fabryki przemysłu teletechnicznego". Wszystko to jest bardzo niedobrym prognostykiem na przyszłość, dowodzącym jak bardzo instrumentalnie byliśmy i jesteśmy traktowani przez różne przedsiębiorstwa z Zachodu, o których interesy przedstawiciele UE zawsze gotowi są jednak się upominać (vide najświeższy casus Eureco), w odróżnieniu od naszych ministerstw.
  8. Czy mieliśmy i mamy odpowiednich negocjatorów w stosunkach z Unią?

    Cały czas w naszych negocjacjach z UE ciężko płaciliśmy za brak prawdziwie kompetentnych i twardych negocjatorów w rozmowach z UE. Dowodem był chociażby fatalnie wynegocjowany układ o stowarzyszeniu się z UE, który w gruncie rzeczy otworzył tylko szanse maksymalnej ekspansji eksportu UE do Polski. Nie posiadali zdecydowanego, twardego stylu negocjowania w obronie interesów narodowych kolejni negocjatorzy ze strony "rządów prawicowych" - od Jacka Saryusza-Wolskiego po Jana Kułakowskiego. "Z kolei negocjatorzy postkomunistycznych rządów odznaczali się i odznaczają nie tyle zaangażowaniem w obronie interesów gospodarczych Polski, co w zabezpieczeniu interesów SLD. Jacek Saryusz-Wolski uskarżał się w "Gazecie Wyborczej" z 1 października 1996 r., że rząd [zdominowany przez SLD - J.R.N.] "pozbył się fachowców i sprawami integracji zajmują się ludzie z aparatu partyjnego rządzącej koalicji". Jerzy Kropiwnicki, późniejszy minister w rządzie Buzka uskarżał się w "Życiu" z 19 września 1997 r. na zdominowany przez SLD rząd koalicyjny za brak interwencji w Brukseli przeciwko rażącej asymetrii na niekorzyść Polski. Kropiwnicki stwierdził m.in.: "Obawiam się, że przedstawiciele rządu nie do końca wiedzą, że ich zadaniem jest reprezentowanie Polski wobec Unii, a nie interesów Unii w Polsce. Przykro słuchać, gdy zdawałoby się poważni ludzie za powód do swej chwały uważają, iż są w Brukseli przyjmowani lepiej niż ich poprzednicy z ekip 'solidarnościowych'. Powinno ich to raczej niepokoić".
    Sytuacja powtórzyła się po dojściu do władzy ekipy Millera w 2001 r. - dość przypomnieć jakże wielkie i niefortunne ustępstwa W. Cimoszewicza. Trudno uznać za korzystne dla Polski wyznaczenie na głównego negocjatora z UE Jana Truszczyńskiego, b. współpracownika służb specjalnych PRL. Były poseł do Sejmu RP, mecenas Edward Wende, nie bez racji stwierdził w tym kontekście w "Życiu" z 22 listopada 2001 r.: "Uważam, że to wyjątkowo niezręczna sytuacja. Człowiek, który inwigilował w przeszłości Unię Europejską, ma teraz z Unią negocjować. Partnerzy będą patrzeć na niego podejrzliwym okiem. Urzędnicy Unii oczywiście wczoraj oświadczyli, że rozliczenie przeszłości negocjatora to wewnętrzna sprawa Polski. Nie mogą powiedzieć nic innego. Ale przecież będą o tym pamiętać. Są z pewnością wśród nich tacy, o których Truszczyński niegdyś pisał do centrali w Warszawie. Uważam, że można znaleźć człowieka o równie wysokich kwalifikacjach, a zarazem bez takich obciążeń z przeszłości. Byłoby to z pożytkiem dla naszych negocjacji".
    Niefortunny również był na pewno wybór byłego sekretarza KC PZPR Sławomira Wiatra na człowieka odpowiedzialnego za promocję spraw integracji z UE w Polsce. Co najgorsze, widać wyraźnie, że najważniejszym celem dla SLD w jego staraniach o jak najszybsze przystąpienie do Unii jest zabezpieczenie dla "swych" ludzi 2,5-3 tys. wyjątkowo dobrze płatnych etatów w strukturach UE po wejściu Polski, etatów z niewielkim opodatkowaniem i bardzo szybkimi emeryturami. I właśnie te perspektywy postawienia głównie na SLD-owskich karierowiczów wydają się szczególnie niebezpieczne z punktu widzenia polskich interesów.
    W bardzo trudnej sytuacji Polski po ewentualnym wejściu do UE w zmierzeniu z aspiracjami dużo bardziej doświadczonych i przebiegłych zachodnich partnerów wiele zależałoby od tego, kogo skierowalibyśmy do bronienia polskich interesów gospodarczych w różnych decyzyjnych i administracyjnych strukturach Unii. Musieliby to być ludzie o wielkich walorach profesjonalnych i świetnie rozumiejący interesy swego kraju. Już dziś można niestety wątpić, że znajdą się tam ludzie o takich właśnie kwalifikacjach, w sytuacji zdominowania całego procesu negocjacji z UE przez SLD. Celnie wyraził swe obawy w tym względzie dyrektor programowy Centrum Stosunków Międzynarodowych Marek A. Cichocki, pisząc w "Rzeczpospolitej" z 20 lutego 2002 r.: "Niestety, sposób, w jaki przygotowuje się w Polsce mechanizm naboru polskich obywateli do instytucji UE, nie nastraja optymistycznie. Kwestia ta zostanie prawdopodobnie 'skolonizowana' przez obecne partie władzy przy całkowitej obojętności partii opozycji. Kryterium partyjne będzie więc dominowało na kryterium profesjonalizmu czy interesem państwa".
  9. Czy 25-procentowe dopłaty bezpośrednie UE dla polskich rolników obalą wszelkie szanse na konkurencyjność polskiego rolnictwa z dotowanymi w 100 proc. rolnikami UE?

    O sprawie tej wielokrotnie pisano już w prasie i mówiono w wypowiedziach rozlicznych polityków, nie tylko polskich, ale i innych krajów kandydujących do UE. Opinie były na ogół w 95 procentach zgodne. Stanowisko UE w tej kwestii jest absolutnie krzywdzące dla rolników z naszego regionu i zmierza wyraźnie do utrwalenia ich w UE jako rolników drugiej kategorii.
    Wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski powiedział w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" z 23-24 lutego 2002 r.: "Proszę zwrócić uwagę, jaką podwójną moralność Unia tu stosuje. Mówi nam, byśmy z krajowego budżetu dołożyli rolnikom do tych 25 proc., które ona nam promuje, ale zastrzega, że nie możemy przekroczyć górnego pułapu, jaki mają farmerzy w Unii, tzn. nie wolno nam dołożyć więcej niż 75 proc. Bo gdyby polscy rolnicy mieli większe dopłaty niż unijni, to by zachwiało warunkami konkurencji. Czyli jak oni mają więcej, to dobrze, ale jak nasi mieliby więcej, to niedobrze. Taka mentalność Kalego".
    Dyrektor Ośrodka Studiów Europejskich Uniwersytetu Śląskiego Jędrzej Krakowski stwierdził zaś w artykule "Mechanizm rozwoju" na łamach "Gazety Wyborczej" z 15 marca 2002 r., że: "Nieprzyznanie rolnikom w nowych krajach członkowskich identycznych praw, jakie posiadają rolnicy Piętnastki, spowodowałoby wyeliminowanie ich z rynku, czyli bankructwo".
  10. Czy narzucone przez Unię Europejską limity produkcyjne w rolnictwie skazują nas na bycie wiecznym importerem?

    Dotąd ciągle niedostatecznie docenianą groźbę dla polskiego rolnictwa stanowią wyznaczane Polsce przez Unię Europejską nazbyt małe limity produkcji w różnych dziedzinach, grożące fatalnymi skutkami dla polskiej wsi. Nie bez racji jeden z czołowych polityków PSL Stanisław Kalemba oburzał się na rozmiary tych limitów, pytając: "Jak można zaproponować limity poniżej samowystarczalności, czyli poniżej potrzeb żywnościowych ponad 40-milionowego narodu?" (cyt. za "Gazetą Wyborczą" z 18 lutego 2002 r.).
    Jak bardzo krzywdzące są limity produkcyjne w rolnictwie, które Unia Europejska próbuje narzucić Polsce, można było przekonać się choćby z opublikowanego 19 lutego 2002 r. w tak prounijnej "Rzeczpospolitej" tekstu Edmunda Szota "Za małe limity. Rolnictwo. Co proponuje Bruksela". Według Szota, "Unia Europejska wyliczyła Polsce limity, biorąc za podstawę lata 1995-1999, kiedy nasza produkcja rolna była znacznie niższa niż w drugiej połowie lat 80. (...) W latach 90. popyt na żywność był zduszony spadkiem dochodów ludności, a szeroko otwarte granice nie stanowiły żadnej zapory dla importu dotowanej żywności z Unii Europejskiej. W dodatku polskie rolnictwo dotknęły wcześniej dwie potężne susze (w 1992 i 1994 r.) oraz 'powódź stulecia' (w 1997 r.)".
    "W rezultacie działania tych wszystkich czynników Polska od 1993 r. stała się trwałym importerem żywności, choć ze względu na potencjał produkcyjny swojego rolnictwa powinna być liczącym się eksporterem nadwyżek produkowanych. Dlatego zdaniem naszego środowiska rolniczego za podstawę ustalenia limitów produkcji powinno się wziąć lata wcześniejsze, kiedy produkcja rolna w Polsce była znacznie wyższa. W stosunku do lat 80. szczególnie mocno zmniejszyło się w Polsce pogłowie bydła, w tym krów, oraz spadła produkcja mleka i przetworów mleczarskich. W chowie owiec doszło do prawdziwej katastrofy: ich pogłowie zmniejszyło się kilkunastokrotnie".
    Podobne dane znajdujemy w zamieszczonym 7 lutego 2002 r. w "Gazecie Wyborczej", cytowanym tu już wcześniej, wywiadzie z takim fachowcem od spraw rolnych, jak Marian Brzóska. Powiedział on m.in.: "Myśmy już Unii dali prezent, degradując rolnictwo przez ostatnich 12 lat - 2 mln ha wypadło z uprawy, mamy o 3 mln krów mniej, 3 razy mniej bydła opasowego, 12 razy mniej owiec". Bardzo mocno skrytykował obecnie proponowane przez Unię limity produkcyjne dla Polski wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski. W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" z 23-24 lutego 2002 r. powiedział: "Komisja na podstawie danych z lat 1995-1999 wyliczyła średni plon zbóż, ten plon ma być podstawą do wyliczenia dopłat bezpośrednich do upraw polowych) - są one dla nas niekorzystne. Bruksela oparła je na latach, w których spadły na nas klęski żywiołowe. Faktycznie Unia chce ograniczenia naszej produkcji".
    Według cytowanego artykułu E. Szota w "Rzeczpospolitej": "Propozycje limitów produkcyjnych wyliczonych przez Unię powinny opierać się na szacunkach produkcji i spożycia żywności. Tymczasem z ich analizy wynika, że w następnych latach Komisja nie przewiduje w Polsce wzrostu stopy życiowej oraz towarzyszącego temu wzrostowi popytu na żywność.
    Naukowcy oceniają, że w Polsce występują obszary nędzy, w których spożycie jest znacząco niższe niż w innych grupach społecznych. Przyznane limity oznaczają, że gdyby sytuacja tych ludzi poprawiła się, Polska musiałaby zwiększyć import żywności".
    Zdaniem polskich ekspertów, z głównym negocjatorem w sprawach rolnych wiceministrem rolnictwa Jerzym Plewą na czele, "bez powiększenia kwot nie będzie miejsca na unowocześnianie produkcji. Utrzymanie ich na proponowanym przez Unię poziomie oznacza, że blisko połowa obecnie istniejących w Polsce gospodarstw będzie musiała przestać istnieć, żeby dać miejsce na rynku na rozwój większych i nowocześniejszych gospodarstw. Polska musi też uważać, by nie wpaść w pułapkę, w jaką wchodząc do Unii wpadła Hiszpania. Hiszpanie wynegocjowali za małą kwotę mleczną na rynek krajowy i w rezultacie przez pierwsze lata członkostwa w UE musieli importować mleko" ("Gazeta Wyborcza" z 11 lutego 2002 r.).
    Tym, których może szokować tak egoistyczny dyktat UE wobec Polski w sprawie limitów produkcyjnych w rolnictwie, warto przypomnieć publikowane w październiku 1997 r. w paryskiej "Kulturze" uwagi b. zastępcy szefa polskiej sekcji BBC Andrzeja Koraszewskiego: "Unia Europejska, Światowy Bank, Stany Zjednoczone (...) będą się stanowczo opierały programom radykalnego zwiększenia produkcji rolnej w Polsce. Pamiętajmy, że Polska mogłaby zwielokrotnić swoją produkcję rolną, a rynek żywności jest terenem najbardziej drapieżnego konfliktu interesów i, oczywiście, próby wspomagania wzrostu produkcji żywności w Polsce będą natrafiały na opór zachodnich sojuszników".
  11. Czy będziemy dopłacać do Unii Europejskiej w pierwszych latach po przystąpieniu do niej?

    Istnieje taka bardzo poważna groźba, wbrew licznym wcześniejszym zapewnieniom naszych euroentuzjastów, zapowiadających prawdziwy "deszcz unijnych subwencji", jaki spadnie na Polskę po wejściu do UE (por. np. tego typu bałamutne stwierdzenia Adama Krzemińskiego w postkomunistycznej "Polityce" z 24 lipca 1999 r.). Nie kto inny, jak prof. Elżbieta Chojna-Duch (b. wiceminister finansów w rządach Pawlaka i Oleksego) ostrzegała niedawno przed tym, że możemy stać się "płatnikiem netto na rzecz innych państw europejskich lub będziemy w pierwszym okresie kredytować Unię" (podkr. - J.R. N.). Te szokujące ostrzeżenia, że biedna Polska będzie kredytować bogatą Unię, znalazły się w opublikowanym, jak dotąd w mikroskopijnym nakładzie 100 egzemplarzy, dwutomowym zbiorze referatów na sesji pt. "Dobre Państwo - kryteria, wskaźniki, diagnoza i zalecenia" (Wydawnictwo Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego). Prof. Chojna-Duch wyjaśniła również bardziej szczegółowo, dlaczego istnieje groźba, że będziemy "płatnikiem netto" (czyli dopłacać do UE po wstąpieniu do niej):
    "W projektach realizowanych ze środków unijnych najpierw trzeba włożyć własne środki finansowe na dany projekt, a dopiero później można uzyskać ich refundację. Jest to odłożenie w czasie momentu, kiedy środki trzeba ponieść i następnie odzyskać, co równocześnie oznacza, że trzeba je posiadać.
    Czynnikiem niekorzystnym będzie też to, że wpłaty do budżetu unijnego, w formie składki, należy wnosić w rytmie miesięcznym (dochody z ceł w dwa miesiące od ich uzyskania), zaś pierwsze transfery strukturalne mogą pojawić się najwcześniej po kilku lub nawet kilkunastu miesiącach (wynika to z ww. procedury zatwierdzania wniosków i refinansowania zatwierdzonych wcześniej realizacji programów)".
    Coraz wyraźniejsza staje się groźba, że Polska zostanie gruntownie "wykiwana" po wejściu do UE i zamiast rzekomej obfitej pomocy, mającej umożliwić przyspieszenie modernizacji struktur gospodarczych kraju, będzie wspierać swymi wyciskanymi na narodzie podatkami zamożne kraje bogatego Zachodu. Z otwartym ostrzeżeniem na ten temat wystąpił publicysta "Życia" Krzysztof Rak w tekście "Europejski gwóźdź do trumny SLD" ("Życie" z 19 lutego 2002 r.). Przypomniał on, że np. Hiszpania w pierwszym roku swego członkostwa we Wspólnocie była płatnikiem netto, dokładając do budżetu UE więcej, niż z niego brała. Jeśli tak się stało z Hiszpanią, dużo lepiej przygotowaną od nas do gospodarczego konkurowania z krajami bogatego Zachodu i mającą dużo kompetentniejszych niż Polska negocjatorów, to co stanie się z Polską po wejściu do UE? Rak twierdzi, że: "Polscy negocjatorzy są świadomi, że nie będziemy mieli do czynienia z żadnym euro-eldorado, co więcej, że istnieje zagrożenie, iż to właśnie Polska będzie dopłacać do unijnego interesu. Niestety, tego nie są w stanie zrozumieć politycy, którzy wciąż roztaczają przed Polakami finansowe miraże. Rozczarowanie społeczeństwa mamionego deszczem unijnych pieniędzy może doprowadzić rząd Leszka Millera do upadku."
    Z podobnym ostrzeżeniem wystąpił w lutym 2002 r. poseł PSL Bogdan Pęk, komentując propozycje Unii Europejskiej w sprawie skrajnie zaniżonych dopłat dla polskich rolników: "Według tych propozycji bylibyśmy płatnikiem netto, po tych ogromnych wyrzeczeniach, jakie polska gospodarka poniosła w okresie dostosowawczym. W sferze rolnej i dostępu do rynków pracy to jest rzeczywisty skandal. (...) Nikt przy zdrowych zmysłach takich warunków przyjąć nie może".
    Jednoznaczne przekonanie o tym, że grozi nam dopłacanie do UE po przystąpieniu do Wspólnoty, wyrażają publicyści "Najwyższego Czasu". I tak na przykład Miłosz Marczuk w tekście "Dopłacimy" ("Najwyższy Czas" z 23 lutego 2002 r.) dowodził w oparciu o bardzo szczegółowe obliczenia, iż: "Miliard euro - takiej sumy wcale nie dostaniemy od UE. Wiele wskazuje na to, że właśnie tyle będziemy dopłacać bogatym krajom europejskim". Z podobną konstatacją wystąpił Tomasz Sommer w "Najwyższym Czasie" z 2 marca 2002 r., alarmując czytelników: "W roku 2002 (jeśli rzeczywiście wtedy zostaniemy przyjęci do UE) na pewno dopłacimy do budżetu Unii (i to być może nawet pół miliarda euro)".
    W tym kontekście warto zwrócić uwagę na znamienną, choć mało nagłośnioną decyzję Komitetu Integracji Europejskiej z końca lutego 2002 r. Otóż według Andrzeja Stankiewicza ("Dajcie więcej, weźcie mniej" "Rzeczpospolita" z 23 lutego 2002 r.): "Nie będziemy się domagać od Brukseli pełnych dopłat dla rolników już od pierwszego dnia członkostwa w UE. Kierowany przez premiera Komitet Integracji Europejskiej zdecydował w piątek, że nasz cel to wynegocjowanie takich warunków finansowych, żebyśmy do budżetu Unii nie wpłacali więcej niż z niego dostaniemy".
    Co to oznacza? Wyraźnie widać, że zagrożenia, iż Polska będzie płatnikiem netto, nie są wcale wydumane, jeśli sam Komitet Integracji Europejskiej uznał za swój podstawowy (trzeba przyznać bardzo minimalny) cel dążenie, abyśmy nie dopłacali więcej do budżetu UE niż wpłacamy!
    Sam wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski tak wyjaśniał w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" z 23-24 lutego, dlaczego obawia się, że w pierwszym roku po wejściu Polski do UE może się okazać, iż nasza składka płacona do budżetu Unii będzie większa niż sumy, jakie dostaniemy: "To są analizy przeprowadzone w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej na podstawie danych finanso...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin