Evelyn A. Crowe - Czy on naprawdę istnieje.pdf

(692 KB) Pobierz
465008182 UNPDF
Evelyn A. Crowe
CZY ON NAPRAWDĘ ISTNIEJE?
1
Zabłądziła. Zgubiła drogę. Bezsensownie i beznadziejnie zabłądziła. Na domiar złego, jakby tego było
mało, nieoczekiwanie zapadł zmrok; światło dzienne ustąpiło miejsca ciemności i nagle w środku dnia
nastała noc. Niespodziewana ciemność przestraszyła ją najbardziej. Mroczna otchłań pochłaniająca cienie
sprawiła, że Sydney poczuła się tak, jak gdyby była jedyną żywą istotą na świecie. Gdzieś w pobliżu uderzył
piorun, rozległ się ogłuszający grzmot, runęło z hałasem drzewo. Sydney zatrzęsła się cała jak pod wpływem
elektrycznego wstrząsu. Wiatr wył, łamiąc gałęzie. Do tego deszcz... Potworna ulewa, oberwanie chmury.
Strugi wody waliły o szyby samochodu z siłą pneumatycznego młota, poddając w wątpliwość sens działania
wycieraczek. Ich rozpaczliwe ruchy przypominały próby powstrzymania powodzi za pomocą łyżeczki do
herbaty.
Sydney rozpaczliwie wczepiła palce w kierownicę, aż zbielały kostki jej dłoni. Pochyliła się do przodu,
próbując dostrzec drogę w nikłych światłach samochodu. Kompletnie straciła orientację. Ciemność
wchłonęła białą linię i Sydney nie miała pojęcia, po której stronie szosy właściwie się znajduje; nie mogła
wykluczyć, że jedzie środkiem... Próbowała się zatrzymać i przeczekać burzę, ale próba postoju zakończyła
się niepowodzeniem: samochód natychmiast zaczął się zsuwać w stronę rowu pełnego rwącej wody. Droga
chyba wcale nie miała żwirowanego pobocza.
Pomyślała, że sama jest sobie winna. Popełniła fatalny błąd. Sytuacja, w jakiej się znalazła, jest jedynie
jego konsekwencją. Niepotrzebnie przystanęła na tej kretyńskiej stacji benzynowej, żeby pójść do toalety i
napić się coli. Gdyby tego nie zrobiła, nie byłoby tego wszystkiego. Po co wdała się w rozmowę ze
staruszkiem przy kasie i zapytała go od niechcenia, na swoje nieszczęście, czy przypadkiem nie zna jakiejś
krótszej drogi do Wallace? Chciała ominąć autostradę! Zachciało jej się skrótów, to teraz ma. Gdyby go nie
posłuchała, nie znalazłaby się w takich opałach. Gdyby nie pojechała tą cholerną drogą... Ale pojechała i
stało się to, co się stało. Zabłądziła i nie wie, co robić dalej. Stanąć nie może, a dalsza jazda jest czystym
samobójstwem.
Nie mogła pojąć, dlaczego właściwie zabłądziła. Miała wrodzony zmysł orientacji, świetnie odczytywała
mapy i orientowała się w terenie. Natychmiast zapamiętywała każdy skręt, każdy znak, najmniejszy
szczegół. Ponadto miała jeszcze to, co jej ojciec nazywał „wewnętrzną busolą” - szósty zmysł, który
podpowiada wędrownym ptakom właściwy kierunek drogi. Nigdy w życiu jeszcze nie zabłądziła!
Jak to się stało, że nie zauważyła objawów nadciągającej burzy? Jak mogła tego nie spostrzec? Przecież
coś musiało ją zapowiadać! Jak mogła zlekceważyć wszystkie znaki na niebie i ziemi! Nie była w stanie tego
zrozumieć. A może huragan nadszedł bez ostrzeżenia? Była dopiero trzecia po południu, typowy letni dzień,
skręciła właśnie w wiejską drogę, kiedy ostre słońce Teksasu nagle zgasło. Zdążyła tylko zauważyć w
lusterku nadciągającą złowrogą chmurę i zanim zdołała coś zrobić - a co ona takiego, na Boga, mogła
właściwie zrobić? - czarna kurtyna błyskawicznie zapadła, odcinając ją od reszty świata. Wiatr z dziką furią
szarpał drzewami, porywając złamane gałęzie w szaleńczy tan wokół samochodu. Teksas słynie z
niespodziewanych zmian pogody, ale ta burza to po prostu koszmar. Najgorsze są grzmoty. Za każdym
uderzeniem gromu Sydney kuliła się nad kierownicą, czując, jak drży ziemia pod samochodem. Była sama
wśród piorunów i błyskawic, zdana na łaskę wiatru i deszczu na drodze prowadzącej nie wiadomo dokąd.
Na sekundę oderwała wzrok od zalanej wodą szosy i zerknęła na szybkościomierz. Posuwała się z
prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę! O przyspieszeniu nie mogło być mowy. Przez głowę
przemknęła jej absurdalna myśl, że gdyby nie pojechała na skróty, nie byłoby burzy. To tak, jakby
powiedzieć, że bez jej decyzji nie byłoby huraganu... Tak czy owak, może mieć żal tylko do siebie. Sama
jest sobie winna. No, może niezupełnie. Jest jeszcze jeden winowajca. Jej szef ma w tym swój udział i
zamierzała mu to powiedzieć. Oczywiście, jeśli będzie miała okazję. Jeśli uda jej się dotrzeć żywej do
Wallace, zaraz do niego zadzwoni i powie mu bez ogródek, co sądzi o jego genialnych pomysłach. Jak to on
powiedział?
- Pochodzisz z Teksasu, Sydney, znasz to środowisko, wiesz jak się zachować, bo masz to we krwi. Ciebie
nie będą mogli potraktować jak pierwszego lepszego pismaka, jak jakiegoś dziennikarzynę z „Washington
Post”. Senator James Darcy Fowler przyjmie cię z otwartymi ramionami.
Akurat prawda! Senator Fowler zgodziłby się na wywiad, nawet gdyby miała dwie smocze paszcze i
syczała jak jadowity wąż. Znała polityków na wylot. Wcale jej się nie paliło do tego spotkania; prawdę
1
mówiąc, wcale nie miała na nie ochoty. Przetarła ręką zmęczone oczy i znowu wlepiła je w szybę. Nie czas
na medytacje. Teraz nie wolno jej myśleć o niczym innym. Musi się skupić nad tym, co robi. Nad tą
cholerną, zalewaną strugami wody drogą. Łatwo powiedzieć...
Jej nieposłuszne myśli odrywały się od rzeczywistości i krążyły gdzieś daleko, wokół spraw nie mających
nic wspólnego z obecnym niebezpieczeństwem. Tak jakby szalejący tuż obok huragan wcale jej nie
dotyczył.
Po prostu za dużo pracuje. Ostatnio chyba przedobrzyła. Propozycja szefa, żeby przeprowadzić wywiad z
Fowlerem, spadła na nią w momencie krańcowego wyczerpania. W chwili słabości wizja powrotu w
rodzinne strony, „do korzeni”, wydała jej się bardzo pociągająca. Dom, rodzina, wspomnienia z dzieciństwa
podsunięte przez usłużną pamięć, nabrały nagle charakteru prawdziwej pokusy.
Co ty sobie znowu wymyśliłaś, biedna dziewczyno? - pomyślała z westchnieniem. Przecież tak naprawdę
nie miałaś chwili spokoju w tym domu, z którego uciekłaś przy najbliższej sposobności. Cała twoja praca
była tylko pretekstem, żeby tam nie wracać. O mało nie pocałowałaś szefa w łysą głowę, kiedy się
dowiedziałaś, że i tym razem możesz tam jechać tylko po to, żeby zrobić wywiad! A on oczywiście, stary
szakal, jest szczęśliwy, że może to wykorzystać i znowu posłużyć się tobą jak... Jak zwykle.
Zdała sobie sprawę, że mówi do siebie, co ostatnio zdarzało jej się coraz częściej, i pokręciła głową.
Najwyższa pora opuścić Waszyngton i poszukać sobie czegoś w Teksasie. Na przykład w Dallas. Polityczna
scena stolicy, dawniej tak fascynująca, przestała być dla niej atrakcją. Prawdę mówiąc, przyprawiała ją o
mdłości. Jeszcze jedno spotkanie, na którym dorośli mężczyźni zachowują się jak dzieci w piaskownicy,
jeszcze jedna dawka wystudiowanej hipokryzji i górnolotnych słów bez najmniejszego pokrycia i... zacznie
rzygać.
Zdjęła rękę z kierownicy i rozprostowała palce, nie spuszczając drogi z oczu. Spróbowała się
skoncentrować. Jeden nieostrożny ruch i znajdzie się w rowie pełnym rwącej wody. Zmrużyła oczy,
próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. Nagle zdała sobie sprawę, że bardzo się boi. Strach, który nagle
dotarł do jej świadomości, wcale nie był związany z sytuacją, w której się znalazła. Napełniło ją to
dodatkowym niepokojem. Coś ją dręczyło, jakaś myśl albo uczucie; coś było nie tak. Poczuła się nieswój o,
tak jakby wszystkie dotychczasowe punkty odniesienia nieoczekiwanie przestały istnieć. Była zawieszona w
próżni. Serce zaczęło walić jej jak młot, w ustach poczuła suchość. Miała dziwne wrażenie, że wstrząsają nią
dreszcze, chociaż w rzeczywistości wcale nie drżała. Drżał świat wokół niej. To wszystko ten huragan, ta
burza. Znowu przetarła oczy. Zmęczenie, ciemność, nagła zmiana pogody, wichura - wszystko to sprawia, że
rozum zaczyna płatać figle.
Nagle potężna błyskawica rozdarła niebo i jej światło rozjaśniło drogę przed samochodem. Sydney
wzdrygnęła się i na ułamek sekundy zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, ujrzała mężczyznę. Stał na środku
drogi, tuż przed maską samochodu. Gwałtownie wcisnęła hamulce, ale samochód nie zatrzymał się;
powolnym ruchem zaczął sunąć w stronę rowu.
Kurczowo ścisnęła kierownicę, próbując umknąć poślizgu. Spięta, czekała na odgłos ciała uderzającego o
maskę samochodu. Nic takiego nie nastąpiło; słyszała tylko swój ciężki oddech. Samochód błyskawicznie
obrócił się, przez moment jechał bokiem, a potem zaczął zsuwać się z drogi. Poczuła, że przód auta o coś
uderza i wyrżnęła głową w kierownicę. Po chwili pojazd znalazł się w rowie. Poczuła dojmujący ból głowy,
doszedł ją trzask gnącej się blachy. Matka zawsze mówiła, że Sydney ma „zakuty łeb”, tym razem jednak
wszystko wskazywało, że szyba okazała się twardsza od jej głowy. Zrobiona z solidniejszego materiału.
Trafiła kosa na kamień. Ujrzała nagły błysk kolorowych świateł, jakby fontannę sztucznych ogni, potem
nadeszła nowa fala bólu... i wszystko pogrążyło się w czerni.
Kiedy odzyskała przytomność, nie bardzo wiedziała, co się stało. Usiłując nie poruszać obolałą głową i
unikając gwałtownych ruchów, spróbowała rozeznać się w sytuacji. Wokół niej w dalszym ciągu panowała
ciemność; omdlenie musiało nie trwać zbyt długo. Wzięła głęboki oddech, przymknęła oczy, a potem
otworzyła je znowu. Kątem oka zobaczyła, że burza przechodzi. Deszcz prawie ustał, lecz wycieraczki
jednostajnym ruchem pełniły swoją powinność. Ich stukot odbijał się bolesnym echem w jej głowie. Poczuła
metaliczny smak w ustach. Natychmiast zrozumiała: benzyna! Wnętrze było wypełnione oparami benzyny.
Samochód lada chwila może wybuchnąć! Ta myśl napełniła ją przerażeniem i jednocześnie dodała sił.
Trzeba coś zrobić! Musi stąd uciec! Przede wszystkim należy wyłączyć silnik. Zgasić światła... Zawahała
się; lęk przed ciemnością jednak przeważył. Nie może pozostać w mroku. I wtedy poczuła, że lęk nagle
niknie, a rodzi się spokój. Tak jakby nagła cisza wypełniła wszystko wokół, niosąc z sobą bezruch i
ukojenie. Gdyby nie dotkliwy ból głowy i ramienia, gotowa była zasnąć. Jak dobrze byłoby oprzeć głowę,
zamknąć oczy i pogrążyć się we śnie, choćby na chwilę. Już miała to zrobić, kiedy poczuła, że coś zimnego
dotyka jej stóp.
2
Lekko schyliła obolałą głowę i przez chwilę nie pojmowała, co się dzieje. Jej stopy tkwiły w wodzie. Rów,
rwąca woda, no tak, przecież samochód ześliznął się z szosy. Wszystko stawało się jasne. Skoro samochód
wpadł do rowu, to woda musi dostać się do środka. Wizja pojazdu unoszonego rwącym prądem zadziałała
natychmiast. Panika dodała jej sił i Sydney przystąpiła do działania.
Odpięła pasy, przesunęła się na miejsce pasażera i chwyciła klamkę. Szarpnęła, lecz drzwi ani drgnęły.
Coś, pewnie woda, blokowało je od zewnątrz. Nagle stały się ciężkie jak ołowiane drzwi sejfu. Usłyszała
szum wody. Jak długo to potrwa? Ile czasu jej zostało? Kiedy woda całkowicie wypełni samochód i rwący
potok porwie ją z sobą? Ponownie szarpnęła za uchwyt - z tym samym rezultatem. Szybko otworzyła okno i
wysunęła głowę. Próbowała krzyczeć, wzywać pomocy. Odpowiedziała jej cisza. Pustka. Dokoła nie było
żywej duszy. Nie może liczyć na niczyją pomoc. Zdana jest wyłącznie na siebie. Poczuła, że ogarnia ją
panika.
Uspokój się, Sydney! Zastanów się, pomyśl!
Świetna idea!
Ponownie wystawiła głowę z okna, żeby stwierdzić, że wołanie o pomoc nie ma wielkiego sensu. Pogłębia
tylko poczucie pustki i osamotnienia. Wzmaga beznadzieję. Poczuła na twarzy chłodne krople deszczu i
pomyślała, że jakoś tak musi wyglądać wolność. Owszem, ale nie dla niej. Na razie nie może nawet myśleć o
wolności. Musi działać, wydostać się stąd. Może zdoła prześliznąć się przez okno? Przypomniała jej się
torba. Torba, a właściwie przepastny wór, który wszędzie z sobą nosiła. Miała w niej notatki, taśmy,
magnetofon; nigdy się z nią nie rozstawała. Sięgnęła na oślep za siebie i wymacała znajomy kształt.
Przyciągnęła wór ku sobie, potem chwyciła brzeg okna, wychyliła się i mocno podciągnęła na rękach...
Nie bardzo wiedziała, co było potem. Musiało minąć kilka minut Chyba znowu zemdlałam, pomyślała.
Kiedy ostrożnie spróbowała się wyprostować, ostry ból przeszył jej głowę. Oswoiła oczy z ciemnością i
rozejrzała się. Siedziała na skraju drogi, a wrak samochodu leżał w dole i podrygiwał w strumieniu wody.
Było jej potwornie zimno, głowa pękała od bólu, powróciło uczucie straszliwego osamotnienia. Poczuła, że
za chwilę rozpłacze się z żalu nad sobą.
Tylko się nie rozczulaj, jak widać znowu wpakowałaś się w niezłą historię. Trudno, nie pierwszy raz i nie
ostatni. Teraz pomyśl, co z tym fantem zrobić. Przecież musi być jakieś wyjście.
W mdłym blasku przebijającym się przez ciemne chmury dostrzegła na tle drzew jakieś cienie. Próbowała
nie patrzeć w tamtą stronę. Pewnie to złudzenie. Przecież na tym odludziu nie ma żywej duszy, to tylko
wyobraźnia płata jej figle.
Swoją drogą nie powinna tak siedzieć na poboczu. Gotowa jeszcze spowodować następny wypadek i
napytać sobie nowej biedy. Tylko co właściwie ma robić? Nie miała najmniejszego pojęcia. Deszcz z wolna
ustał. Była przemoczona do suchej nitki, mokre włosy jak hełm oblepiały jej głowę. Przymknęła oczy i
próbowała myśleć, ale zamiast tego pogrążyła się w odrętwieniu.
- Czy coś się pani stało?
- Co za głupie pytanie! - odparła automatycznie i urwała, bo zrozumiała, że to halucynacja. Głos jej się
nagle załamał. Bała się otworzyć oczy, żeby nie pochłonęła jej znowu ciemna, przerażająca pustka. Osłoniła
oczy dłonią i powoli zaczęła unosić powieki.
- Proszę powtórzyć - wyszeptała.
- Czy coś się pani stało?
Głos rzeczywiście istniał. Był poważny, ciepły, kojący. Nic jej się nie wydawało. To była rzeczywistość, a
nie urojenie.
- Myślałam, że już zaczynam słyszeć głosy. W szarym świetle dostrzegła zarys męskiej sylwetki.
Emanował z niej spokój i pewność siebie. Coś jej się przypomniało.
- Czy to pan szedł wtedy środkiem drogi prosto na mój samochód?
- Bardzo mi przykro, chyba tak.
Chętnie przyjrzałaby mu się lepiej, ale latarnia, którą postawił na ziemi, dawała nikłe, żółtawe światło. W
jego kręgu widziała niewyraźnie tylko wysoką, szczupłą sylwetkę młodego mężczyzny.
- Ma tu pan przypadkiem samochód?
- Nie. Mój samochód, podobnie jak pani, stoczył się do rowu.
Stał teraz tak, że widziała go znacznie lepiej. Jego widok, a może rosnący ból głowy sprawiał, że z
trudnością wymawiała słowa.
- Tak... Mój samochód...
Nigdy nie widziała takich przejrzyście zielonych oczu i nigdy nikt tak na nią nie patrzył.
- Czy może pani wstać o własnych siłach?
- Jak to...
- Czy może pani się podnieść? Musi pani wstać, trzeba opatrzyć rany, trzeba panią czymś przykryć. Drży
3
pani z zimna.
Powiedział to z troską, niemal tkliwie... Poczuła, że ją podnosi. Miał takie mocne, opiekuńcze ramiona. Po
chwili znowu straciła przytomność i pochłonął ją mrok.
Pierwszym wrażeniem było ciepło, wygoda, błogostan. Zaraz potem powrócił ból. Potworne pulsowanie
rozsadzające czaszkę. Bała się otworzyć oczy, żeby go nie spotęgować. Bała się nagłego wtargnięcia światła,
bała się, że uderzenia bezlitosnego młota staną się jeszcze silniejsze. Ostrożnie otworzyła jedno oko, potem
drugie. Nic się nie stało. Otaczała ją ciepła jasność, jak gdyby bijący od czegoś blask. Przez głowę
przemknęła jej myśl, że może umarła i znajduje się gdzieś w zaświatach. Po chwili jednak doszedł ją lekki
zapach dymu. Odblask ognia zatańczył na ścianie. Próbowała dostrzec coś więcej, nie unosząc głowy. Jedno
mogła stwierdzić z całą pewnością. To nie jest nowoczesny szpital. Gdzie ona się właściwie znajduje?
Nie poruszając głową, skierowała wzrok w stronę, skąd dochodziło światło. Dostrzegła kamienny kominek;
grube polana płonęły jasnym ogniem. Dziwne, pomyślała. Leżała w łóżku, otulona ciepłą kołdrą.
Postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej. Lekko uniosła głowę i przezwyciężając ból, zerknęła jeszcze
raz. Nie czuła najmniejszego lęku. Przepełniał ją spokój i poczucie bezpieczeństwa. Nie była nawet zbyt
ciekawa, gdzie się znajduje. Niemal automatycznie notowała przedmioty, po których powoli przesuwało się
jej spojrzenie. Wędrowało po ścianach, zahaczało o sufit. Na drewnianym stole, stojącym obok drzwi, stała
latarnia i lśniący jak lustro mosiężny rondel. Dostrzegła drugie kamienne palenisko i fotel na biegunach, a
także zawieszone obok kominka stare strzelby. Odetchnęła z ulgą. Leży sobie w jakimś myśliwskim domku.
Ale gdzie? Jak się tu znalazła? Jeszcze raz lekko uniosła głowę i spojrzała znowu. Leżała w starym,
ogromnym drewnianym łożu z rzeźbioną ramą.
Wszystkie otaczające ją sprzęty były stare. Nawet atmosfera panująca w pomieszczeniu, w którym się
znajdowała, miała w sobie coś kojarzącego się z czymś bardzo odległym, dawnym, zapomnianym. Zupełnie
jakby została przeniesiona w czasie... Zmrużyła oczy, zamrugała powiekami. Nie można wykluczyć, że to
wszystko efekt urazu głowy i wstrząsu psychicznego spowodowanego wypadkiem.
W pokoju panowała niczym nie zmącona cisza. Nie naruszały jej nawet krople deszczu uderzające o dach.
Właśnie miała otworzyć usta i kogoś zawołać, kiedy nagle coś przykuło jej uwagę. Nad kominkiem wisiał
portret pięknej, młodej kobiety. Stary, olejny portret w bogato rzeźbionej ramie. Trudno było sobie
wyobrazić, żeby należał do mieszkańca domku, w którym się znalazła. Nie pasował do tego schludnego, ale
ubogiego wnętrza. Był zbyt kosztowny, zbyt „wytworny”.
Przyjrzała mu się dokładniej. Sposób, w jaki kobieta siedziała, krój jej sukni i rodzaj urody wskazywały na
to, że była to czyjaś praprababka. Jasne, błyszczące włosy opadały jej na ramiona, koniuszkami dotykając
widocznych w głębokim dekolcie piersi.
Dziwne miejsce na taki portret. Nadawał się raczej do salonu albo muzeum. Już miała odwrócić wzrok,
kiedy coś ponownie przykuło jej uwagę do damy na portrecie. Mogłaby przysiąc, że wyraz jej nieruchomej
dotąd twarzy nagle się odmienił. Tak jakby łagodny uśmiech zniknął, ustępując miejsca smutkowi. Delikatna
twarz spoważniała, w zielonych oczach ukazały się łzy...
Sydney poczuła, że sztywnieje z przerażenia. Ból głowy przeszedł w nagłą panikę. Znowu była dzieckiem,
które przebudziło się w środku nocy w pustym pokoju, a w otaczającym mroku kłębiły się zjawy.
Koszmarne cienie - znikające, kiedy otworzy oczy, gotowe wychynąć natychmiast, gdy tylko zapadnie w
płytki, niespokojny sen. Była dorosłą osobą i nie mogła zachowywać się jak dziecko. O tym wiedziała, ale
mogłaby przysiąc, że widziała łzy w oczach damy na portrecie; wyraźnie widziała, jak wolno spływały po
delikatnych, różowych policzkach. Naprawdę widziała... Odetchnęła z ulgą, kiedy wszystko wróciło do
poprzedniego stanu.
- Nie bądź dzieckiem - powiedziała do siebie i chrząknęła, bo głos miała jakiś obcy i schrypnięty. - Jest tu
ktoś?
Nikt nie odpowiedział. Trudno, trzeba będzie się podnieść i rozejrzeć. Uniosła się na łokciu i zaraz opadła
z jękiem. Pokój zawirował jej przed oczami, ostry ból przeszył głowę. Kiedy nieco ustąpił, poczuła, że
ogarnia ją rozpacz. Leży tu sama, przez wszystkich opuszczona i bezsilna. Nie może wstać, nie może
zawołać, nie może nic zrobić. Nie lubiła się nad sobą rozczulać i nigdy tego nie robiła, ale obecna sytuacja
wyjątkowo się do tego nadawała. Machinalnie dotknęła nakrycia i zdumiona cofnęła rękę. Dotknęła jeszcze
raz i uniosła głowę, żeby dokładniej przyjrzeć się materii, którą była przykryta. Matka Sydney miała
antykwariat i jedną jedyną pasję, a raczej obsesję: stare, drogie tkaniny. Kolekcjonowała je i świetnie się na
nich znała. Coś z tego przeszło i na córkę. Sydney nie miała najmniejszych wątpliwości: przykryta była
czymś, co właściwie powinno znajdować się w muzeum. Drogocenna, złotą nicią haftowana tkanina, z
roślinno-zwierzęcym ornamentem. Cudowna zieleń lasu, łąki, brązy dębów, błękit widocznego ponad ich
koronami nieba... Niezwykły wyrób, prawdziwe, bezcenne dzieło sztuki. Majstersztyk.
4
Była tak pochłonięta tym, co ujrzała, że nie spostrzegła, kiedy ktoś stanął przy niej.
Z zamyślenia wyrwał ją znajomy, męski głos.
- Potrzebuje pani doktora.
Podskoczyła i ból przeszył jej głowę. Odczekała, aż nieco zelżeje.
- Jak zwykle zjawia się pan nie wiadomo skąd. Zwróciła twarz w jego stronę. Tak, tym razem nie miała
wątpliwości. Nie był wytworem jej wyobraźni. W świetle płonących polan widziała go dokładnie. Stał przy
łóżku, wysoki, opalony, lekko pochylony. W jego oczach dostrzegła troskę, która ją wzruszyła. Chciała mu
powiedzieć, żeby się nie martwił, że wszystko jest w porządku, ale nie mogła wymówić słowa. Uśmiechnął
się nagle tak ciepło i serdecznie, że nie mogła się powstrzymać. Poczuła, jak jej usta uśmiechają się do
niego. Było w nim coś trudnego do określenia, coś co kojarzyło się jedynie z dobrocią. Musiał być po prostu
bardzo dobrym człowiekiem.
- Co mi się stało? - zapytała.
- Potrzebny pani doktor.
- Chyba już pan to mówił, o ile pamiętam. Podobał jej się jego staroświecki sposób mówienia.
- Nazywam się Sydney Tanner. Nie wiem, czy powinnam panu podziękować za to, że mnie pan uratował,
czy wściekać się, że spowodował pan wypadek.
Schylił się i ujął jej dłonie. W jego dotknięciu było coś, co spowodowało, że ból nieco ustąpił.
- To pan wyszedł mi wtedy na jezdnię prosto pod koła, tak? - Jego obecność sprawiała, że czuła się lepiej. -
Kim pan jest?
- Nazywam się Andrew Joshua Wallace. Jest mi bardzo przykro z powodu tego, co zaszło na drodze.
Upłynęło dużo czasu... Nie spodziewałem się nikogo w tym miejscu.
Nie spuszczała z niego wzroku. Ubrany był w cienkie płócienne spodnie, spłowiałą niebieską koszulę; miał
ciepłe, szorstkie od pracy dłonie. I ten dziwny sposób mówienia. Nigdy dotąd nie słyszała, żeby ktoś tak
mówił. Tak obco akcentując słowa. Nie miało to nic wspólnego z charakterystyczną teksańską wymową.
Padające od kominka światło otaczało go dziwną aureolą, jakby otulając swoim blaskiem. Sydney znowu
przymknęła oczy, tym razem nie pod wpływem bólu, lecz jakiegoś trudnego do określenia uczucia,
zbliżonego do niepokoju. Coś jest nie tak. Nie bardzo wiedziała co, ale coś tu nie pasowało. Może
rzeczywiście potrzebuje lekarza? Może uraz, którego doznała, jest poważniejszy, niż to się na pozór wydaje.
Otworzyła oczy i zobaczyła jego twarz tuż nad sobą. Blask ognia odbijał się w jego niezwykłych,
szmaragdowych oczach. Blask ognia i zmieszane z czułością zaniepokojenie. Poczuła na twarzy ciepły
oddech i zapach lawendowego mydła. Odsunęła się trochę. Była jak zahipnotyzowana.
- Co pani jest? Bardzo się pani źle czuje? - spytał z niepokojem i też lekko się odsunął.
- Nie, właściwie nie... - Próbowała zebrać myśli, ale nie mogła. Ból w głowie rozdzielił się teraz na
bolesne, silne pulsowanie.
- Trzeba panią zaraz zawieźć do doktora. Uderzenie w głowę może się okazać bardzo niebezpieczne. Już
dwa razy pani zemdlała. Wygląda pani na naprawdę chorą.
- Jak się tu znalazłam?
- Przyniosłem panią.
Kiedy się uśmiechał, w jego prawym policzku robił się dołeczek. Rozczuliło ją to.
- Nie zdążyłam panu podziękować. - Przesunęła językiem po spieczonych ustach. - Jak daleko stąd do
miasta?
- Tyle co koń wyskoczy.
Od bardzo dawna nie słyszała tego wyrażenia. Skrzywiła się.
- A w innym przypadku? Samochodem... Ma pan jakiś samochód?
Andrew przecząco pokręcił głową.
- Wpadł do rowu i rozbił się.
Przypomniała sobie, jak to było. Jej mały, wynajęty samochód stoczył się do rowu. Andrew musiał mieć
taki sam wypadek nieco wcześniej.
- Jak w takim razie dostaniemy się do miasta? Nie odpowiedział, lecz spojrzał w okno. Na dworze
pojaśniało, deszcz przestał padać. Pojedyncze krople spadały z gałęzi z krystalicznym dźwiękiem. Milczenie
się przedłużało.
- Andrew?
Znowu zakręciło jej się w głowie. Pokój zawirował.
Dziwne światło wokół postaci stojącego obok niej mężczyzny jakby się rozszczepiło.
- Andrew - powtórzyła.
Nagłym ruchem sięgnął po jej torbę leżącą na stoliku przy łóżku.
- Proszę to wziąć.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin