Coulter Catherine - Baron 01 - Szalony baron.rtf

(802 KB) Pobierz
Catherine Coulter

Catherine Coulter

SZALONY BARON

ROZDZIAŁ 1

Rezydencja Mountvale, Cavendish Square Londyn, kwiecień 1811

Rohan Carrington, piąty baron Mountvale, stał przed portretem swego brata, wykrzykując pod jego adresem bezsilne obelgi.

- Jeżeli naprawdę to zrobiłeś, George, to masz szczęście, że już nie żyjesz, bo i tak udusiłbym cię własnymi rękami. Ty bezczelny typie. Kto by pomyślał, że możesz być zdolny do takiego czynu?

Lecz chociaż tak bardzo się złościł, i tak coś ściskało go za gardło. George nie żył od blisko roku. Nie, on nie mógłby tak postąpić. Nie jego rozmiłowany w studiach, uczony brat, który nigdy nie interesował się sprawami damsko - męskimi. Rohan pamiętał jeszcze, jak pewnego dnia ojciec zabrał obu swych synów do domu publicznego madame Trillah przy Cliver Street. Na widok zmysłowej rudowłosej kobiety, obdarzonej wspaniałym biustem, George najpierw zbladł jak płótno, a potem wypadł z burdelu i niemal całą powrotną drogę do domu biegł gnany panicznym strachem.

Po tym wydarzeniu ojciec zostawił go w spokoju, George zaś poświęcił się wyłącznie swoim mapom i studiowaniu. A przynajmniej tak się dotąd Rohanowi zdawało.

- Nie - powiedział teraz, wbijając wzrok w portret brata. Namalowano go, gdy George skończył osiemnaście lat. - Nie wierzę w ani jedno słowo tego przeklętego listu. Ktoś musiał podszyć się pod ciebie. Nie mogę uwierzyć, że byłbyś zdolny z rozmysłem uwieść młodą damę. Do licha, ty chyba nawet nie wiesz, co znaczy to słowo!

I czego może chcieć ode mnie ten człowiek, który podaje się za jej ojca? Głupie pytanie. Pieniędzy, oczywiście. Do Ucha z tobą, George - a raczej do licha z tym facetem, który to zrobił, podszywając się pod twoje nazwisko.

George nie odpowiedział.

Ostatnim Carringtonem, o którym mówiono, że zhańbił młodą damę, był pradziadek Rohana, legendarny Luther Morran Carrington. Jak mawiał dziadek Rohana, stary Luther przyciśnięty do muru bronił się, mówiąc, iż on tylko zadarł suknię Cory w chwili słabości i dobrze ją przyszpilił. Potem przyszpilał ją tak jeszcze ponad czternaście razy, nie bacząc na swój wiek i ośmioro dorosłych dzieci.

Rohan pociągnął za sznur dzwonka, wiszący na ścianie za nieskazitelnie uporządkowanym, mahoniowym biurkiem. Jego sekretarz Pulver musiał stać tuż przy drzwiach, z twarzą przyciśniętą do framugi, gdyż w jednej chwili znalazł się w bibliotece, a jego oddech nie zdradzał, by biegł, śpiesząc na wezwanie. Wyglądał blado, wymizerowany i przemęczony, co zresztą było prawdą, powiedział mu: Kiedyś jego przyjaciel David Plummy powiedział mu: „Dobrze ci tak, skoro zachowujesz się wobec Szalonego Barona niczym niewolnik, godząc się na jego wymagania. Wystarczy pomyśleć o zgoła nieprzyzwoitych porach, w jakich sypia i jada posiłki. Pomiędzy nimi orzesz dla niego niczym wół. A poza tym on sypia z większą liczbą kobiet, niż ty i ja razem wzięci będziemy mieli okazję choćby zagadnąć, i wszyscy go za to kochają, tak jak kochają jego rodziców. To niepoprawny uwodziciel, i wcale mi się to nie podoba. A co do ciebie, Pulver, to nic dziwnego, że wyglądasz, jakbyś za chwilę miał paść na pysk.”

Pulver potrząsnął wówczas ponuro głową, lecz prawda wyglądała tak, że bardzo dobrze się bawił. Poza tym praca dla barona przynosiła mu całkiem wymierne korzyści. Już kilka dam nieźle go zaopatrzyło, próbując w ten sposób dostać się do sypialni jego pracodawcy.

Pulver stanął wyprostowany przed baronem, który wyglądał, jakby za chwilę miał dostać apopleksji, a jasne włosy sterczały mu na wszystkie strony. Ciekawy był, co też doprowadziło jego pracodawcę do takiego stanu. Nie co dzień zdarzało się bowiem, że baron mówił sam do siebie.

- Pulver, sprowadź mi tu natychmiast tego prawnika, Simingtona. Nie, zaczekaj. - Przerwał, wpatrując się w portret matki, umieszczony na ścianie nad kominkiem tuż obok portretu brata. Namalowano go, gdy matka miała dwadzieścia pięć lat - prawie tyle, ile on ma teraz. Była wówczas pięknością, choć i dzisiaj, ponad czterdziestoletnia, niewiele straciła ze swej urody. W młodości przejawiała nieokiełznany temperament niczym sztormowa noc, on zaś, jak mu mówiono, bardzo ją przypominał. A także swego dumnego papę. Twierdzono, że odziedziczył po nich szaloną krew i nieokiełznany temperament.

- Nie - powiedział, wracając myślami do problemu, z którym musiał się zmierzyć. - Zajmę się tym sam. To wszystko jest bardzo dziwne i nie wierzę w ani jedno słowo. Poza tym, skoro nie ma dziecka, nie ma dowodu, że dziewczyna została uwiedziona. W liście nie ma wzmianki o żadnym bękarcie. A gdyby istniał, na pewno nie omieszkaliby o nim wspomnieć, jak sądzisz?

- Nie, muszę się tym zająć osobiście - ciągnął. - Zupełnie nie mam na to ochoty, lecz nie pozostaje mi nic innego. Wyjeżdżam na jakieś trzy dni.

- Ależ mój panie - jęknął Pulver z rozpaczą - należy poczynić pewne przygotowania. Zbytnio się pan ekscytuje. A poza tym ma pan zmarszczkę na rękawie. I przekrzywiony krawat. A pańskie włosy wręcz domagają się szczotkowania. Na pewno nie spodoba się to pańskiemu lokajowi. Chyba nie myśli pan dzisiaj zbyt jasno.

Rohan machnął listem przed twarzą Pulvera. - Myślę wystarczająco jasno, by wiedzieć, że ktoś powinien rozwalić łeb temu naciągaczowi. Ten człowiek to cholerny kłamca - on albo ktoś inny.

- Najwidoczniej jakiejś kobiecie udało się go złapać. Dawna kochanka, której nie miał ochoty już widywać? I która żądała pieniędzy? - domyślił się Pulver. - Jestem bardzo dobrym negocjatorem - powiedział z fałszywą skromnością, nadal blokując baronowi drogę. - Poradziłbym sobie z każdym naciągaczem w Londynie. A co dopiero mówić o kimś z prowincji. Z łatwością zetrę go na proch.

Rohan uświadomił sobie, że jego sekretarz próbuje przejąć załatwienie sprawy. - Negocjatorem? - powtórzył, oszołomiony. - Ach, pewnie myślałeś o Melindzie Carruthers. Rzeczywiście, okazała się dosyć męcząca. Bardzo dobrze to załatwiłeś, Pulver. Przekonałeś ją, że łowi ryby nie w tym stawie, gdyż nigdy przedtem nawet o niej nie słyszałem. Ale ta sprawa jest inna. Muszę ją załatwić sam, jestem to winien mojemu bratu. Odwołaj wszystkie zaproszenia na przyszły tydzień. - Przerwał, a potem dodał, spoglądając na wymizerowana twarz sekretarza: - I zjedz coś, człowieku, wyglądasz na jeszcze chudszego niż wczoraj. Ludzie uważają, iż płacę ci zbyt mało, by stać cię było choćby na rzepę. Nawet moja matka sądzi, że cię torturuję.

Pulver nie ruszył się z miejsca, przyglądając się, jak jego pan opuszcza bibliotekę z kawałkiem papieru w dłoni. Tak, najwidoczniej chodzi o kobietę. Ale kobieta i brat barona? To nie mieściło się w głowie. I który brat? Żaden z braci nie przypominał go w najmniejszym stopniu. Pulver dokonał błyskawicznej rekapitulacji, rozważając tych kilka faktów, którymi dysponował. Jak dotąd, nie było tego wiele. Lecz on potrafi czekać. Już wyobrażał sobie ten wyraz zawiści na twarzy Plummy'ego, kiedy usłyszy o nowym wyczynie barona.

Rohan udał się prosto do swej sypialni, którą zaczął przemierzać niecierpliwie, mrucząc coś na temat swego prostolinijnego brata, który musiał wpaść w złe towarzystwo, w następstwie czego ktoś posłużył się jego imieniem. Lokaj Rohana, Tinker, który nie rozumiał, co mruczy baron, choć bardzo się starał, pakował walizę, zastanawiając się, co wpędziło jego chlebodawcę w tak podły nastrój. Na pewno ten nagły wyjazd miał coś wspólnego z kobietą. Jak każdy wyjazd barona. Wszyscy o tym wiedzieli. Baron znany był ze swoich wypraw. Ale tym razem chodziło chyba o coś więcej niż tylko namiętność i pożądanie. Cóż to mogło być? Tinker był cierpliwy. Wiedział, że i tak wkrótce wszystkiego się dowie. Zastanawiał się tylko, czy Pulver wie więcej niż on.

Rohan nie pomyślał o Lili, dopóki nie znalazł się na drodze do Reading, piętnaście mil za Londynem. Westchnął. Zapomniał zawiadomić, że nie będzie mógł pojawić się u niej dziś wieczorem. Tyle miał do zrobienia! No cóż, w końcu nie będzie go tylko trzy dni.

Kim do diabła był ów Joseph Hawlworth z Mulberry House, zamieszkały w Moreton - in - Marsh, miasteczku niezbyt oddalonym od Oksfordu, gdzie jego uczony brat pędził samotne życie?

Zuzanna podniosła twarz ku słońcu. Było takie wspaniałe. Przez dwa poprzednie dni bez przerwy padało i wszyscy mieli już tego dosyć. Teraz słońce świeciło znowu, jakby sam Bóg zesłał je dla niej. Delikatnie poklepała tłustą, czarną ziemię wokół różanego krzewu i przeszła się w stronę rabatki ubiorków, z których była tak dumna. Sadzonki przysłała jej kuzynka, która rozmawiała na ten temat z ogrodnikiem w Chelsea i dowiedziała się, że kwiaty te sprowadzono do Anglii z Persji zaledwie przed kilkoma laty. Poprzedniej jesieni Johnowi udało się zdobyć dla niej sadzonki i teraz, gdy wygrzewała się w słońcu, przesuwając dłonią po wiecznie zielonych liściach i bujnych białych kwiatach, przypomniała sobie, jak jej opowiadał o kraju ich pochodzenia. Ciekawe, czy kiedykolwiek będzie mogła podzielić się tą wiedzą z ojcem. Prawdopodobnie nie. Ani z nim, ani z nikim w najbliższej okolicy.

Wyrwała jakiś szczególnie uparty chwast i upewniła się, że ziemia jest odpowiednio wilgotna, zaklinając w duchu słońce, aby nie przestawało świecić. Ubiorki do prawidłowego rozwoju potrzebowały słońca.

Wtem odwróciła się i spojrzała w stronę podjazdu. Wyraźnie słyszała turkot kół powozu. Ojciec powinien być w Szkocji, a przynajmniej tak jej powiedział, choć wiedziała doskonale, że właśnie przegrywa z kompanami ostatnią koszulę w Blaystock. Z westchnieniem podniosła się na nogi. Jakiś handlarz? Nie, niemożliwe. Zanim pozwoliła ojcu opuścić Mulberry House, upewniła się, że wszyscy kupcy zostali spłaceni. W końcu zrobił to, utyskując pod nosem, jaką to jędzą stała się jego córka.

Do kogo zatem należał powóz? Obeszła narożnik domu i zobaczyła wspaniałego siwka, który parskał i niemal stawał dęba, protestując przeciwko przystankowi. Mężczyzna, stojący obok dwukółki, przemawiał ciepło do konia, który odpowiadał mu niecierpliwym parskaniem. Było to potężne zwierzę, mierzące w kłębie co najmniej półtora metra. Kiedy koń nieco się uspokoił, mężczyzna rozejrzał się wokół, szukając zapewne stajennego.

- Proszę chwilę poczekać, zaraz sprowadzę Jamiego - zawołała. - Zajmie się pańskim koniem.

- Dziękuję - odkrzyknął mężczyzna.

Kiedy wróciła z Jamiem, który ucinał sobie drzemkę w stogu świeżego siana, mężczyzna znów poklepywał pysk konia, przemawiając do niego czule.

- Ojej - powiedział Jamie, wysuwając się naprzód. - Rety, zerknijcie tylko na tego zucha. Dobrze go nakarmię, panie, nie musi się pan martwić. Jak się nazywa to cudo?

- Guliwer.

- Dziwne imię jak na tak męską bestię, bo taki właśnie jesteś - prawdziwa bestia - choć pewnie wycięli ci to i owo. Guliwer, co? Nigdy dotąd nie słyszałem o takim imieniu, ale co z tego? Teraz go zabiorę. Jaki on szarutki, tylko ta biała gwiazdka na czole... Chodź ze mną, zuchu.

Rohan nigdy dotąd nie słyszał takiej angielszczyzny, tyle niepoprawnej co intrygującej, a do tego niemal wyśpiewanej głębokim barytonem. Przez chwilę przyglądał się, jak stajenny odprowadza za dom Guliwera wraz z dwukółką. Guliwer tańczył obok niego, potrząsając wielką głową i przysłuchując się stajennemu, zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy zajmował się nim jego pan. Teraz robił to jednak z o wiele większym entuzjazmem niż ten okazywany własnemu panu, który przecież płacił za jego obrok.

Rohan przyglądał się koniowi, Zuzanna zaś obserwowała Rohana. Kiedy Jamie i Guliwer zniknęli wreszcie za węgłem, została na podjeździe sama, wpatrzona w eleganckiego mężczyznę, którego płaszcz ozdabiało co najmniej sześć pelerynek. Był młody - nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć lub dwadzieścia sześć lat - i bardzo przystojny. Zbyt przystojny i najwidoczniej o tym wiedział. Zmarszczyła brwi. Wyglądał znajomo, lecz jakoś nie potrafiła go umiejscowić w swojej świadomości. Przynajmniej nie od razu.

Zajęło jej to dalszych dziesięć sekund. A potem wciągnęła gwałtownie oddech i zrobiła krok w tył. - Jest pan bratem George'a, Szalonym Baronem. Dobry Boże, nie miałam pojęcia, że tacy jesteście do siebie podobni!

Zbladła tak, że przez chwilę obawiał się, iż padnie u jego stóp zemdlona.

- Doprawdy? Chyba myli się pani. George miał czarne włosy i ciemnobrązowe oczy. W ogóle nie jesteśmy do siebie podobni.

- Nie rozumiem - powiedziała powoli. - Co pan mówi? George miał oczy niemal równie zielone jak pan - oczy swego ojca, jak mówił - a włosy tylko nieco ciemniejsze niż pańskie.

No cóż, trudno. Jego mały podstęp się nie udał.

- A zatem - powiedział - to rzeczywiście musiał być George. Znała go pani.

A skoro tak, to może nie wiedziała nic o tym nikczemnym planie. W każdym razie jednego był już pewien. To musiał być George, jakkolwiek fantastycznie by to brzmiało.

- A zatem - powiedział, nie kłaniając się, nie podając jej ręki, nie robiąc niczego poza spoglądaniem na zaniedbane gospodarstwo, brakujące cegły w kominie i otaczający dom wspaniały ogród. - Skoro odgadła pani, kim jestem i opisała George'a niemal od stóp do głów, to pani musi być ową dziewczyną, którą rzekomo uwiódł?

Przez chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu. Ciemne smugi odbijały się jaskrawo od bieli jej twarzy. Milczała.

- A więc to nie ty. No dobrze, jesteś pokojówką, i na dodatek brudną. Widywałaś George'a, gdy tu przyjeżdżał? Pracujesz tutaj? Dla tego nędznego typa, który napisał ten bezczelny list? Jeżeli tu pracujesz, to chyba niezbyt się przykładasz. Ten dom wygląda, jak by za chwilę miał się zawalić.

- To prawda - powiedziała po chwili. - Lecz czy pokojówka może być odpowiedzialna za to, jak dom wygląda z zewnątrz?

Ta odpowiedź dała mu do myślenia. Zuzanna uśmiechnęła się. Zdawała sobie oczywiście sprawę, że większość szanujących się pokojówek nawet by na nią nie spojrzała. Miała brudne ręce, czarne smugi na muślinowej sukience, brud za paznokciami, a włosy opadały jej na twarz.

Jeszcze przez chwilę pozwoliła mu się pomęczyć, a potem powiedziała: - Nie tylko tu pracuję, ale i mieszkam.

- A zatem nie jesteś pokojówką?

- Nie, nie jestem. - Nie powiedziała nic więcej. W milczeniu przyglądała się, jak wyciąga z kieszeni arkusz listowego papieru i wymachuje nim przed jej oczami.

- Jeżeli pani tu mieszka, to może mogłaby mi pani powiedzieć, dlaczego ten człowiek, Joseph Hawlworth, napisał do mnie bezczelny list, w którym oskarża mojego brata, że panią uwiódł? I czy to w końcu o panią mu chodzi?

ROZDZIAŁ 2

Milczała dłużej niż zwykle potrzeba lokajowi na zawiązanie krawata. Rohan nie odznaczał się cierpliwością, ale tym razem postanowił wytrzymać. Chociaż na usta cisnęło mu się mnóstwo pytań, zdecydował, że tym razem okaże cierpliwość. Przeczekają. Wreszcie rozłożyła swoje niezbyt czyste dłonie i oznajmiła:

- Nie zostałam uwiedziona. Nic takiego nie miało miejsca.

- Ale znała pani mojego brata George'a? Zdaję sobie sprawę, że wie pani, jak on wyglądał, ale czy naprawdę była pani z nim blisko?

- Tak, byłam, lecz mnie nie uwiódł. Czy mogę przeczytać ten list?

Wręczył jej list. Musiała wyprostować papier, tak był pogięty, a ślady te były świadectwem jego gniewu. No cóż, ojciec w pełni na to zasłużył. Przeczytała:

Drogi lordzie Mountvale. Pański brat, George Carrington, zhańbił moją córkę. Jest pan głową rodziny, a zatem to na pana spada obowiązek...

Wciągnęła gwałtownie oddech. Intencje ojca były boleśnie oczywiste. Bardzo powoli, ostrożnie, wręczyła mu list z powrotem. - Mój ojciec bardzo się myli. Spojrzała na niego. - George mnie nie zhańbił - powtórzyła znów niczym litanię. Nienawidziła tego. Wiedziała teraz, dlaczego jej ojciec w takim pośpiechu opuścił Mulberry House. Napisał ten przeklęty list, a potem usunął się z linii ognia, zostawiając ją samą, by poradziła sobie z tym szantażem.

Nie miał pojęcia, że brat George'a to rozpustny satyr, którego wyczyny nadawały temu określeniu zupełnie nowy wymiar. Lecz kiedy George mówił jej o tym, zatarł dłonie i dodał, że jego brat jest zarazem najlepszym człowiekiem na świecie. Nie rozumiała tego, bo przecież ostrzegł ją, że powinna unikać Rohana, dopóki on nie znajdzie sposobności, by mu ją przedstawić. Nie ukrywał, że jeśli jego brat uzna, iż ona stanowi dla George'a jakiekolwiek zagrożenie, zniszczy ją bez chwili wahania, nie bacząc na to, co powie lub zrobi George. Jakież to wszystko niejasne...

A teraz stała twarzą w twarz z jego starszym bratem. I nie było przy niej George'a. Wcale nie miała zamiaru spotykać się z baronem, przedstawiać mu się ani rozmawiać z nim. Nie chciała nawet, by o niej wiedział.

Rohan złożył list i schował go do kieszeni płaszcza.

- Gdy otrzymałem ten list, byłem o wiele bardziej zdumiony, niż mogę wyrazić. A zatem ten Hawlworth to pani ojciec?

- Tak, to mój ojciec. Teraz go tu nie ma.

- I to on jest panem tego wspaniałego domostwa? - zapytał, spoglądając wymownie na komin.

- Tak, on jest tu panem. Jestem jego córką, i jak już panu powiedziałam, George mnie nie zhańbił. Mówię poważnie. Może pan spokojnie odjechać. Nie chcę pańskiej pomocy ani jej nie potrzebuję. Przykro mi, że ojciec tak postąpił. Może pan być pewien, że nieźle natrę mu za to uszu.

Rohan nie oczekiwał tego. Rozwój wydarzeń zaskoczył go, a on nie lubił być zaskakiwany. Ta sprawa od początku rozwijała się nie po jego myśli. Pierwszy wstrząs przeżył, kiedy się dowiedział, że jego uczony braciszek, który zdawał się w ogóle nie wiedzieć o istnieniu czegoś takiego jak seks, potrafił wzbudzić w sobie dość pożądania, by kochać się z tą miłą młodą damą. Bo ona niewątpliwie była damą, pomimo brudu za paznokciami i całej reszty. Dobre pochodzenie widoczne było w całym jej zachowaniu, w precyzyjnym i jasnym sposobie wysławiania się.

- Dlaczego jest pani taka brudna?

Podniosła głowę i uśmiechnęła się. Miała bardzo miły uśmiech, choć, oczywiście, zupełnie go to nie obchodziło.

- Proszę, niech się pan rozejrzy. To ja jestem tu ogrodnikiem. I jestem w tym dobra. Rośliny mnie kochają. Czy mam pokazać panu moje lilie, irysy i ubiorki? A moje róże słyną na całą okolicę.

Ona ogrodnikiem? To było coś, lecz nie pozwoli odwieść się od tematu. - Co miała pani na myśli mówiąc, że George pani nie uwiódł?

- Dokładnie to, co powiedziałam. A teraz może pan już odejść. Zaraz zawołam Jamiego. Przepraszam, że niepotrzebnie kazałam mu wyprząc pańskiego konia.

- Nie, proszę poczekać. - Dotknął lekko jej rękawa. - Proszę posłuchać, nie jest pani taka, jakiej się spodziewałem, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Chciałbym z panią porozmawiać. Mój brat nie żyje już prawie od roku. Skoro pani go znała, chciałbym, aby opowiedziała mi pani o nim. Wygląda na to, że w jego życiu były sprawy, o których nie miałem pojęcia, na przykład pani.

- George interesował się wieloma sprawami - powiedziała spokojnie.

- A zatem dlaczego nie przyjechała pani na jego pogrzeb? I dlaczego on nie przyszedł do mnie i nie powiedział o pani?

- Czekał na właściwy moment, przynajmniej tak twierdził. Sądzę, że ten moment nigdy by nie nastąpił. - Wzruszyła ramionami. - A potem było już za późno. A jeśli chodzi o pogrzeb, nie mogłam przyjechać.

- Dlaczego?

- Byłam potrzebna tutaj. Nie mogłam opuścić domu.

Coś tu się nie zgadzało. George czekał na odpowiedni moment, by mu powiedzieć? Powiedzieć mu o czym? Że pragnie poślubić tę ładną dziewczynę o twarzy pokrytej brudnymi smugami, dziewczynę, która była ogrodnikiem w domu własnego ojca?

- Czy moglibyśmy wejść do środka? Gorąco mi i chce mi się pić.

- Dlaczego więc nie zdejmie pan tego płaszcza?

Zmarszczył brwi. Nie przywykł do tego, aby kobiety traktowały go uszczypliwie - no, może trochę, a wtedy bywało to nawet zabawne. Jego matka wręcz celowała w subtelnych złośliwościach, okraszonych uśmiechem, od którego mężczyznom natychmiast miękło serce i uginały się nogi. Zdjął płaszcz. - Nadal jest mi gorąco i chce mi się pić. To co mam teraz zdjąć? Bryczesy?

Nie wyglądała na szczególnie zainteresowaną ani wstrząśniętą jego nieodpowiednim zachowaniem. Chyba za wszelką cenę starała się uniknąć zaproszenia go do środka. Nie miała jednak wyjścia. Nie wyjedzie stąd, dopóki nie uzna, że dowiedział się wszystkiego. Lecz dziewczyna najwyraźniej próbowała pozbyć się go. Ciekawe, co nią powodowało?

Zamarła na moment, jakby nasłuchując. Wokół panowała cisza. W końcu wzruszyła ramionami i powiedziała:

- Z przyjemnością zaproponuję panu coś do picia, a może nawet kawałek ciasta, lecz potem musi pan odjechać.

- Nie chce pani ode mnie żadnych pieniędzy?

- Nie. Proszę wejść - powtórzyła, z dłońmi zaciśniętymi sztywno przy bokach. Spodziewała się tego. Pewnie też tak by się zachowywała, gdyby znalazła się na jego miejscu. Wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie, co napisał jej ojciec. Nie wiedziała jeszcze, co mu powie, gdy wróci wreszcie do domu, ale z pewnością nie będzie to nic miłego.

Wszedł za nią do mrocznego holu Mulberry House. W środku panował chłód, być może dlatego, że część okien była zaopatrzona w okiennice, które nie przepuszczały słońca. Wprowadziła go do małego pokoju, zalanego słonecznym blaskiem. W oknach nie było zasłon i znajdowało się tu bardzo niewiele mebli. Tylko pojedyncza sofa pokryta starą brokatową narzutą, zaopatrzona w komplet stosunkowo nowych egipskich nóżek, dwa krzesła, które już z daleka wyglądały na bardzo niewygodne i dywan czysty, ale tandetny. Dębowa podłoga była dobrze wywoskowana, a w kątach nie dostrzegł kurzu.

Temu miejscu z pewnością przydałoby się nieco gotówki. Rozejrzał się wokół i zagryzł wargi. Dlaczego, u licha, nie chciała przyjąć od niego ani grosza? O co tu chodziło?

Wskazała mu krzesło i wyszła z pokoju nie oglądając się za siebie.

Nie było jej co najmniej dziesięć minut, z których osiem spędził, wpatrując się w egipskie nóżki sofy. A potem wróciła, niosąc ze sobą tacę. - Przyniosłam herbatę i cytrynowe ciasteczka. Upiekłam je wczoraj, są więc dość świeże.

- Jest pani także kucharką?

- Zwykle to pani Timmons zajmuje się kuchnią, lecz w tym tygodniu jej córka powiła bliźniaki, więc ona musiała zająć się resztą dzieci.

- Ach, tak. - Wziął ciasteczko. Było tak kwaśne i suche, że z trudem udało mu się je przełknąć. Nie smakowało ani trochę lepiej niż na wpół spleśniały chleb, podawany u Almacka.

- Ojciec też nie przepada za moją kuchnią. Mawia, że gdy tylko spojrzę na kawałek polędwicy, od razu zamienia się w podeszwę, która nadaje się tylko dla Loli, naszej kozy. A jeśli chodzi o te nieszczęsne ciasteczka, to nigdy nie wiem, ile soku cytrynowego powinno się dodać do ciasta. A poza tym nie miałam zbyt wiele cukru, a z pewnością należałoby dodać go więcej.

- Nie potrafię pani pomóc.

- O, to oczywiste, nie wyobrażam sobie, żeby musiał pan kiedykolwiek sam coś robić.

Taka impertynencja nie mogła pozostać bez odpowiedzi.

- Gdybym to ja próbował upiec cytrynowe ciasteczka, z pewnością bym ich nie zepsuł. A to dlatego, że potrafię przeczytać przepis, mam rozum i wiem, jak posługiwać się wagą. A to jest twardsze niż koła mojego powozu. Utkwiło mi w gardle.

- Skoro tak, to jak to możliwe, że nadal może pan tyle mówić?

Chrząknął tylko i upił łyk herbaty, spodziewając się ciepłej lury. Lecz nie, herbata była doskonała. Indyjska, taka, jaką lubił najbardziej. Skinął głową. - A teraz - powiedział, siadając wygodniej na obitym żółtym brokatem krześle - proszę mi opowiedzieć, jak poznała pani George'a i jak to on pani nie zhańbił czy też - jak twierdzi pani ojciec - wręcz przeciwnie.

- Nie - powiedziała. - Przyjechał pan tu tylko z powodu oskarżenia, które rzucił mój ojciec. Nigdy więcej pan o nim nie usłyszy, przyrzekam. Poza tym nie musi pan wiedzieć nic więcej. Może pan odjechać z czystym sumieniem. Wstała. - Do widzenia, lordzie. Przyjemnej podróży do Londynu.

Lecz on tylko machnął dłonią, kształtną, silną, o czystych i wypolerowanych do połysku paznokciach. - Przyznała pani, że dobrze znała mojego brata. Proszę mi opowiedzieć, w jaki sposób go pani poznała.

Westchnęła, najwidoczniej zniecierpliwiona. - Naprawdę wolałabym, żeby pan już sobie poszedł i wrócił do Londynu.

- Skąd pani wie, że wracam do Londynu?

- Jest pan Szalonym Baronem, prawda? Czy większość ludzi pańskiego pokroju nie tam właśnie rezyduje?

Rzeczywiście, czasami tak właśnie go nazywano, co jemu wydawało się raczej zabawne i sprawiało przyjemność jego dumnej matce. Jednak w ustach tej dziewczyny ów nieszkodliwy, jak mu się zdawało, przydomek, brzmiał niczym obelga. Wyprostował się i siedział sztywno niczym pogrzebacz, stojący w kącie pokoju.

- Nie jestem żadnym potworem. A gdybym wiedział, kto nadał mi to głupie przezwisko, z pewnością starłbym go z powierzchni ziemi. George nie wspominał pani o tym?

- Ilekroć nazywał pana tym imieniem, robił to z miłością. Powiedział, że ma pan to we krwi, że to takie obciążenie dziedziczne. I że jego drugi brat Tibolt jest poważnym, niemal świątobliwym człowiekiem, pastorem, i że nie odziedziczył zepsutej krwi. Mówił także, iż wasi rodzice znani są ze swobodnego trybu życia i uwielbiani z powodu swojej rozpusty. Wszelkie błazeństwa uchodzą im płazem. Powiedział także, iż wasz ojciec tylko zaciera ręce, gdy dowiaduje się o pańskiej kolejnej eskapadzie, powtarzając, jaki to z pana diabeł i jaki jest dumny ze swego pierworodnego.

- Proszę, niech pani nie zapomina, że w moich żyłach płynie także krew matki. - Do licha, wcale nie zamierzał tego powiedzieć. Pochylił się, ściskając dłonie między kolanami. - Proszę posłuchać, nie miałem pojęcia, że ojciec opowiadał takie rzeczy. Umarł dwa lata temu. A co do mojej matki, to nie straciła nic ze swoich skłonności do szalonych eskapad, nie musi więc zajmować się moimi. Taka już jest. A pani powtarza po prostu głupie plotki. Nie ma w nich wiele prawdy.

- Czytuję od czasu do czasu „London Times” i „Gazette”. Pojawia się pan na łamach prasy z zadziwiającą regularnością. Pańskie wyczyny wciąż bulwersują ludzi z towarzystwa. Musi pan być bardzo zajętym człowiekiem, bo czytałam, że romansował pan niemal ze wszystkimi damami w Londynie, że poczynił pan kilka skandalicznie wysokich zakładów dotyczących następcy tronu i wygrał je, że lubi pan napełniać wanny dam szampanem i... no cóż, resztę pominę milczeniem.

- To nie był zbyt drogi szampan. A jeśli chodzi o kobiety, naprawdę wierzy pani w te bzdury? Nie bałamucę zamężnych dam i nawet rzadko mam okazję zbliżyć się do nich na tyle, bym mógł to robić, niezależnie od tego, czego one by sobie życzyły. Nie, to, co pani czytała, to jakieś absurdalnie przesadzone plotki - przynajmniej większość.

Umilkł nagle. Miał ochotę się uszczypnąć, zdał sobie bowiem sprawę, jak śmiesznie zabrzmiały jego usprawiedliwienia. Dlaczego w ogóle próbował przekonać ją, że nie jest satyrem? Przecież odpowiadała mu taka reputacja. Będzie musiał o tym pomyśleć. Ta dziewczyna sprawiała, że mówił rzeczy, których nigdy nie powinien powiedzieć. A teraz tylko uniosła swoje jedwabiste brwi i przyglądała mu się wzrokiem tolerancyjnej matki przełożonej, przywołującej do porządku błądzącą nowicjuszkę.

- Poza tym to nie pani interes - powiedział, odstawiając filiżankę na spodek. Brzęknęło szkło a on wstał. - Ojciec pani napisał, że George panią zhańbił. Co konkretnie miał na myśli? Czy mój brat panią uwiódł? Odebrał pani cenne dziewictwo? Porzucił panią w kłopotach? Co wła...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin