Barbara Kaye - Wędrowny ptak.pdf

(754 KB) Pobierz
465001003 UNPDF
BARBARA KAYE
WĘDROWNY
PTAK
465001003.002.png
PROLOG
Laurie Tyler siedziała przy kuchennym stole, na którym piętrzyły
się rachunki do zapłacenia. Człowiek od samego rana musi się
trzymać za kieszeń, pomyślała ponuro i zabrała się do wypisywania
czeków. Nienawidziła tego zajęcia. Żyli skromnie, a mimo to wydatki
były nadspodziewanie duże.
Już po chwili wiedziała, że i w tym miesiącu nie uda się jej
zaoszczędzić nawet najmniejszej sumy. Zawsze miała taką nadzieję,
chociaż sama się sobie dziwiła dlaczego. Uparta optymistka. Teraz
elektryczność i kolejny czek. Listopad, święta za pasem. Westchnęła.
Na szczęście Andy i Jill nigdy nie domagali się niczego
nadzwyczajnego i nawet symboliczny drobiazg w pełni ich zadowalał.
Doskonale zdawali sobie sprawę, że starsza siostra, która od
dziewięciu lat samodzielnie ich wychowuje, ustawicznie boryka się z
trudnościami. Nauczycielska pensja ledwo starczała na troje.
W całym domu panowała cisza. Słychać było jedynie tykanie
starego zegara. Jill jeszcze nie wróciła, Andy już z nimi nie mieszkał.
Latem zrobił dyplom i przeniósł się do San Antonio, gdzie dostał
pracę. Dobre dzieciaki. Przerażające wizje czekających ją trudności
wychowawczych nie sprawdziły się. Laurie miała ze swoim
rodzeństwem tylko zwykłe, drobne, normalne problemy, jak z
nastolatkami w ich wieku. A teraz są dorośli, za dwa lata Jill skończy
studia i też wyfrunie z gniazda. U wyjścia z tunelu zaczynało już
migać słabe światełko.
Koniec. Wszystkie czeki wypisane, znaczki na kopertach
przyklejone. Laurie wstała, podeszła do okna. Jesień w górach
zachodniego Teksasu zapierała dech w piersiach. Niespotykanie obfite
deszcze tego roku ucieszyły farmerów, ale na sytuację finansową
Laurie pogoda nie miała wpływu. Chociaż wszyscy w Davis
Mountains nadal nazywali posiadłość ranczem Tylerów, od lat już nie
wypasano tu bydła. Laurie przypomniała sobie krowy rasy Hereford,
które hodował ojciec, cynamonowe z białymi pyskami, i zastanawiała
się, czy kiedykolwiek wróci tu życie. Nauczycieli nie stać na zakup
stada i wynajęcie ludzi, by obrabiali dwustuakrowe gospodarstwo.
Zamyśliła się. Zależy mi jeszcze na tym? Kiedy Jill skończy
college, będę miała trzydzieści cztery lata. Czy będzie mi się jeszcze
chciało odbudowywać ranczo od zera? Może sprzedać ziemię i zacząć
całkiem nowe życie? Ale jeszcze nie pora na tego rodzaju decyzje. Na
465001003.003.png
razie będę robiła dokładnie to samo, co dotychczas: uczyła, płaciła
rachunki i starała się jakoś przetrwać.
Gdyby dziesięć lat temu ktoś spróbował powiedzieć Laurie, że tak
minie trzydziesty drugi rok jej życia, roześmiałaby się. Od kiedy
dorosła na tyle, by snuć plany na przyszłość, wyobrażała sobie, że nie
będzie dzielić losu tutejszych mieszkańców. Marzyła o magisterium,
posadzie na dużym uniwersytecie, a może małym, za to prestiżowym.
Do tego czasu założyłaby też pewnie własną rodzinę. Widocznie,
westchnęła ze smutkiem, nie było mi to sądzone.
Nagle usłyszała nadjeżdżający samochód. Poszła do jadalni i
zerknęła przez okno. Zobaczyła pikap z DO, rancza Cassie Maitland, i
oczywiście pomyślała, że przyjaciółka wpadła z niespodziewaną z
wizytą. Laurie wyszła na ganek akurat w chwili, gdy z kabiny wyłonił
się George Whittaker, zarządca DO, którego szczupłą sylwetkę i
zawadiacko przekrzywionego stetsona rozpoznałaby wszędzie. Serce
zabiło jej mocniej. Ta odruchowa reakcja zawsze niezmiernie
irytowała Laurie, bo chociaż George od dawna jej się podobał, było to
zainteresowanie jednostronne. Ledwo ją zauważał, nie oszukujmy się.
Raz w tygodniu - wskutek nalegań Cassie, Laurie była tego pewna -
George przyjeżdżał na ranczo Tylerów. Przycinał krzewy, naprawiał
płoty, łatał rozmaite dziury, a później zostawał jeszcze chwilę, żeby
napić się kawy czy piwa. W owe dni Laurie siedziała w szkole jak na
szpilkach i nawet największe urwisy z szóstej klasy nie musiały się
obawiać, że każe im za karę zostać po lekcjach.
Doprawdy żałosne, pomyślała teraz, że godzina spędzona z tym
człowiekiem przy kuchennym stole jest główną atrakcją mojego życia.
Musiała z ręką na sercu przyznać, że niewiele pamięta z ich rozmów,
gdyż George nigdy nie używał dwóch słów, gdy wystarczało jedno.
Zawsze jednak był uprzejmy i, jak zauważyła, niezwykle nieśmiały w
kontaktach z kobietami. A co gorsza, nigdzie długo miejsca nie
zagrzał i cenił sobie swoją wolność. Określenie „włóczykij" byłoby
może w stosunku do niego trochę niesprawiedliwe (przepracował
przecież u Cassie cztery lata), ale miał ten dziwny wyraz oczu, jakby
zapatrzonych w odległy horyzont.
Jednym słowem, źle ulokowała swoje uczucia. George mógłby
niejednej dziewczynie złamać serce i nawet o tym nie wiedzieć.
Wystarczyło, że się uśmiechnął i spojrzał tymi swoimi niebieskimi
oczyma, a biedaczka traciła głowę.
465001003.004.png
Laurie zastanawiała się, po co przyjechał. To nie był ,jego" dzień.
Może wpadł ot tak, bez powodu, pomyślała i ciepło jej się zrobiło na
sercu.
- Dzień dobry - odezwała się odgarniając włosy z czoła i
osłaniając oczy od słońca. - Dni ci się pomieszały?
- Hej - odpowiedział. - Nie, nie, wiem, który dzisiaj... - George
zatrzymał się u podnóża schodów i spojrzał w górę. Minę miał bardzo
poważną. - Prawdę mówiąc, przyjechałem się pożegnać.
Laurie bezradnie opuściła rękę. Starała się opanować. Na
zewnątrz niby się nie zmieniła, ale czuła, że wewnątrz niej coś,
pewnie marzenie, umarło. Głupie, zupełnie nieuzasadnione marzenie.
- Co? Wyjeżdżasz?
- Tak. Jadę do Oklahomy zobaczyć się z rodziną. A potem...
potem jeszcze nie wiem. Tam. - Wskazał na zachód.
- Rozumiem. - Laurie wzięła głęboki oddech. Wiadomość była
nieoczekiwana, ale wcale nie taka zaskakująca. Mężczyźni pokroju
George'a nie miewali zazwyczaj powodu, by siedzieć w jednym
miejscu. Dobrze o to dbali.
- Powodzenia.
- Dziękuję.
- Miło z twojej strony, że wstąpiłeś się pożegnać.
- Drobiazg.
- I dziękuję za pomoc.
- Żałuję, że nie udało mi się zrobić jeszcze czegoś więcej. -
George rozejrzał się dookoła. - Przydałby ci się ktoś na stałe, kto by
pracował regularnie, a nie tylko od czasu do czasu.
- Tak. - Laurie zaśmiała się niewesoło. - Chyba masz rację.
George czubkiem buta wiercił dziurę w ziemi. Nagle podniósł
wzrok i powiedział:
- Zawsze chciałem... chciałem cię o coś zapytać, ale uważałem,
że to nie mój interes. I pewnie nie mój.
- Słucham. Nie krępuj się.
- Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? Przecież ładna z ciebie
dziewczyna.
Zapadła kłopotliwa cisza. Nigdy dotąd nie rozmawiali na tematy
osobiste i Laurie nie miała okazji opowiedzieć George'owi o
narzeczonym, który ją rzucił wkrótce po śmierci rodziców. Nie
wspomniała też, że ucząc w szkole i wychowując młodsze
465001003.005.png
rodzeństwo, nie miała czasu na rozrywki i zawieranie nowych
znajomości.
- Och, miałam obowiązki. Byłam potrzebna innym.
Dźwigałam na sobie to wszystko, od czego ty w życiu uciekasz -
dodała nie mrugnąwszy nawet okiem.
George wyglądał, jakby otrzymał cios prosto w serce. Laurie nie
miała wcale zamiaru o nic go oskarżać, ale wypowiedzianych raz słów
nie da się już cofnąć. Zauważyła, że próbował się uśmiechnąć, ale mu
nie wyszło. Kiwnął tylko głową.
- Taak. Chyba masz rację. No to... do zobaczenia. - Dotknął
ronda kapelusza i odwrócił się, unikając intensywnego spojrzenia
Laurie.
- Zaczekaj! - Laurie wciągnęła powietrze głęboko w płuca i
zeszła na dół. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe... -
Uniosła głowę (później zastanawiała się, jak w ogóle się na to
zdobyła) i ku zdumieniu George'a pocałowała go lekko w usta. - Do
zobaczenia i bezpiecznej drogi. Życzę ci, żebyś w nowym miejscu
znalazł to, czego szukasz. Przyślij mi widokówkę. - Po czym ostatnim
wysiłkiem woli uśmiechnęła się, odwróciła i wbiegła na schody.
Przeszła przez ganek i zniknęła we wnętrzu domu.
Bezpieczna za zamkniętymi drzwiami uroniła łzę, a może nawet
dwie. Ogarnął ją smutek. Doznała kolejnego zawodu. Nie, nie miała
złamanego serca, uświadomiła sobie tylko, że pożegnanie z
George'em było ostateczne i że będzie go jej brakowało. Nigdy go już
nie zobaczy, ale co tam, jakoś przeżyje. Kobiety takie jak ona łatwo
się nie załamują.
Elegancki dwupiętrowy budynek z klinkierowej cegły, stojący
przy spokojnej, wysadzanej drzewami cienistej ulicy w Oklahoma
City, na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądał jak klinika
psychiatryczna. George zatrzymał się i przyjrzał okazałemu wejściu.
Zadzwonił. Usłyszawszy brzęczyk, pchnął drzwi. Znalazł się w
imponującym holu z wypolerowaną jak lustro posadzką. Przed sobą
miał schody prowadzące na piętro. W panującej tu ciszy dosłyszał
słaby dzwonek telefonu gdzieś w głębi domu. Zastanawiał się, czy
trafił pod właściwy adres. Trzymał się ściśle wskazówek, ale w tej
dzielnicy wiele rezydencji zamieniono na biura.
465001003.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin