SIOSTRZYCZKI Z ELURII
STEPHEN KING
[Nota odautorska: Księgi “Mrocznej Wieży" podejmują wątek w chwili, gdy Roland z Gilead, ostatni rewolwerowiec w gasnącym świecie, rusza w pościg za magikiem w czarnej szacie. Roland długo szukał Waltera i chociaż dopadł go ostatecznie w pierwszej księdze, niniejsza opowieść rozgrywa się w chwili, kiedy nasz bohater szuka dopiero tropów przeciwnika. Można się więc zabrać do lektury - i znaleźć w tym przyjemność, mam nadzieję - również wtedy, gdy nie zna się samego cyklu. S. K.]
I. Pełnoziemie. Puste miasto. Dzwonki. Martwy chłopak. Przewrócony wóz. Zielony lud.
Pewnego dnia pełnoziemia, tak upalnego, że gorące powietrze prawie dech odbierało, Roland z Gilead dotarł do bram miasteczka położonego w górach Desatoya. Podróżował już wówczas sam, a w dodatku wszystko wskazywało na to, że lada dzień przyjdzie mu polegać wyłącznie na własnych nogach. Przez cały poprzedni tydzień wypatrywał wszędzie lekarza od koni, teraz jednak zapewne i on nie na wiele by się zdał, nawet gdyby mieli tu takowego. Wierzchowiec Rolanda, deresz dwulatek, był już naprawdę w paskudnym stanie.
Przystrojona kwiatami niby na jakieś święto brama miasteczka stała zapraszająco otworem, lecz panująca za nią cisza nie wróżyła niczego dobrego. Rewolwerowiec nie słyszał ani stukotu końskich kopyt, ani skrzypienia kół wozów, ani pokrzykiwania straganiarzy na rynku. Dokoła rozlegało się jedynie granie świerszczy - czy jakichś innych owadów, które odzywały się po prawdzie nieco bardziej melodyjnie niż świerszcze - dziwne, przypominające uderzenia w drewno postukiwanie i słaby, trochę nierealny dźwięk małych dzwonków.
Ponadto kwiaty wplecione w żelazne pręty zdobnej bramy już dawno uschły.
Topsy kichnął potężnie dwa razy i zatoczył się nieco. Roland zsiadł czym prędzej - po części ze względu na zdrowie konia, po części w trosce o własne - nie chciał bowiem ryzykować złamania nogi, gdyby Topsy przewrócił się z nim w siodle, wybierając ten właśnie moment, by osiągnąć wolność na krańcu swej drogi.
Stanął w zakurzonych butach i brudnych dżinsach pod palącym słońcem i pogłaskał zmatowiały kark deresza. Przeczesał palcami splątaną grzywę i usunął muszki gromadzące się w kącikach oczu Topsy'ego. Niech sobie składają jaja i hodują larwy po śmierci rumaka, ale jeszcze nie teraz.
Robił dla Topsy'ego ile tylko mógł w tych warunkach, nasłuchując jednocześnie pobrzękiwania odległych dzwonków i tego osobliwego stuku, jakby dwóch uderzających o siebie kawałków drewna. Po chwili przerwał odruchowe bardziej niż świadome oporządzanie wierzchowca i spojrzał w zamyśleniu na otwartą bramę.
Krzyż nad wejściem był trochę niezwykły, jednak sama brama niczym specjalnym się nie wyróżniała. Na całym Zachodzie spotykało się takie; były może mało funkcjonalne, lecz zgodne ze zwyczajem - wszystkie małe miasteczka, które odwiedził przez ostatnie dziesięć miesięcy, miały zwykle jedną taką, którą się wchodziło (bez problemów), i jedną przeznaczoną dla wychodzących (to już bywało problematyczne). Żadnej nie zbudowano po to, by powstrzymać gości, a już na pewno nie tę. Tkwiła w murze z różowej, suszonej cegły, który ciągnął się w obie strony na jakieś dwadzieścia stóp i po prostu urywał. Gdyby zamknąć ją na klucz i kłódki, starczyłoby obejść całą konstrukcję z lewa czy z prawa.
Za bramą ciągnęła się ulica, która pod każdym względem przypominała Rolandowi typową Ulicę Główną: gospoda, dwa saloony (jeden nazywał się Zagoniona Świnia, szyld nad drugim wyblakł zbyt mocno, by można było coś odczytać), sklep, kuźnia i Sala Zebrań. Był jeszcze mały, lecz całkiem zgrabny drewniany budynek ze skromną dzwonnicą na szczycie, podmurówką z polnego kamienia i pomalowanym na złoty kolor krzyżem na podwójnych drzwiach. Krzyż nie
różnił się niczym od tego nad bramą i oznaczał miejsce kultu Jezusa, religii niezbyt powszechnej w Sródświecie, znanej wszelako i obecnej podobnie jak inne wyznania owych czasów, choćby kult Baala czy Asmodeusza. Wiara, jak wszystko inne w tych czasach, też uległa przemianom. O ile Roland się orientował, religia krzyża jako kolejna nauczała, że miłość i morderstwo są nierozerwalnie związane, a Bóg koniec końców i tak zawsze spija krew.
Dokoła wciąż grały owady udające świerszcze, odzywały się dzwonki jak z bajki. I coś dziwnie łomotało w drewno, teraz jakby ktoś bił pięścią w drzwi. Albo w wieko trumny.
Coś tu jest cholernie nie w porządku, pomyślał rewolwerowiec. Uważaj, Rolandzie, okolica cuchnie na czerwono.
Przeprowadził Topsy'ego przez przybraną martwymi kwiatami bramę i powiódł Ulicą Główną. Na ganku przed sklepem, gdzie staruszkowie winni się zbierać na rozmowy o uprawie ziemi, polityce i szaleństwach młodzieży, stał tylko rząd pustych krzeseł na biegunach. Pod jednym z nich leżała poczerniała piszczałka z kaczana, ciśnięta tam chyba niedbale i na pewno już bardzo dawno. Belka dla koni przed Zagonioną Świnią świeciła pustkami, w oknach lokalu było ciemno. Jedno ze skrzydeł drzwi wahadłowych zostało wyłamane i stało oparte o ścianę, drugie sterczało otwarte ze spłowiałymi, zielonymi deszczułkami pochlapanymi czymś kasztanowym. Mogła to być farba, ale najpewniej nie była.
Fronton budynku firmy wynajmującej konie stał nietknięty i wyglądał niczym oblicze steranej życiem kobiety, która ma dostęp do dobrych kosmetyków, jednak z podwójnej stajni na tyłach został tylko poczerniały szkielet. Pożar musiał wybuchnąć w deszczowy dzień, pomyślał Roland, bo inaczej całe to cholerne miasto poszłoby z dymem, radując widowiskiem oczy wszystkich w bliższej i nieco dalszej okolicy.
Kościół wznosił się po prawej, w połowie odległości do rynku. Z obu stron okalały go pasy trawy, jeden oddzielający od Sali Zebrań, drugi od domku kaznodziei i jego rodziny (oczywiście, o ile była to jedna z tych sekt jezusowych, które pozwalały swoim szamanom mieć kobiety i dzieci, niektóre bowiem, bez wątpienia wiedzione szaleństwem, żądały zachowywania chociaż pozorów celibatu). Pośród trawy rosły kwiaty, trochę przywiędłe, lecz w większości żywe. Cokolwiek
się tu zdarzyło, nie mogło się zdarzyć dawno. Może tydzień, góra dwa temu, zważywszy na upał.
Topsy znów prychnął i ciężko opuścił łeb.
Roland dojrzał wreszcie, co tak dzwoni. Nad drzwiami i krzyżem umocowano wygięty w łagodny łuk sznur, na nim zaś wisiały ze dwa tuziny małych, srebrnych dzwonków. Wiatru wprawdzie jakby nie było, ale widać takie dzwoneczki nigdy nie siedzą cicho... a gdy naprawdę zaczyna dmuchać, pomyślał Roland, dają pewnie do wiwatu gorzej niż plotkarskie języki.
- Hej! - zawołał, spoglądając przez ulicę na mało sugestywny, choć ogromny szyld obwieszczający, że naprzeciwko mieści się Good Beds Hotel. - Hej, jest tu kto?
Żadnej odpowiedzi, tylko dzwonienie, granie owadów i to nieustanne postukiwanie. Poza tym cisza i martwota... chociaż ktoś tu był. Ktoś albo i coś. Roland czuł, że jest obserwowany, i aż mu się włoski na karku zjeżyły.
Ruszył przed siebie, prowadząc Topsy'ego do centrum, a każdy jego krok wzbijał tumany pyłu. Czterdzieści takich kroków dalej zatrzymał się przed niskim budynkiem oznaczonym jednym tylko słowem: PRAWO. Biuro szeryfa (o ile mieli tu, tak daleko od Okręgów Wewn...
meglivorn