Eddings David - Pionek Proroctwa.rtf

(706 KB) Pobierz
Prolog

David Eddings

 

 

 

Pionek Proroctwa
Belgariady tom I

Przełożył Piotr W Cholewa


Theone,
który opowiadał mi historie, ale nie mógł zaczekać na moje,
i Arturowi,
który pokazał mi, jak być mężczyzną… i nadal mi pokazuje


PROLOG


Będący historią Wojny Bogów i Dzieł Czarodzieja Belgaratha adaptacja z Księgi Alornów

 

Gdy świat był jeszcze młody, siedmiu Bogów żyło w harmonii, a rasy ludzi były jak jeden naród. Belara, najmłodszego z Bogów ukochali sobie Alornowie. Mieszkał wśród nich i miłował, a oni rośli pod jego opieką. Inni Bogowie także zbierali przy sobie ludy i każdy z Bogów kochał swój naród.

Lecz najstarszy brat Belara, Aldur, nie był Bogiem żadnego narodu. Mieszkał z dala od ludzi i Bogów aż do dnia, gdy odnalazło go zbłąkane dziecko. Aldur przyjął je na swojego ucznia i nazwał Belgarathem. Belgarath poznał sekrety Woli i Słowa, i stał się czarodziejem. W latach, które nadeszły, inni także szukali samotnego Boga. Połączyli się w bractwo i pobierali nauki u stóp Aldura, a czas nie miał do nich dostępu.

I zdarzyło się, że wziął Aldur kamień w kształcie kuli, nie większy niż serce dziecka, i obracał go w dłoniach, aż stał się żyjącą duszą. Wielka była potęga tego kamienia, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura; Aldur dokonywał nim cudów.

Ze wszystkich Bogów Torak był najpiękniejszy, a jego ludem byli Angarakowie. Składali mu ofiary i nazywali Panem Panów, a Torakowi słodki był dym ogni ofiarnych ofiarnych słowa uwielbienia. Nadszedł wszelako dzień, gdy usłyszał o Klejnocie Aldura, i od tej chwili nie zaznał spokoju.

Wreszcie, skryty pod maską obłudy, stanął przed Aldurem.

- Bracie mój - powiedział. - Nie jest właściwe, byś trwał z dala od naszej kompanii i rady. Odrzuć ten klejnot, który oderwał twój umysł od myśli o nas.

Aldur zajrzał w duszę brata i upomniał go:

- Czemu szukasz władzy i panowania, Toraku? Czy nie wystarczą ci Angarakowie? Nie próbuj w swej bucie posiąść Klejnotu, by cię nie zabił.

Wielki był wstyd Toraka, gdy usłyszał słowa Aldura. Uniósł dłoń i uderzył swego brata, a potem uciekł, porywając Klejnot.

Inni Bogowie błagali Toraka, by zwrócił Klejnot, lecz ten odmawiał. Wtedy powstały rasy ludzi i ruszyły do bitwy przeciw hufcom Angaraków. Wojny ludzi i Bogów szalały na ziemi, aż niedaleko wyżyny Korim, Torak wzniósł Klejnot i zmusił, by połączył swą wolę z jego wolą i rozbił ziemię na części. Góry runęły i napłynęło morze. Lecz Belar i Aldur połączyli swą moc i wznieśli morzu bariery. Jednak ludzie zostali rozdzieleni, a z nimi Bogowie.

A kiedy Torak podniósł żywy Klejnot przeciwko ziemi, jego matce, ten zbudził się i zajaśniał świętym ogniem. Błękitny płomień spalił twarz Toraka. Ten w bólu powalił góry; w udręce rozłupał ziemię; w agonii rozlał morze. Lewa ręka zapłonęła i wypaliła się na popiół, lewa strona twarzy stopniała jak wosk, a lewe oko zagotowało się w oczodole. Z wielkim krzykiem skoczył w morze, by zgasić ogień, lecz cierpienie nie miało końca.

