SERIA PODRÓŻNICZA
Obieżyświat
NIGEL BARLEY
NIEWINNY
ANTROPOLOG
Notatki z glinianej chatki
Przełożyła Ewa T. Szyler
Nigel Barley (fot. (c) John Foley)
Prószyński i S-ka
Copyright (c) Nigel Barley, 1983
All rights reserved
Tytuł oryginalu
The lnnocent Anthropologist
Copyright (c) for the Polish translation
by Ewa T. Szyfer 1997
Okładkę i strony tytułowe według projektu
Pawła Pasternaka opracował Zbigniew Karaszewski
Fotografia na okładce
Nigel Barley
Mapka
Brunon Nowicki
Konsultacja etnologiczna
dr Ryszard Vorbrich
Redaktor serii
Monika Machlejd-Ziemkiewicz
Redaktortechniczny
Elżbieta Urbańska
Wydanie pierwsze
Warszawa 1997
ISBN 83-7180-035-5
Wydawca:
Prószyńskii S-ka
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Skład komputerowy
Dorota Krall
Druk i oprawa:
Łódzkie Zakłady Graficzne
90-019 Łódź, ul. Dowborczyków 18
Na podstawie mapy Donalda Roouma
copyright D British Museum Publications Ltd, 1983
Dlaczego by nie?
Dla Jeepa
"Dlaczego by właściwie nie pojechać w teren?" Takie oto
pytanie rzucił jeden z moich kolegów na koniec mocno zakrapianej dyskusji o stanie antropologii, nauczania uniwersyteckiego oraz życia akademickiego w ogólności. Podsumowanie nie wypadło najlepiej. Niczym pani Hubbard z angielskiej piosenki dla dzieci, szukaliśmy jedzenia w pustym
kredensie.
Moja historia niewiele różni się od innych. Wykształcenie
zdobyłem w instytucjach szkolnictwa wyższego, a nauczycielem zostałem bardziej przez przypadek niż wskutek zamierzonego działania. Życie uniwersyteckie w Anglii opiera się na
kilku niemożliwych do przyjęcia założeniach. Zakłada się mianowicie, że kto jest dobrym studentem, ten będzie dobrym
naukowcem. Kto jest dobrym naukowcem, będzie dobrym nauczycielem. A kto jest dobrym nauczycielem, zechce z pewnością przeprowadzać badania terenowe. Żaden z tych związków w rzeczywistości nie zachodzi. Znakomici studenci przeprowadzają zatrważająco złe badania. Wspaniali akademicy,
których nazwiska wciąż się spotyka w fachowych periodykach, prowadzą tak ogłupiające i nudne zajęcia, że studenci
opowiadają się przeciw, wyparowując z sal wykładowych niczym rosa pod afrykańskim słońcem. Jest w zawodzie mnóstwo
oddanych badaczy terenu, o skórach wyprawionych skwarem,
którzy przez całe lata, zaciskając zęby, obcują z tubylcami
i którzy sprawami uczelni interesują się niewiele albo wręcz nie
interesują się nimi wcale.
Z tymi badaniami terenowymi, jak uznaliśmy - my, zniewieściali "młodzi antropolodzy" z doktoratami pisanymi po
bibliotekach - mocno przesadzano. Naturalnie starsi nauczyciele, którzy "pełnili służbę" w czasach imperium i przy okazji swoich obowiązków "tyknęli trochę antropologii", mieli
własny interes w podtrzymaniu kultu boga, którego najwyższymi kapłanami się mienili. Za dużo znieśli trudów oraz niedostatków na bagnach i w dżunglach, żeby jakimś smarkaczom
pozwalać iść na skróty. Przyciskani podczas dyskusji na temat rozmaitych zagadnień teorii czy metafizyki, kiwali smutno głowami, pykali z wolna fajkę, głaskali brody i mruczeli
coś o "ludziach z krwi i kości", którzy nijak nie pasują do abstraktów powołanych do życia przez "tych, co nigdy nie byli
w terenie". Okazywali autentyczny żal wobec nieświadomości swych kolegów, bo sprawa wydawała się całkowicie jasna. Oni tam byli, oni widzieli. O czym więc tu mówić.
Po paru latach nauczania wciąż tych samych, powszechnie
przyjętych zasad na wydziale antropologii o nie wyróżniającym
się poziomie akademickim nastał, jak mi się wydawało, czas
na zmiany. Niełatwo było określić, czy badania terenowe są
równie nieprzyjemną powinnością co służba ojczyźnie i należy przecierpieć je w milczeniu, czy też stanowią dodatkową korzyść, za którą powinno się być wdzięcznym losowi.
Opinie kolegów w tej sprawie okazały się niezbyt pomocne.
Większość z nich miała dość czasu, by ubrać swoje doświadczenia w poświatę romantycznej przygody. Fakt odbytej wyprawy w teren zdaje się bowiem dawać licencję nudziarza.
Znajomi i krewni kogoś takiego są nad wyraz zdziwieni, gdy
najprostsze czynności - od przepierki po leczenie kataru - nie
są oblane sosem etnograficznych reminiscencji. Dawne przeżycia stają się najlepszymi przyjaciółmi i wkrótce w pamięci
nie pozostaje nic poza "starymi dobrymi czasami" w terenie może z wyjątkiem paru przypadków okropnych męczarni, których nie da się zapomnieć ani utopić w ogólnej euforii. Jeden
z moich kolegów na przykład twierdził, że doskonale było mu
pomiędzy zgodnymi, uśmiechniętymi tubylcami, którzy obdarowywali go koszami owoców i kwiatów. Tymczasem wnikliwsza kronika wypadków obfitowała w sformułowania typu:
"Było to wkrótce po tym, kiedy się zatrułem" albo "Nie mogłem dobrze chodzić, bo wciąż dokuczał mi ropiejący czyrak pod
palcem". Rzecz miała się więc jak z owymi wesołymi dykteryjkami z czasów wojny, które sprawiają, iż wbrew zdrowemu rozsądkowi gotowiśmy żałować, że nie było nas wtedy na
świecie.
Może jednak uda się coś zyskać na doświadczeniach z terenu.
Seminaria przestaną ciągnąć się niemiłosiernie. Stojąc przed
koniecznością mówienia o czymś, o czym nie będę miał bladego pojęcia, sięgnę do worka z etnograficznymi anegdotami, jak
to czynili w swoim czasie moi nauczyciele, i rozwinę opowiastkę, dzięki której moi uczniowie choć dziesięć minut przetrwają w skupieniu. Dostępny stanie się też cały zestaw technik dystansowania ludzi. I tu przypomina mi się pewien przykład.
Podczas jednej z konferencji, nudnej wedle obowiązujących
standardów, rozmawiałem z kilkoma starszymi kolegami,
a wśród nich z dwójką ponurych australijskich etnografów.
Uczestnicy rozmowy wycofywali się po kolei, jakby się umówili, aż zostawili mnie całkiem samego na pastwę owego okropieństwa z antypodów. Po kilku minutach milczenia nieśmiało zaproponowałem drinka w nadziei przełamania lodów. Australijska etnografka skrzywiła się z niechęcią.
Phi sarknęła, wydymając usta dość tego mieliśmy w buszu.
Pobyt w terenie ma tę wielką zaletę, że daje możliwość rzucania podobnych uwag, na co zwykły śmiertelnik nie mógłby sobie pozwolić.
Sądzę, że posługiwanie się takimi właśnie zdankami stworzyło aurę ekscentryczności wokół nudnych w gruncie rzeczy
osobników z wydziałów antropologii. Antropologowie mają
dużo szczęścia, jeśli idzie o ich wizerunek w oczach opinii
publicznej. Wiadomo na przykład, że socjologowie to pozbawieni poczucia humoru lewicujący głosiciele nonsensów i truizmów. Antropologowie tymczasem siadują u stóp kapłanów
hinduizmu, oglądają cudzych bogów i plugawe rytuały, odważnie udają się tam, dokąd przed nimi nikt nie dotarł. Otacza
ich aura świętości i boskiego oderwania się od spraw przyziemnych. Dla własnej korzyści uczynili się błogosławionymi
męczennikami angielskiego kościoła ekscentryzmu. Propozycję przystania do tego grona niełatwo odrzucić.
9
Uczciwie mówiąc, należało także pomyśleć chociażby
przelotnie o tym, że moje badania w terenie mogą wnieść
coś istotnego do stanu ludzkiej wiedzy. Na pierwszy rzut oka
wydawało się to jednak mało prawdopodobne. Samo gromadzenie faktów ma bowiem niewiele uroków. Antropologii nie
brakuje faktów, lecz inteligentnego ich wykorzystania. Skłonność do "kolekcjonerstwa" jest w tej dyscyplinie powszechna
i trafnie charakteryzuje wysiłki wielu etnografów oraz nieudolnych interpretatorów, którzy po prostu grupują zgrabne
przykłady dziwnych obyczajów wedle obszarów albo alfabetycznie, albo w porządku zmian ewolucyjnych zależnie od
bieżącej mody.
Gwoli szczerości, wydawało mi się wówczas, i nadal mi się
wydaje, że usprawiedliwienie badań terenowych oraz innych
poczynań akademickich tkwi nie tyle w chęci uczestnictwa
we wspólnym dorobku, ile w samolubnym planowaniu własnego rozwoju. Badania akademickie są, niczym życie klasztorne, nieustannym doskonaleniem ducha. Mogą też służyć szerzej pojmowanym celom, nie należy jednak oceniać ich wyłącznie na takiej podstawie. Sformułowany tu pogląd nie pasuje
naturalnie ani do akademickiej konserwy, ani do tych, którzy
mają się za siły rewolucyjne. I jedni, i drudzy skażeni są nadmiernym pietyzmem wobec samych siebie oraz napuszoną zarozumiałością, co sprawia, że trudno im uwierzyć, by świat
mógł nie śledzić każdego ich słowa.
Stąd owo gremialne oburzenie w środowisku, gdy Malinowski, "wynalazca" badań terenowych, przedstawił się w swym
dzienniku jako istota ludzka i omylna. Bywał czasami rozwścieczony przez "czarnych" albo nimi znudzony, dręczyło
go pożądanie, doskwierała mu samotność. Wedle powszechnego odczucia dzienniki należało wycofać z obiegu, bo "źle służyły sprawie", bo były niepotrzebnie obrazoburcze i wielorako lekceważyły starszyznę zawodu.
Daje tu o sobie znać nieznośne zakłamanie u części wtajemniczonych, któremu powinno się przeciwdziałać przy każdej
sposobności. Tak tedy, z głową pełną tych i innych myśli, rozpocząłem spisywanie świadectwa o moich własnych poczynaniach. Świadectwa nie będącego niczym nowym dla tych,
którzy przeszli podobne doświadczenia, zamierzałem jednak
uwypuklić aspekty traktowane w monografiach entograficznych
jako "nieetnograficzne", "nie mające związku z"..., "nieważne". W pracy zawodowej zawsze bardziej pociągały mnie wyż-
sze stopnie abstrakcji i spekulacje teoretyczne, bo tylko postęp w tych właśnie dziedzinach może uczynić interpretację
faktów bliższą rzeczywistości. Utkwiwszy wzrok w ziemi, zapewniamy sobie widok nie tylko mało interesujący, ale i częściowy. Książka ta może więc przywrócić w tym względzie
równowagę, a zarazem pokazać studentom oraz, życzmy sobie tego, osobom nie związanym z antropologią, jak się ma
gładka pisanina do orki na ugorze rzeczywistości, z której owa
pisanina czerpie, oraz dać wyobrażenie o pracy w terenie tym,
którzy czegoś takiego nie przeżyli.
A zatem pomysł wyjazdu zagnieździł się w moich myślach
i niczym ziarno w żyznej glebie, zaczął powoli kiełkować.
Dlaczego właściwie zachciewa mi się terenu? spytałem
kolegę.
Uczynił obszerny gest, jeden z repertuaru gestów wykładowcy. Posiłkował się nim wówczas, gdy studenci zadawali pytania typu:
- Co to jest prawda?
Albo:
- Jak się pisze: "wół"?
Odpowiedź była jednak odpowiedzią.
Między bajki włożyć należy opowiastki o antropologach trawionych żądzą przebywania pośród wybranej, jednej jedynej
grupy mieszkańców tej planety i strzeżenia jej sekretów - sekretów wielkiej wagi - przed resztą ludzkości, oraz o tym, że
sugerowanie im, by zajęli się czym innym, jest jak sugerowanie, że mogli byli poślubić kogokolwiek, niekoniecznie swego wyjątkowego trafnie dobranego partnera. Moja praca dyplomowa została napisana na podstawie materiałów drukowanych i rękopisów w języku staroangielskim. Określiłem to
wówczas, może nieco górnolotnie, że "podróżowałem w czasie, a nie w przestrzeni". Sformułowanie takie łagodziło surowość moich egzaminatorów, ale i tak czuli się w obowiązku grozić mi palcem, przestrzegając, bym w przyszłości zajmował się bardziej konwencjonalnymi obszarami. Nie miałem
słabości do żadnego kontynentu, a ponieważ nie wyspecjali-
zowałem się w żadnym konkretnym rejonie podczas studiów,
nie żywiłem też uczucia odrazy do żadnej lokalizacji. Wnioskując z istniejących opracowań - mających odzwierciedlać
badane ludy, a nie ludzi, którzy te ludy badali - Afryka wydawała mi się zdecydowanie nudnym kontynentem. Po znakomitym początku Evansa-Pritcharda tematy gwałtownie ograniczono do pseudosocjologii i systemów pokrewieństwa jako
funkcjonujących całości. Później prace poprawiły się nieco,
gdy należało zacząć rozważać "poważne" zagadnienia, takie
jak uświęcone zwyczajem małżeństwa czy symbolizm, ale dalej wypadały blado. Antropologia afrykańska jest pewnie jedną z niewielu dziedzin, gdzie nudną opieszałość uznaje się za
zasługę. Fascynująca musiała być natomiast Ameryka Południowa, lecz wiedziałem od kolegów, że kwestie polityczne
nieustannie utrudniają pracę, a co więcej, pracuje się tam jakby w cieniu Levi-Straussa i antropologów francuskich. Oceania
była chyba najłatwiejsza z punktu widzenia warunków bytowych, lecz wszystkie badania w Oceanii prowadziły do tego
samego. Aborygeni zdawali się mieć monopol na diabelnie
skomplikowany system związków małżeńskich. Indie byłyby
wspaniałym miejscem, lecz dokonanie tam czegoś sensownego wymagałoby osiedlenia się na dobre pięć lat i nauczenia
się najpierw kilku języków, by w ogóle zacząć. Daleki Wschód?
Należało się zorientować, co tam da się zrobić.
Taką ocenę można w istocie określić jako pobieżną, jednak
wielu moich rówieśników, i późniejszych badaczy, postępowało w tenże sposób. Większość naukowych dociekań zaczyna
się przecież od nieokreślonego zainteresowania jakimś obszarem wiedzy i rzadko się zdarza, że człowiek wie, o czym będzie traktować jego praca, póki nie zostanie napisana.
Kilka następnych miesięcy spędziłem na śledzeniu politycznych niepokojów w Indonezji, urozmaicanych ogólnymi wiadomościami o okrucieństwach i destrukcji w całej Azji. W końcu zacząłem się skłaniać ku Timorowi Portugalskiemu. Wiedziałem, że bardziej interesuje mnie symbolizm kulturowy
i świat wierzeń aniżeli polityka czy społeczne procesy urbanizacji, a Timor zdawał się stwarzać po temu najrozmaitsze możliwości, ze swoimi królestwami i nakazowym systemem koligacenia się, w myśl którego małżeństwo należy zawrzeć w ob.-
rębie danej kategorii grup krewniaczych. Zdaje się być regułą, że uporządkowana struktura symboli często uwidacznia się
wyraźniej, gdy mają miejsce zjawiska tego rodzaju. Już miałem zacząć opracowywać plan, gdy w gazetach zaroiło się od
doniesień o wojnie domowej, ludobójstwie i inwazji. Biali
najwyraźniej obawiali się o swoje życie, pojawiła się groźba
głodu. Musiałem zapomnieć o tej podróży.
Szybka konsultacja poprzez znajomości w handlu doprowadziła mnie do wniosku, że lepiej zrobię wracając do pomysłu
Afryki, gdzie uzyskanie pozwolenia na prowadzenie badań nie
było zbyt trudne, a warunki życia wydawały się bardziej stabilne. Skierowano moją uwagę na lud Bubi z Fernando Po. Tym,
którzy nigdy nie dotarli na Fernando Po, pozwolę sobie wyjaśnić, że jest to wyspa u wybrzeży Afryki Zachodniej, dawna
hiszpańska kolonia zarządzana jako część Gwinei Równikowej. Zacząłem węszyć za literaturą. Wszyscy bardzo niepochlebnie wyrażali się o Fernando Po i Bubi. Brytyjczycy szydzili,
że jest to miejsce, "gdzie nawet późnym popołudniem można
spotkać rozmamłanego hiszpańskiego urzędnika wciąż w piżamie", i rozwodzili się z upodobaniem nad dokuczliwym gorącem i chorobami, z których owo miejsce słynęło. Dziewiętnastowieczni badacze niemieccy uznali tubylców za degeneratów.
Mary Kingsley opisała wyspę jako obiecujące źródło węgla.
Richard Burton zadziwił wszystkich faktem, że wybrał się tam
i przeżyć. W sumie - deprymująca perspektywa. Na szczęście dla
mnie, jak wówczas sądziłem, miejscowy dyktator zaczął uprawiać, oględnie mówiąc, politykę wyrzynania swoich oponentów. Nie mogłem zatem pojechać na Fernando Po.
Wtedy właśnie jeden z moich kolegów podsunął mi dziwnie
zaniedbywaną grupę pogańskich górali w północnym Kamerunie. W ten oto sposób zetknąłem się z Dowagami*, którzy
mieli stać się w przyszłości "moimi Dowayami" na dobre i na
złe. Niczym kula rzucona na równię pochyłą ruszyłem na spotkanie Dowayom.
Poszukiwania w indeksie Międzynarodowego Instytutu Afrykańskiego zaowocowały kilkoma wzmiankami francuskich
* W opracowaniach francuskich grupę tę wymienia się pod nazwą
"Namchi" lub "Doayo" (przyp. konsultanta).
13
zarządców z czasów kolonialnych i bodaj dwiema wzmiankami przejeżdżających tamtędy podróżników. Dość w każdym razie napisano, bym mógł stwierdzić, że Dowayowie są
wielce interesujący: uprawiają mianowicie kult czaszek, poddają się obrzezaniu, mają świszczącą wymowę, mumie oraz
reputację ludzi krnąbrnych i dzikich. Wspomniany kolega podął mi nazwisko misjonarza, który mieszkał wśród nich przez
wiele lat, skierował do paru lingwistów, którzy zajmowali się
językiem Dowayów, a także potrafił wskazać mi na mapie
miejsce, gdzie Dowayowie żyli. Chyba więc się załapałem.
Natychmiast wziąłem się do roboty, zapominając całkowicie o pytaniu, czy rzeczywiście chcę dokądkolwiek wyjechać.
Na przeszkodzie stał mi jedynie brak pieniędzy i pozwolenia
na prowadzenie badań.
Gdybym od początku zdawał sobie sprawę, że zdobycie obu
tych rzeczy jednocześnie zajmie mi dwa lata ustawicznych
starań, prawdopodobnie powróciłbym do pytania, co to wszystko warte. Na szczęście moja niewiedza okazała się wielce korzystna i zacząłem zgłębiać sztukę podlizywania się fundatorom.
14
Pełna gotowość
Na początku uznałem za słuszne pokazać ciału dysponującemu pieniędzmi, że proponowane badania są interesujące,
nowatorskie i ważne. Tkwiłem wszelako w błędzie. Kiedy niedoświadczony etnograf podkreśla powyższe aspekty swych
badań, komitet przyznający pieniądze zaczyna dociekać, być
może na podstawie doświadczenia, czy planowane badania są
standardowe, zwyczajne i czy stanowią kontynuację poprzedniej pracy. Podkreślając ogromne teoretyczne znaczenie moich skromnych badań dla przyszłości antropologii, stawiałem
się w sytuacji człowieka piejącego z zachwytu nad rostbefem
podczas przyjęcia wegetariańskiego. Wszystko, co robiłem,
pogarszało tylko sprawę. Po jakimś czasie dostałem list, że
komitet jest zainteresowany skompletowaniem danych etnograficznych tego terenu - czyli ordynarnym zebraniem faktów. Napisałem podanie na nowo, uwzględniając wszystkie
kretyńskie szczegóły. Komitet zaczął martwić się, dla odmiany, że będę robił badania na nieznanej grupie ludzi. Napisałem
podanie po raz kolejny i tym razem przeszło. Przyznano mi
pieniądze. Pierwsza poprzeczka została pokonana.
Uzyskanie pozwolenia na prowadzenie badań stało się zatem
problemem kapitalnej wagi, by czas i pieniądze nie przeciekały przez palce. Już przed rokiem napisałem do ministerstwa
w Kamerunie. Przyrzeczono mi odpowiedź w stosownym czasie. Napisałem ponownie. Poproszono o przedłożenie szczegółów moich planów naukowych. Uczyniłem to i czekałem.
Kiedy już straciłem nadzieję, otrzymałem pozwolenie na złożenie podania o wizę i na udanie się do stolicy, Jaunde. Z zażenowaniem przyznam się starym afrykańskim wyjadaczom,
że w swojej naiwności uznałem to za kres moich kontaktów
z biurokracją. Podejrzewam, że na tamtym etapie wyobrażałem sobie ludzi z administracji jako towarzyskich facetów wykonujących niezbędne minimum roboty z życzliwością i zachowaniem zdrowego rozsądku. W kraju o siedmiu milionach
mieszkańców większość spraw można załatwić podczas zwykłej rozmowy, bez ceregieli, jak za starych dobrych czasów
imperium brytyjskiego. Takie przekonanie okazało się wszak
więcej niż nieporozumieniem nawet w przypadku najdrobniejszych kwestii.
Już same kontakty z ambasadą kameruńską powinny były
być dla mnie lekcją. Ja jednak, wedle najlepszych antropologicznych wzorców, zaniechałem pochopnego wysnuwania
wniosków i czekałem, aż zgromadzę wszystkie dowody. Zatelefonowałem do ambasady, by upewnić się, czy jest czynna,
po czym zjawiłem się ze wszystkimi dokumentami, dumny ze
swej zapobiegliwości w postaci dwóch koniecznych zdjęć
paszportowych. Ambasadę zastałem zamkniętą. Natrętne dzwonienie spowodowało, że powściągliwy glos, odmawiający użycia jakiegokolwiek innego języka poza francuskim, obwieścił
mi, żebym przyszedł jutro.
Wróciłem nazajutrz, lecz zdołałem dostać się jedynie do
holu. Tam poinformowano mnie, że potrzebny mi dżentelmen
jest nieobecny i nie wiadomo, kiedy wróci. Odniosłem wrażenie, że występowanie o wizę jest czymś dziwnym i niezwykłym. Zdobyłem wszak jedną użyteczną informację: nie mogłem prosić o wizę bez ważnego biletu tam i z powrotem. Udałem się więc do biura linii lotniczych.
Kameruńskie linie lotnicze Air Cameroon postrzegały klientów jako dokuczliwą przykrość. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że w ten sposób funkcjonowali w Kamerunie
wszyscy rządowi monopoliści, i składałem tę okoliczność na
karb trudności językowych. Podejrzliwie przyglądano się zwykłym czekom, gotówka okazała się kłopotliwa. W końcu zapłaciłem za bilet francuskimi czekami podróżnymi. Jak to załatwiali inni, nie mam pojęcia. (Pierwsza dobra rada dla początkujących antropologów: wszystkie sprawy z egzotycznymi
liniami lotniczymi załatwiajcie zawsze za pośrednictwem brytyjskiej agencji. Agencja zgodzi się przynajmniej na normalną formę płatności). Będąc w biurze linii, spytałem o pociągi
z Jaunde do Ngaoundere, następnego przystanku w mojej podróży. Poinformowano mnie surowym tonem, że jestem w biurze linii lotniczych, a nie kolei, ale tak się akurat składa, że
pomiędzy miastami kursuje klimatyzowany pociąg, a podróż
trwa około trzech godzin.
Uskrzydlony triumfem, z biletem w kieszeni wróciłem do
ambasady. Rzeczonego dżentelmena wprawdzie jeszcze nie
było, pozwolono mi jednak wypełnić, w trzech kopiach, stosowny formularz. Uczyniwszy to, zdumiałem się wielce, gdy
pierwsza z kopii, ta nad którą tak się mozoliłem, została wyrzucona do śmieci. Czekałem około godziny. Nic się nie działo. Wchodzili tylko i wychodzili rozmaici ludzie, mówiący
w większości po francusku. Warto wspomnieć, że Kamerun był
dawniej kolonią niemiecką, przejętą przez Brytyjczyków i Francuzów podczas pierwszej wojny światowej, i że otrzymał
następnie niepodległość jako republika federacyjna, by przekształcić się z kolei w republikę zjednoczoną. I chociaż Kamerun jest teoretycznie krajem dwujęzycznym, francusko-angielskim, zbytnią śmiałością byłoby przypuszczać, że daleko zajdzie się z samą tylko znajomością angielskiego. W końcu
wkroczyła ogromna Afrykanka i stałem się tematem długiej
rozmowy toczonej w języku mi nie znanym. Obecnie podejrzewam, że był to angielski. Jeśli na dawnych terytoriach brytyjskich ktokolwiek zagadnie cię w języku całkowicie niezrozumiałym, w którym nawet podstawowe dźwięki brzmią obco, będzie to prawdopodobnie angielski. Poprowadzono mnie
do innego pomieszczenia, gdzie rzędami wokół ścian stały
liczne tomy teczek. Stwierdziłem, że zawierają one szczegółowe informacje - oraz fotografie - dotyczące osób niemile
w Kamerunie widziany...
staszekka