Gdy Torak wynurzył się z wody, prawa strona jego ciała pozostała piękna, lecz lewa była spalona i poraniona strasznie ogniem Klejnotu. Dręczony bólem poprowadzi! swój lud ku wschodowi, gdzie na równinach Mallorei zbudowali wielkie miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, Miasto Nocy, gdyż Torak w ciemności skrywał swe blizny. Angarakowie wznieśli dla swego Boga żelazną wieżę i umieścili Klejnot w mosiężnej szkatule na samym wierzchołku. Torak przychodził tam często i odchodził płacząc. Lękał się, by nie pokonało go pragnienie ujrzenia Klejnotu i by nie zginął.

Stulecia mijały w ziemi Angaraków, którzy zaczęli nazywać swego okaleczonego Boga Kal Torakiem, jednocześnie Królem i Bogiem.

Belar zabrał Alornów na pomoc. Ze wszystkich ludów ci byli najtwardsi i najwaleczniejsi, a Belar tchnął w ich serca wieczną nienawiść dla Angaraków. Z okrutnymi mieczami i toporami w dłoniach przemierzali północne krainy aż po pola wiecznego lodu, szukając drogi do swych nieprzyjaciół.

Tak było do czasu, gdy Cherek o Niedźwiedzich Barach, największy z królów Alornów, dotarł do Doliny Aldura i odnalazł Belgaratha Czarodzieja.

- Droga na północ jest otwarta - powiedział. - Znaki i przepowiednie nam sprzyjają. Nadszedł czas, byśmy odszukali przejście do Miasta Nocy i odebrali Jednookiemu Klejnot.

Poledra, żona Belgaratha, nosiła właśnie dziecko, i czarodziej nie chciał jej opuszczać. Słowa Chereka przekonały go jednak. Wykradli się nocą, by dołączyć do synów Chereka, Drasa o Byczym Karku, Algara o Chyżych Stopach i Rivy o Żelaznej Dłoni.

Okrutna zima ścisnęła północ i mokradła lśniły pod gwiazdami od szronu i szarego jak stal lodu. Szukając drogi, Belgarath rzucał zaklęcie i przybierał postać szarego wilka. Bezgłośnie przemykał po zaśnieżonym lesie, gdzie drzewa trzeszczały i pękały od przenikliwego mrozu. Szron przykrył grzbiet i ramiona wilka; na zawsze już pozostały srebrne broda i włosy Belgaratha.

Poprzez śnieg i mgłę dotarli do Mallorei i wreszcie stanęli w Cthol Mishrak. Znalazłszy sekretne przejście do miasta, Belgarath powiódł ich do stóp żelaznej wieży.

W milczeniu wspinali się po zardzewiałych schodach, których od dwudziestu wieków nie dotknęła ludzka stopa. Lękliwie zakradli się do komnaty, gdzie Torak dręczony bólem rzucał się we śnie, kryjąc okaleczoną twarz pod stalową maską. Bezszelestnie przebiegli obok śpiącego Boga i w końcu wkroczyli do komnaty, gdzie leżała żelazna szkatuła, w której spoczywał żywy Klejnot.

Cherek skinął na Belgaratha, by wziął Klejnot, lecz ten odmówił.

- Nie mogę go dotknąć - powiedział - by mnie nie zniszczył. Kiedyś przyjmował dotyk Boga i człowieka, lecz wola Klejnotu stwardniała, gdy Torak wzniósł go przeciw jego matce. Nie pozwoli już tak się wykorzystać. Czyta w naszych duszach. Tylko ten, co nie ma złych intencji, kto jest tak czysty, że nie myśląc o władzy i posiadaniu weźmie go i poniesie narażając życie - tylko ten może go teraz dotknąć.

- Który z ludzi w mroku swej duszy nie żywi złych intencji? - spytał Cherek.

Lecz Riva o Żelaznej Dłoni otworzył szkatułę i wyjął Klejnot. Płomień zajaśniał mu przez palce, lecz Riva nie spłonął.

- Niech tak będzie, Chereku - rzekł Belgarath. - Twój najmłodszy syn jest czysty. Jego przeznaczeniem i przeznaczeniem tych, co przyjdą po nim, jest nieść i chronić Klejnot - Belgarath westchnął wiedząc, jaki ciężar kładzie na barki Rivy.

- Jego bracia i ja podtrzymamy go - powiedział Cherek. - Dopóki będzie niósł ten ciężar.

Riva owinął Klejnot płaszczem i ukrył pod tuniką. Potem przebiegli znowu przez komnatę kalekiego Boga, po zardzewiałych stopniach w dół, sekretnym przejściem do bram miasta i dalej, ku pustkowiom.

Wkrótce potem Torak obudził się i poszedł, jak zawsze, do Komnaty Klejnotu. Lecz szkatuła była otwarta, a Klejnot zniknął. Straszliwy byt gniew Kal Toraka. Chwyciwszy swój wielki miecz opuścił żelazną wieżę, odwrócił się i uderzył raz tylko, a wieża runęła. Potem krzyknął do Angaraków głosem gromu:

- Za to, że staliście się niedbali i nieuważni, że pozwoliliście złodziejom ukraść to, za co tak drogo zapłaciłem, zburzę miasto i przepędzę was. Angarakowie tułać się będą, póki nie wróci do mnie Cthrag Yaska, płomienny kamień.

Potem zmienił Miasto Nocy w ruinę, a hufce Angaraków pognał na pustkowie. Cthol Mishrak przestało istnieć.

Trzy mile na północ Belgarath usłyszał hałas i wiedział, że Torak się przebudził.

- Teraz ruszy za nami - oznajmił. - I tylko moc Klejnotu zdoła nas ocalić. Kiedy się zbliżą, niech Żelazna Dłoń wzniesie Klejnot, by go zobaczyli.

I podeszli Angarakowie z samym Torakiem na czele, lecz Riva podniósł Klejnot, a okaleczony Bóg i jego hufce zobaczyli go wyraźnie. Klejnot poznał swego wroga. Nienawiść rozgorzała na nowo i niebo zapłonęło od jego furii. Torak krzyknął i zawrócił. Pierwsze szeregi Angaraków pochłonął ogień, a reszta umknęła przerażona.

I tak Belgarath z towarzyszami uciekli z Mallorei i przeprawili się przez moczary północy, na powrót niosąc Klejnot Aldura do Królestw Zachodu.

Bogowie, wiedząc, co się zdarzyło, zwołali radę.

- Jeśli wystąpimy w wojnie przeciw naszemu bratu, Torakowi - powiedział Aldur - starcie Bogów zniszczy świat. Zatem musimy się usunąć, by Torak nie mógł nas odnaleźć. Nie ciałem, lecz duchem tylko pozostaniemy obecni, by kierować i chronić nasze ludy. Dla dobra świata musimy to uczynić. W dniu, gdy rozpocznie się wojna, świat zostanie zgładzony.

Bogowie zapłakali z żalu, że muszą odejść. Lecz Chaldan, Bóg-Byk Arendów, zapytał:

- Czy podczas naszej nieobecności Torak nie zdobędzie władzy?

- To nie nastąpi - odparł Aldur. - Dopóki Klejnot pozostaje wśród potomków Rivy o Żelaznej Dłoni, Torak nie może zwyciężyć.

I tak Bogowie odeszli, a Torak jedynie pozostał. Lecz wiedza o tym, że Klejnot w ręku Rivy odbiera mu panowanie, nękała jego umysł.

Belgarath zaś przemówił do Chereka i jego synów:

- Musimy się rozdzielić, by strzec Klejnotu i sposobić się na przyjście Toraka. Niech każdy z was odejdzie i czyni przygotowania, jak was uczyłem.

- Tak uczynimy, Belgaracie - przyrzekł Cherek o Niedźwiedzich Barach. - Od tego dnia nie ma już Alorii. Alornowie jednak będą walczyć z potęgą Toraka, póki choć jeden pozostanie żywy.

Belgarath wzniósł głowę.

- Usłysz mnie, Toraku Jednooki! - zawołał. - Żywy Klejnot jest przed tobą bezpieczny i nie zwyciężysz go. Jeśli wyruszysz przeciw nam, stanę do wojny. Dniem i nocą trzymać będę straż i do końca dni czekać twojego przyjścia.

Wśród pustkowi Mallorei, Kal Torak słyszał głos Belgaratha i w furii tłukł wszystko wokół. Wiedział bowiem, że Klejnot Aldura na zawsze pozostanie poza jego zasięgiem.

Cherek uściskał synów i odszedł, by więcej ich nie zobaczyć. Dras ruszył na północ i zamieszkał na ziemiach, gdzie płynęła rzeka Mrin. Wybudował miasto Boktor i nazwał swój kraj Drasnią. On i jego następcy zawsze stali u moczarów północy, by bronić ich przed nieprzyjacielem. Algar odszedł na południe wraz ze swoim ludem i znalazł konie na szerokich równinach, przez które płynęła rzeka Aldur. Oswoili zwierzęta, nauczyli się je dosiadać i po raz pierwszy w historii ludzkości pojawili się konni wojownicy. Nazwali swój kraj Algarią i stali się nomadami, którzy

podążają za swymi stadami. Posępny Gierek powrócił do Val Alorn i zmienił nazwę królestwa na Cherek, gdyż był teraz samotny i bez synów. Pogrążony w smutku budował wysokie okręty, by patrolowały morza i broniły brzegów przed nieprzyjacielem.

Powiernikowi Klejnotu przypadł trud najdłuższej podróży. Wraz ze swym ludem, Riva dotarł na zachodnie wybrzeże Sendarii. Zbudowali okręty i przeprawili się na Wyspę Wiatrów. Tu spalili statki, wznieśli twierdzę, a wokół niej miasto o wysokich murach. Miasto nazwali Rivą, a twierdzę Dworem Rivańskiego Króla. Wtedy Belar, Bóg Alornów, strącił z nieba dwie gwiazdy. Riva wykuł z jednej klingę, a z drugiej rękojeść, w której umieścił Klejnot. Miecz był tak wielki, że nikt prócz Rivy nie mógł go podnieść. Na pustkowiach Mallorei dusza podpowiedziała Kal Torakowi, że miecz został wykuty, i po raz pierwszy posmakował strachu.

Miecz przytwierdzono do czarnej skały za tronem Rivy, z Klejnotem u wierzchołka. Przylgnął do kamienia tak, że nikt prócz Rivy nie mógł go zdjąć. Klejnot jarzył się zimnym ogniem, gdy Riva zasiadał na tronie, a kiedy zdejmował miecz i wznosił go nad głową, ostrze stawało się długim jęzorem lodowatego płomienia.

Największym cudem jednak był znak następców Rivy. W każdym pokoleniu jedno dziecko z jego rodu nosiło na dłoni znamię Klejnotu. Dziecko takie prowadzono do sali tronowej, gdzie dotykało kamienia, by mógł je poznać. Za każdym razem Klejnot rozpalał się wtedy blaskiem, a więź między nim a linią Rivy stawała się mocniejsza.

Belgarath rozstał się z towarzyszami i natychmiast pospieszył do Doliny Aldura. Tam jednak przekonał się, że Poledra, jego żona, urodziła dwie córki-bliźniaczki i umarła. Pogrążony w rozpaczy, nazwał starszą Polgara. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka. Zwyczajem czarodziejów, wyciągnął rękę, by położyć ją na czole dziecka. Pod jego

dotknięciem jedno pasemko włosów stało się białe jak śnieg. Zdziwił się, gdyż jest ono znakiem czarodziejów, a Polgara była pierwszą dziewczynką w ten sposób naznaczoną.

Druga córka, jasnoskóra i złotowłosa, nie miała znamienia. Nazwał ją Beldaran i kochał nad wszystko, rywalizując z ciemnowłosą siostrą o jej uczucie.

Gdy jednak Polgara i Beldaran ukończyły szesnasty rok życia, Duch Aldura przybył we śnie do Belgaratha.

- Mój ukochany uczniu - powiedział. - Pragnę połączyć twój ród z rodem strażnika Klejnotu. Wybierz więc, którą ze swych córek oddasz Rivańskiemu Królowi na żonę i matkę jego następców. W tej linii bowiem zawiera się nadzieja świata, której nie zgasi mroczna potęga Toraka.

W głębi swej duszy Belgarath pragnął wybrać Polgarę. Znając jednak ciężar, jaki dźwiga Rivański Król, posłał do niego Beldaran i płakał, gdy odjechała. Polgara łkała także, długo i gorzko, wiedziała bowiem, że jej siostra musi zestarzeć się i umrzeć. Z czasem jednak pocieszyli się wzajemnie i stali sobie bliżsi.

Połączyli swe siły, by trzymać straż przed Torakiem. Niektórzy mówią, że żyją jeszcze, od nieprzeliczonych wieków trwając w pogotowiu.


CZĘŚĆ PIERWSZA

SENDARIA


Rozdział I


Pierwszą rzeczą, którą zapamiętał Garion, była kuchnia na farmie Faldora. Do końca swych dni żywił szczególne, cieple uczucia dla tych specyficznych dźwięków i zapachów, jakie składają się na pracowitą powagę, związaną jakoś z miłością, jedzeniem, spokojem, bezpieczeństwem, a nade wszystko domem. I choć dotarł w życiu wysoko, nigdy nie zapomniał, że jego wspomnienia zaczęły się od kuchni.

Kuchnia na farmie Faldora była wielkim, nisko sklepionym pomieszczeniem, pełnym palenisk, kotłów i ogromnych rożnów obracających się wolno w kominkach podobnych do grot. Były tam długie, ciężkie blaty, gdzie formowano bochenki chleba, dzielono kurczaki, a seler i marchew krajano szybkimi, zdecydowanymi ruchami długich, zakrzywionych noży. Gdy Garion był jeszcze bardzo mały, bawił się pod tymi stołami i szybko się nauczył trzymać palce z dala od stóp zapracowanych kucharek. A czasem, późnym popołudniem, gdy się zmęczył, leżał w kącie i patrzył na migotanie ognia, odbijane przez setki wypolerowanych garnków, noży i łyżek z długimi uchwytami, wiszących na kołkach wzdłuż wyszorowanych do białości ścian. Zapadał wtedy w sen, w doskonałym pokoju i harmonii z całym otaczającym go światem.

Kuchnią i wszystkim, co się w niej działo, niepodzielnie władała ciocia Pol. Zdawało się, że potrafi jakoś znaleźć się we wszystkich miejscach równocześnie. Ostatnie dotknięcie, poprawiające gęś w brytfannie, zgrabnie kształtujące rosnący chleb czy garnirujace dymiącą jeszcze, świeżo wyjętą z piekarnika szynkę, zawsze należało do niej. Choć w kuchni pracowali także inni, żaden bochenek, gulasz, zupa, pieczeń l czy jarzyna nie mogły być gotowe, jeśli choć raz nie dotknęła ich ciocia Pol. Wyczuwała smakiem, węchem czy jakimś wyższym zmysłem, czego wymaga każde danie, i niedbałym na pozór ruchem dodawała przypraw z glinianych dzbanuszków. Sprawiała wrażenie, że otacza ją magiczna aura, że dysponuje wiedzą i mocą większą niż zwykli ludzie. Ale nawet wtedy, gdy była najbardziej zajęta, zawsze dokładnie wiedziała, gdzie jest Garion. W samym środku klejenia pierogów, ozdabiania ciasta czy zszywania świeżo nadzianego kurczaka potrafiła wyciągnąć nogę i nie patrząc nawet pod stół, kostką lub piętą odsunąć go spod czyichś stóp.

Kiedy trochę urósł, zaczął traktować to jak rodzaj gry. Pilnował, kiedy będzie zbyt pochłonięta pracą, by go zauważyć, a wtedy ze śmiechem biegł na swych mocnych, krótkich nóżkach do drzwi. Ale ona zawsze go doganiała. Wtedy śmiał się jeszcze głośniej, zarzuca! jej ramiona na szyję i całował, po czym wracał na miejsce i czekał na kolejną okazję.

W tamtych latach był przekonany, że ciocia Pol jest najważniejszą i najpiękniejszą kobietą na świecie. Przede wszystkim była wyższa od innych kobiet z farmy - niemal tak wysoka jak mężczyzna. Zawsze miała poważną, surową nawet minę - chyba że zwracała się do niego. I długie, bardzo ciemne, prawie czarne włosy - z wyjątkiem jednego pasemka nad lewą brwią, które było białe jak świeży śnieg. Wieczorem, gdy układała go w małym łóżeczku, stojącym przy jej własnym, w ich niedużym pokoiku nad kuchnią,

wyciągał rękę i dotykał tego białego pasemka. Uśmiechała się i gładziła jego twarz ciepłą dłonią. Wtedy zasypiał spokojnie wiedząc, że jest obok, że go pilnuje.

Farma Faldora leżała w środkowej części Sendarii, okrytego mgłami królestwa, ograniczonego od zachodu Morzem Wiatrów, a od wschodu Zatoką Cherek. Jak inne farmy w owym szczególnym czasie i miejscu, gospodarstwo nie było jednym czy dwoma budynkami, a raczej zespołem solidnych szop, stodół, kurników i gołębników, ustawionych wokół centralnego podwórca z okazałą bramą od frontu. Z galerii na piętrze wchodziło się do pokoi, dużych lub całkiem maleńkich, gdzie mieszkali robotnicy, którzy orali, siali i plewili szerokie pola za murami. Sam Faldor zajmował pokoje w kwadratowej wieży nad główną jadalnią, gdzie jego ludzie zbierali się trzy razy dziennie - podczas żniw nawet cztery - by ucztować przy hojnych darach kuchni cioci Pol.

Jednym słowem, było to całkiem szczęśliwe i spokojne miejsce. Farmer Faldor był dobrym panem. Wysoki, poważny, z długim nosem i jeszcze dłuższą szczęką, rzadko się śmiał czy choćby uśmiechał. Był jednak zawsze uprzejmy dla swych ludzi i zdawało się, że bardziej mu zależy na ich zdrowiu i dobrobycie niż na wyciskaniu z nich ostatniej kropli potu. Na swój sposób przypominał raczej ojca niż zarządcę sześćdziesięciu kilku osób, żyjących na jego włościach. Jadał razem z nimi - co było niezwykłe, gdyż wielu farmerów z okolicy trzymało się z dala od robotników - a jego obecność u szczytu głównego stołu w jadalni wywierała uspokajający wpływ na młodych, czasem nadto hałaśliwych. Farmer Faldor był człowiekiem pobożnym i przed każdym posiłkiem prostymi słowami zwracał się do Bogów o błogosławieństwo. Wiedząc o tym, ludzie z farmy z godnością wkraczali do jadalni i siedzieli w pozornym przynajmniej skupieniu, nim zaatakowali stosy jadła, przygotowane przez ciocię Pol i jej pomocnice.

Ze względu na dobre serce Faldora i magiczne, zręczne palce cioci Pol farma była znana w okolicy jako najlepsze w promieniu dwudziestu mil miejsce pracy i zamieszkania. W oberży w niedalekiej wiosce Górne Gralt cale wieczory upływały na opowieściach o cudownych daniach, serwowanych regularnie w jadalni Faldora. Mający mniej szczęścia ludzie, zatrudnieni na innych farmach, po kilku kuflach łkali otwarcie, słuchając o pieczonych gęsiach cioci Pol. Sława farmy Faldora zataczała coraz szersze kręgi.

Najważniejszym człowiekiem na farmie, nie licząc samego Faldora, był kowal Durnik. Gdy Garion urósł trochę i mógł już bawić się z dala od czujnych oczu cioci Pol, nieodmiennie szukał drogi do kuźni. Lśniące żelazo na kowadle przyciągało go z hipnotyczną niemal siłą. Durnik wyglądał zupełnie zwyczajnie; miał proste kasztanowe włosy i przeciętną twarz, zaczerwienioną od ciepła paleniska. Nie był ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani gruby. Był za to poważny i spokojny, a także - jak większość ludzi, parających się tym zawodem - niezwykle silny. Ubierał się w grubą skórzaną kapotę i fartuch, poprzepalany iskrami z paleniska. Nosił także obcisłe spodnie i miękkie skórzane buty, typowe dla mieszkańców Sendarii. Z początku odzywał się do Gariona tylko po to, by go ostrzec, żeby trzymał palce z daleka od kowadła i rozgrzanego metalu. Z czasem jednak zostali przyjaciółmi i rozmawiali dużo częściej.

- Zawsze kończ to, do czego przyłożysz ręki - pouczał. - Nie należy żelaza odkładać na bok, a potem znowu wsuwać w ogień na dłużej niż trzeba.

- Dlaczego tak jest? - pytał Garion.

- Bo jest - wzruszał ramionami Durnik.

- Zawsze staraj się wykonać pracę najlepiej, jak potrafisz - mówił innym razem, wygładzając pilnikiem metalowy fragment dyszla, który naprawiał.

- Ale ten kawałek będzie pod spodem - zdziwił się Garion. - Nikt go nigdy nie zobaczy.

- Ale ja będę wiedział, że tam jest - odparł Durnik. - Jeśli nie wykonam go najlepiej, jak potrafię, będę się wstydził za każdym razem, kiedy zobaczę ten wóz. A widuję go codziennie.

I tak dalej. Zupełnie mimochodem, Durnik nauczył chłopca trwałych, sendariańskich cnót: pracy, zapobiegliwości, trzeźwości i rozsądku, będących filarami społecznego porządku królestwa.

Z początku ciocia Pol martwiła się wędrówkami Gariona do kuźni, gdzie groziło mu tyle niebezpieczeństw. Gdy jednak obserwowała go chwilę z drzwi kuchni, zrozumiała, że Durnik pilnuje chłopca niemal tak czujnie, jak ona sama. Przestała się niepokoić.

- Jeśli chłopiec będzie natrętny, kowalu, odeślij go - powiedziała kiedyś, gdy przyszła do kuźni z wielkim miedzianym kotłem do załatania. - Albo powiedz mi o tym. Będę go trzymać bliżej kuchni.

- To żaden kłopot, pani Pol - odparł z uśmiechem Durnik. - To rozsądny chłopiec. Nie wchodzi w drogę.

- Jesteś zbyt pobłażliwy, przyjacielu Durniku - odparła ciocia Pol. - Ten chłopak ma głowę pełną pytań. Odpowiesz na jedno, a natychmiast zrodzi się tuzin następnych.

- Tak to jest z chłopcami - Durnik delikatnie wlał bulgocący metal w niewielki gliniany pierścień, otaczający dziurkę w dnie kotła. - Sam też zadawałem tyle pytań, gdy byłem mały. Mój ojciec i stary Barl, kowal, który mnie uczył, mieli dość cierpliwości, by mi odpowiadać, gdy tylko potrafili. Źle bym się im odwdzięczył, gdybym dla Gariona nie był taki sam.

Garion siedział w pobliżu i nasłuchiwał wstrzymując oddech. Jedno karcące słowo z którejkolwiek strony natychmiast zamknęłoby mu drogę do kuźni. A kiedy ciocia Pol

szła po ubitej ziemi podwórza do swojej kuchni z naprawionym kotłem w rękach, zauważył, jak patrzy na nią Durnik. Wtedy w jego umyśle zaczęła kiełkować pewna idea. Bardzo prosta i piękna, ponieważ każdy na niej zyskiwał.

- Ciociu Pol - powiedział wieczorem, marszcząc twarz, gdy szorstką ścierką wycierała mu ucho.

- Tak? - spytała, koncentrując uwagę na szyi.

- Czemu nie wyjdziesz za Durnika? Przerwała mycie.

- Co? - spytała.

- Myślę, że to doskonały pomysł.

- Naprawdę? - głos brzmiał ostro i Garion wiedział, że znalazł się na niepewnym gruncie.

- On cię lubi - powiedział.

- Przypuszczam, że omawiałeś już z nim tę sprawę?

- Nie. Pomyślałem, że najpierw zapytam ciebie.

- Przynajmniej to było niezłym pomysłem.

- Jeśli chcesz, powiem mu zaraz rano. Gwałtowne szarpnięcie za ucho obróciło mu głowę.

Garion miał wrażenie, że uszy są dla cioci Pol aż nazbyt wygodnymi uchwytami.

- Nie waż się choćby szepnąć o tej bzdurze Durnikowi czy komukolwiek innemu - jej ciemne oczy płonęły ogniem, jakiego nigdy jeszcze nie widział.

- Tak tylko pomyślałem - zapewnił szybko.

- Bardzo głupio. Od dzisiaj pozostaw myślenie dorosłym - nadal trzymała go za ucho.

- Jak sobie życzysz - zgodził się pospiesznie. Później jednak, gdy w cichym mroku leżeli już oboje w łóżkach, raz jeszcze zaatakował ten problem, choć bardziej okrężną drogą.

- Ciociu Pol?

- Tak? - spytała.

- Jeśli nie wyjdziesz za Durnika, to za kogo chcesz wyjść?

- Garionie!

- Słucham?

- Zamknij buzię i śpij.

- Uważam, że mam prawo wiedzieć - stwierdził z urazą.

- Garionie!

- Dobrze, dobrze. Już śpię. Ale nie sądzę, żebyś postępowała ze mną uczciwie.

Odetchnęła głęboko.

- No, dobrze - oświadczyła. - Nie myślę o małżeństwie. Nigdy nie myślałam o małżeństwie i poważnie wątpię, czy kiedykolwiek pomyślę o małżeństwie. Zbyt wielu ważnych spraw muszę dopilnować, żebym miała czas na takie rzeczy.

- Nie martw się, ciociu Pol - powiedział, próbując ją uspokoić. - Kiedy urosnę, ożenię się z tobą.

Wtedy zaśmiała się głębokim, dźwięcznym śmiechem. Wyciągnęła rękę, by w ciemności dotknąć jego twarzy.

- Nie, mój Garionie - zaprzeczyła. - Czeka na ciebie inna żona.

- Kto? - zaciekawił się.

- Przekonasz się - odpowiedziała tajemniczo. - A teraz śpij.

- Ciociu Pol?

- Słucham?

- Gdzie jest moja mama? - Od dawna już chciał o to zapytać.

Przez długą chwilę panowała cisza, potem ciocia Pol westchnęła.

- Umarła - oświadczyła cicho.

Gariona ogarnęła rozpacz i poczuł nieznośny ból. Zapłakał. Natychmiast znalazła się przy jego łóżku. Klęczała na

podłodze i obejmowała go. Długo po tym, kiedy przeniosła go na swoje posłanie i tuliła, póki żal nie przycichł, Garion zapytał niepewnym głosem:

- Jaka ona była? Moja mama?

- Jasnowłosa - powiedziała ciocia Pol. - Bardzo młoda i bardzo piękna. Miała łagodny głos i była bardzo szczęśliwa.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin