Historia Rosalie.doc

(116 KB) Pobierz
„Historia Rosalie”

„Historia Rosalie”

 

Rozdział 1

 

Słońce zachodziło, malując na niebie różowe i pomarańczowe wstęgi, zerwał się wiatr i o mało co nie porwał mojej palety. Chociaż był początek kwietnia, pogoda nie była zbyt wiosenna. Nawet ptaki nie świergotały radośnie rano, gdy słońce wstawało. Spojrzałem przed siebie, przymrużając oczy wycisnąłem na paletę trochę czerwonej i odrobinę więcej białej farby, i wymieszałem. Idealny blady róż. Umoczyłem pędzel i spojrzałem jeszcze raz, by upewnić się, czy moja pamięć wzrokowa mnie nie myli.

- Mogłabyś, chociaż raz się nie ruszać?! JA TWORZĘ!

Wycierając pędzel o szmatkę spojrzałem z irytacją na siedzącą przede mną, na parkowej śnieżnobiałej ławce, kobietę. Ze znudzeniem na twarzy bawiła się rondem kapelusza, gdy na mnie spojrzała jej niebieskie oczy zaiskrzyły, a usta wygięły się w lekkim uśmiechu.

- Mark, ale ja już nie mogę… Siedzę tak już od godziny! Zmarzłam, wiatr wieje, pewnie moja fryzura się popsuła! I jak ja teraz wyglądam?!

Kobieta, a raczej nastoletnia dziewczyna moja pierwsza i jedyna, jak na razie modelka, była obdarzona niesamowitą urodą. Gęste blond loki, opadające lekko na ramiona, wielkie niebieskie oczy ukryte pod firanką rzęs, pełne jasnoczerwone usta, ponętne kształty… Każda kobieta spoglądała tęsknie na jej figurę… Każdy mężczyzna marzył, by spojrzała właśnie na niego i obdarowała go swoim uśmiechem. Pochlebiało jej to i podbudowywało jej próżność. Właśnie taka Rosalie Hale – piękna, inteligentna, ale i próżna. Przy okazji była moją starszą siostrą. Miała osiemnaście lat, a jej całym światem były bale, gdzie liczni bogaci panowie obdarowywali ją komplementami, suknie i herbatki z przyjaciółkami. Chociaż, od kiedy zaręczyła się z tym Kingiem, synem dyrektora banku, w którym pracował nasz ojciec, każda jej myśl była poświęcona zbliżającemu się ślubowi. To już za tydzień. Za tydzień miałem stracić najbliższą mi osobę. Westchnąłem cicho, odkładając szmatkę na ziemię. Spojrzałem na nią, przyglądała się swojemu pierścionkowi, który dostała od narzeczonego. Nie mogłem się nadziwić tym, że jestem niemal jej kopią, no może byłem rok młodszy i mniej próżny… W ogóle nie byłem próżny jak Rose. Czasem mnie irytowała swoim zachowaniem, tym puszeniem się wśród towarzystwa, ale ją kochałem, była moją siostrą, pragnąłem jej szczęścia. Obiecałem sobie, że jeśli Royce ją skrzywdzi, ja skrzywdzę jego…

Teraz siedziała w parku, a ja próbowałem uwiecznić jej osobę na płótnie. Próbowałem, a ona sukcesywnie mi w tym przeszkadzała.

- Rose, wyglądasz jak zwykłe olśniewająco. Twoje włosy są w jak najlepszym porządku i na Boga daj mi skończyć! Bo jak nie, to domaluję coś, co ci się nie spodoba.

Zagroziłem jej, uśmiechając się szeroko, widząc w wyobraźni jak się wścieka, oglądając moją idealną karykaturę jej olśniewającej twarzy. Nadal pamiętałem, jaką mi reprymendę zaserwowała, gdy po raz pierwszy ją namalowałem, w krzywym zwierciadle… Dawno się tak nie uśmiałem. Tak szybko mówiła, że aż jej idealna fryzura się popsuła… Rose spojrzała na mnie, skrzywiła się i westchnęła. Usiadła sztywniej na ławce, przybierając poprzednią pozę. Wygładziła fałdy bladoróżowej spódnicy i uśmiechnęła się.

- Ale tylko chwilkę, umówiłam się z Verą. Muszę z nią omówić kilka kwestii związanych ze ślubem.

Aha… ślub, ślub i ślub. Oj, Rose, Rose… pokręciłem głową. Będzie mi jej brakowało. Poczułem dziwną gulę w żołądku… Nie chciałem jej stracić. Chociaż oprócz niej, miałem jeszcze brata. Ale Alexander nie nadawał się na mojego towarzysza, miał dopiero pięć lat i żył w świecie Indian i Kowbojów. To z Rosalie miałem dobry kontakt… Lepszy niż z ojcem i matką. Oboje się dobrze rozumieliśmy. To do mnie przychodziła, gdy była smutna albo gdy dopadały ją jakieś wyimaginowane kompleksy. To z nią wymykałem się nocą z domu, by popatrzeć na spadające gwiazdy. Może i była próżna, ale wiedziałem, że nie myśli tylko o sobie. Wiedziałem, że zawsze mogę do niej przyjść. I miałem nadzieję, że nadal będę mógł.

- Dobrze, tylko siostra błagam… Nie ruszaj się! - rzuciłem jej ostatnie błagalne spojrzenie, zanim zanurzyłem pędzel w farbie o barwie letniego zboża.

Malowanie było tym, co najbardziej lubiłem. Wprost kochałem. Nie mogłem wyobrazić sobie życia bez możliwości malowania. A nie powiem, talent miałem. I to wielki. Oczywiście, gdzie mi tam do Picassa, Modiglianiego czy Van Goga… Ale umiałem malować. Swoją przyszłość wiązałem z moją pasją, rodzice z trudem to zaakceptowali. Chcieli bym został bankowcem, tak jak ojciec. Uważali, że z malarstwa nie przeżyję. Byli strasznymi materialistami i niestety Rose odziedziczyła to po nich.

Nasza rodzina była typową przedstawicielką klasy średniej. Ojciec, Mark John Hale Senior, od niepamiętnych lat pracował w banku przyszłego teścia mojej siostry, Royca Kinga Seniora. Był ze swojej pracy dumny, uważał, że tylko dzięki ciężkiej pracy i pilności doszedł do tego, co miał. Matka, Eleonora Hale, zajmowała się domem, chociaż nie wiem, czy wydawanie poleceń służbie można nazwać zajmowaniem się domem. Oprócz tego wychowywała nas, troję pięknych pociech, z których najbardziej rozpieszczona była piękna córeczka. Gdy tylko dorosłem do tego, by móc samodzielnie decydować o sobie, domyśliłem się, czemu to właśnie Rose była tą najukochańszą. Rodzice nie byli zadowoleni ze swojego statusu społecznego, więc po prostu chcieli się posłużyć urodą Rose i dzięki niej się wybić. Po tym jak wrócił syn dyrektora banku, robili wszystko, by poznał Rosalie. No i poznał. Przez prawie miesiąc przysyłał róże, fiołki… Nie dość, że moja siostra była szczęśliwa, to ja mogłem dowolnie komponować kwiaty i przenosić ich piękno na płótna. Po jakimś czasie, ku uciesze moich rodziców, oświadczył się i został przyjęty…

Przeciągnąłem ostatni raz pędzlem po płótnie, gdy słońce zaszło już całkowicie, odszedłem kilka kroków, by zobaczyć, co stworzyłem. Na pewno był to jeden z lepszych obrazów, które do tej pory spłodziłem.

- No Rose, koniec – zabrałem się za pakowanie farb i pędzli.

Rosalie wstała z ławki i podeszła do sztalug, by obejrzeć obraz. Stała kilka minut, albo i sekund w milczeniu i patrzyła na siebie pośród młodej zieleni i zachodzącego słońca. Nie ma co, moja siostra na moim obrazie wyglądała jak nimfa… i kto tu jest próżny.

Schowałem do torby moje „narzędzia” i spojrzałem na siostrę, po jej policzkach płynęły łzy.

- Rose? Dobrze się czujesz? Czemu płaczesz? Nie podoba ci się?

Pokręciła przecząco głową.

- Nie braciszku, wręcz przeciwnie… bardzo mi się podoba. Dziękuję.

Nie zważając na farbę, przytuliła mnie. Nadal pachniała fiołkami.

- Rose, bo się pobrudzisz! – zawołałem, radośnie wyswabadzając się z jej uścisku.

Popatrzyła na mnie i roześmiała się perlistym śmiechem.

- Oj, Mark, ty to zawsze umiesz wszystko popsuć - potargała mi włosy. – Na mnie już pora, Vera pewnie się niecierpliwi.

- Odprowadzę cię – rzuciłem, gdy chowałem obraz do wielkiej torby.

- Daj spokój, to tylko kawałek. Zresztą nie będziesz dźwigał sztalug i obrazu. Zobaczymy się w domu.

Ucałowała mnie w czoło i radośnie poszła przed siebie. Pokręciłem głową i jakimś cudem zabrałem się z moim dobytkiem do domu.

Gdybym wtedy wiedział, że to był ostatni moment, że to była moja ostatnia chwila spędzona z tą próżną blondynką, zrobiłbym wszystko, by trwała wieczność…

Było już bardzo późno, niebo przybrało barwę głębokiego granatowego. Nie było gwiazd, sama ciemna, niemalże czarna przestrzeń nieba była tajemnicza i mroczna. Dreszcze przebiegły mnie po plecach. Najgorsze było to, że Rosalie jeszcze nie było. Plotkara jedna.

Siedziałem u siebie w pokoju, próbując skupić się na książce, ale coś nie dawało mi spokoju. Jakieś dziwne uczucie dręczyło moją duszę, byłem niespokojny…

Zszedłem na dół, w salonie zastałem ojca, który siedział na fotelu i popijał szkocką.

- Mark, synu, czemu nie śpisz?

Usiadłem na kanapie naprzeciw niego.

- Niepokoję się o Rosalie. Powinna już wrócić.

Ojciec pokiwał lekko głową, też się martwił o córkę.

- Dzwoniłem do Very, mówiła, że Rose wyszła od niej jakieś półtorej godziny temu…

Spojrzałem na ojca, to niemożliwe, że on siedział tak spokojnie! Przecież od Very do naszego domu jest jakieś półgodziny spacerem! Wstałem i podszedłem do okna.

- Pójdę w stronę domu Very, może ją spotkam.

Rzuciłem w miarę spokojnie, wydawało mi się, że niebo zrobiło się jeszcze bardziej granatowe.

- Późno już… - głos ojca był przesączony zmęczeniem.

- Pójdę.

Minąłem fotel ojca i poklepałem go po ramieniu. Ubrałem się szybko i wyszedłem w tajemniczą ciemność. Ulice oświetlało lekkie, blade światło latarń. Potworna cisza i nieprzenikliwa ciemność podsuwała mojej wyobraźni okropne scenariusze.

Byłem w połowie drogi, gdy minąłem grupę pijanych mężczyzn, którzy śmiali się w niebogłosy. Idioci. Pokręciłem głową i okryłem się mocniej płaszczem. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, gdy mój wzrok przykuł kawałek jasnego materiału pod latarnią. Podszedłem bliżej, a serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Dookoła było pełno krwi, a materiał okazał się kapeluszem Rosalie, który miała dziś w parku…

Zabrałem kapelusz i ile sił w nogach pobiegłem do domu…

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

Od tamtej nocy minęło cztery dni. Cztery dni przepełnione bólem, smutkiem i łzami matki. Rosalie się nie odnalazła, ani żywa, ani martwa…

Policja nie znalazła nikogo odpowiedzialnego za jej zniknięcie…

Nie było mojej siostry…

Nie chciałem w to wierzyć…

Z każdym dniem budziłem się z nadzieją, że zaraz stanie w drzwiach i powita mnie swoim perlistym śmiechem…

Matka… matka chodziła, jakby była żywą zjawą…

Ojciec… od czterech dni nie był w pracy, siedział tylko w swoim gabinecie…

Alexander… pytał się co trochę, kiedy przyjdzie Rosita, po dwóch dniach dał sobie spokój i znów biegał beztrosko w przebraniu Indianina…

Przez cztery dni przez nasz dom przewinęła się lawina ludzi…

Policjanci… przesłuchania i te wieczne zapewnienia, że robią, co w ich mocy, by znaleźć moją siostrę…

Przyjaciele i znajomi… przychodzili z dobrym słowem… nawet Cullenowie, chociaż ich znaliśmy najmniej… przyszli się też pożegnać… wyjeżdżają… zabawne, że Rose była kiedyś zazdrosna o urodę pani Cullen… uśmiechnąłem się do wspomnień…

Vera z mężem… to nie jej wina, co się stało, a jednak z płaczem wypominała sobie, że puściła Rosalie samą o tak później godzinie… nie mam jej tego za złe… nikt z mojej rodziny nie miał… miałem jednak żal do siebie… byłem zły… gdybym ją odprowadził, gdybym po nią wyszedł… nie… nie mogę się zadręczać…

Kingowie… Royce Junior wyglądał jakby naprawdę się przejął zniknięciem Rose… może jednak ją kochał? Royce Senior zapewnił mojego ojca, że nam pomoże… zobaczymy…

Cztery dni koszmaru… Cztery dni… Cztery okropne dni…

Potem pięć, sześć, siedem… Minął miesiąc… Po Rosalie ani śladu… Za to w mieście zaczęły się dziać dziwne rzeczy…

Minęło dokładnie trzydzieści cztery dni od zaginięcia Rosalie… Była sobota, siedziałem z Alexem w salonie. Próbowałem skupić się na powtórzeniu lekcji, co przychodziło mi z wielkim trudem, cóż, jeśli ma się nad sobą młodszego brata to po prostu nie możliwe. Po południu przyszła matka Royca, pani Felicja King i powiadomiła moją matkę, że przyjaciel Royca, niejaki Arnold Franklin, nie żyje. Znaleźli go w jego mieszkaniu. Był tak połamany, że wyglądał jak szmaciana lalka… podobno.

Nie ruszyło mnie to, przynajmniej o jednego gnojka mniej na tym świecie. Wszystko wróciłoby do porządku dziennego, gdyby nie informacja o śmierci, kolejnego przyjaciela Royca Juniora…

Tym razem ofiarą padł Hugo Smith, znaleźli go dzień po znalezieniu Arnolda. Z krążących plotek wynikało, że Hugo był również strasznie poturbowany, znaleźli go przy barowej uliczce…

Pastor podczas niedzielnego kazania zapraszał na czuwanie w intencji Huga i Arnolda… ale jak Rosalie zaginęła to nikt nie czuwał… żałosne. Nie poszedłem z rodzicami… siedziałem w domu i przeglądałem swoje prace. Omijałem te z wizerunkiem mojej siostry… nie wiem, czemu. Chyba nie potrafiłem na nią spojrzeć… Było już dość późno, gdy ulicą przejechały radiowozy i karetka na sygnale… Kolejny kompan Royca Kinga nie żył… Rufus Moon trzeci w ciągu dwóch dni… Spoczywaj w pokoju łajdaku…

Gdy szedłem do szkoły, każdy na ulicy szeptał o potrójnym morderstwie… W szkole chłopaki wymyślali swoje teorie na ten temat… pokręciłem głową, zastanawiając się, kiedy moi koledzy dorosną.

Majowe słońce grzało dość mocno, siedziałem w ogrodzie i pilnowałem Alexa, było to już lekko nużące… rozumiałem matkę, która nadal nie mogła się pogodzić ze stratą córki… zresztą ja też nie… ale ja przynajmniej funkcjonowałem, a nie leżałem cały dzień w ciemnym pokoju…

Niemal wybuchnąłem śmiechem, gdy nasza kucharka przyszła z wiadomością, że nie jaki John Lenon z Georgii, który przyjechał tu, do Rochester, do… no do kogo? Taak… do Royca… nie żyje. Znaleźli go w hotelowym pokoju w takim samym stanie jak poprzednią trójkę…

W ciągu tygodnia cztery trupy… trupy, które miały ze sobą coś… nie… raczej kogoś wspólnego… Każdy z nich był znajomym byłego narzeczonego mojej siostry…

Spojrzałem w okno, niebo już przybrało granatową barwę, a błyszczące gwiazdy… czyżby te zabójstwa miały coś wspólnego ze zniknięciem Rose? Może Royce wdepnął w jakieś gówno… mafia albo coś w tym stylu… i jeśli to jego wina, że Rose nie ma… może, dlatego był taki załamany po jej zniknięciu?

Zamknąłem oczy i potarłem dłońmi skronie…

Tamtego wieczora mijałem grupę pijanych mężczyzn… a jeśli to byli oni? Jeśli to był Royce z kumplami? Jeśli to oni coś zrobili mojej siostrze?!

Royce podobno wyjechał w interesach… a jeśli się ukrywa? Jeśli coś wie?!

Wybiegłem na korytarz i już miałem zbiec na dół, z mocnym postanowieniem dorwania Royca, gdy mój wzrok przykuło otwarte wejście na strych. Dziwne… nie słyszałem, żeby ktoś chodził po strychu ani po schodach.

Zdenerwowany wszedłem, najciszej jak się dało, po drabinie prowadzącej na strych. Mrok, który tam panował był nie do opisania, jedynym źródłem światła było światło księżyca, które padało przez małe poddaszowe okienko… Światło padało wprost na kobietę, która stała przy kufrze i gładziła… suknię ślubną mojej siostry… była tak zaabsorbowana suknią, że nie zauważyła mojego przyjścia.

- Przepraszam panią, ale…

Głos mi odjęło, kiedy tajemnicza kobieta na mnie spojrzała…

Była… piękna. Jej jasne włosy okalały niczym aureola jej niemalże marmurową twarz. Miała szkarłatne oczy, których można było się przestraszyć i była tak podobna do…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

- Rosalie?

Powiedziałem cicho, nie mogąc się ruszyć. Patrzyłem na moją siostrę – nie siostrę. Wyglądała na przestraszoną, zaskoczoną i… pełną bólu i smutku. Cofnęła się kilka kroków w tył.

- Mark… - jej głos był dźwięczny i tak miły dla ucha… to nie był głos Rosalie! – Mark… - pokręciła głową i usiadła na skrzyni.

Nie wiedziałem, co robić… ta kobieta ewidentnie była moją siostrą. Znałem jej twarz na pamięć, każdy szczegół… w końcu była moją najwdzięczniejszą modelką.

- Rose… powiedz mi… gdzie byłaś? Czemu cię tak długo nie było? Dlaczego wyglądasz tak inaczej? Co z twoimi oczami?! Szprycowali cię jakimiś truciznami?! I jak się tu dostałaś? Przecież drzwi są zamknięte… chyba, że masz nadal klucze! Rose! Ty żyjesz!

Odzyskałem czucie w nogach, zrobiłem krok na przód, a moje serce wybijało radosny rytm. Byłem szczęśliwy! Moja siostra wróciła! Wszystko wróci do normy! Znów będziemy szczęśliwą rodziną Hale! Matka wróci do zdrowia… Ojciec nie będzie chodził smutny… i ja! I ja odzyskam moją najwierniejszą towarzyszkę, moją próżną siostrę!

- Albo wiesz co!? – zacząłem zanim zdążyła mi odpowiedzieć – Chodźmy na dół! Rodzice będą szczęśliwi! Alexander ciągle się o ciebie dopytywał…

Podszedłem do niej zanim zdążyła się znów cofnąć i złapałem ją za rękę… uderzyło mnie niesamowite zimno jej dłoni. Jak oparzony wypuściłem jej dłoń i spojrzałem na nią wystraszony. Był maj, strych był nagrzany słońcem… a jej ręka była zimna, wręcz lodowata.

- Rose!?

Znów się cofnęła, uciekając ode mnie, jak i sobą, jak i wzrokiem. Gdy zaczęła mówić jej głos, zmieniony głos podobny do wiosennego wiatru, drżał.

- Mark, nikt nie może wiedzieć, że tu jestem… - popatrzyła na mnie swoimi innymi oczyma, mimowolnie wzdrygnąłem się.

- Jak to nie może? Rose! Martwiliśmy się o ciebie! Baliśmy się, że cię straciliśmy! Matka od tygodni pogrążona jest w depresji… nie możesz tak mówić!

Prawie na nią krzyczałem. Jak ona mogła być tak egoistyczna… tak… inna. Była taka obca, jej wzrok był pusty…

- Braciszku… to, co powiem jest okropne i nieludzkie… ale już mnie straciliście – znów usiadła na kufrze. – Straciliście w dniu, w którym straciłam siebie, swoje życie… swoją tożsamość… - wyglądała, jakby chciała płakać, a nie mogła. Spojrzała na mnie – Mark, ja już nie jestem tym człowiekiem, którego znałeś… - popatrzyła na swoje białe dłonie – ja już nie jestem człowiekiem.

Zaśmiałem się nerwowo.

- Rose… rozumiem, że twoje… hmm… zniknięcie wywołało u ciebie jakieś silne urazy, nie wiem, co się działo… tego dowiemy się później… najważniejsze jest, że żyjesz i zapewniam cię, że nadal jesteś człowiekiem… Chodźmy na dół… proszę.

Wyciągnąłem rękę w jej stronę i uśmiechnąłem się. Ba! Pewnie szczerzyłem się jak idiota.

- Mark! – nawet nie zauważyłem, kiedy wstała i podeszła do mnie poirytowana. Owiał mnie słodki, kwiatowy zapach. - Spójrz na mnie!

Stanęła w świetle księżyca. Jej blada skóra lekko błyszczała. Niesamowity widok… ale i dziwny. Skóra nie błyszczy.

- Nie jestem już tą Rosalie! – mówiła przez zaciśnięte zęby. – Spójrz na moje dłonie… nienaturalnie białe i jak miałeś okazje się przekonać niesamowicie zimne… a twarz!? Też niby wykuta z marmuru… i te czerwone oczy… - wzdrygnęła się, jakby z obrzydzenia do samej siebie. Nie patrzyła na mnie. – Nie jestem człowiekiem. Mark, ja umarłam… umarłam wiele dni, tygodni temu…

Patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany.

- Chcesz mi powiedzieć, że albo mam omamy i gadam do siebie, albo… jesteś duchem? Aniołem? Zwariowałem?

Zmarszczyłem czoło i przekręciłem głowę w bok, tak jak to robił Alexander, gdy był czymś zaciekawiony. Nagle nie mogłem odróżnić snu od rzeczywistości. Tak, by nie zauważyła, uszczypnąłem się w rękę. Auł! Bolało… czyli to nie sen. Czyli albo zwariowałem, albo Rose próbuje mi wcisnąć kit… Zaśmiała się cicho, a jej śmiech był czysty… jak strumień górski, który dopiero się narodził.

- Nie zwariowałeś, Mark… ja po prostu jestem… - widać było, że zastanawia się nad czymś. Po chwili spojrzała znów na mnie. – Nie jestem aniołem ani duchem… ani twoim omamem… Jestem kimś, kogo nie powinieneś spotkać ani tu, ani na ulicy… - uśmiechnęła się do mnie, odsłaniając białe zęby. – Jestem czymś w rodzaju wybryku natury… i pozostanę nim na wieczność… Nie wolno ci nikomu mówić, że mnie widziałeś – świdrowała mnie tymi szkarłatnymi oczami. – To tylko sen, Mark, to ci się śni…

Musnęła chłodnymi wargami moje czoło… I już jej nie było… ani jej, ani ślubnej sukni…

 

***

Wróciłem do swojego pokoju, zastanawiając się nad tym, co się przed chwilą wydarzyło.

Usiadłem na łóżku…

To była Rosalie… byłem tego pewien… to była ona…

I to nie był sen… ręka cały czas mnie bolała…

Tylko dlaczego była taka obca?! Dlaczego mówiła takie dziwne rzeczy!? I wyglądała tak dziwnie… była nadal piękna… ale nie tak jak kiedyś. Była piękniejsza… niezdrowo piękniejsza…

Rozbolała mnie głowa. Zamknąłem oczy, a obraz innej Rose błąkał się po mojej głowie…

Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju…

Myślałem, że zaraz zwariuję… że już wariuję

Nie wiele myśląc, co robię otworzyłem szafę, w której trzymałem sztalugi, farby i pędzle. Delikatnie musnąłem opuszkami palców sztalugę… tak dawno nie używałem jej… od czasu, gdy zniknęła… ona… nie malowałem. Nie potrafiłem…

Z ciężkim sercem wyjąłem sztalugi i rozstawiłem je w pokoju…

 

***

- Wstawaj, wstawaj, wstawaj…

Poczułem jak coś mnie miażdży. Otworzyłem oczy i pierwsze, co ujrzałem to Alex, który podskakiwał radośnie na moim brzuchu.

- Złaź ze mnie…

Zacząłem go łaskotać.

Brat spojrzał na mnie i radośnie się roześmiał, machając rękoma, by uwolnić się spod ataku łaskotek.

- Ark! Ark! Przestań! – zachichotał i ugryzł mnie w rękę.

- Ej! – rozmasowywałem nadgarstek, gdy Alexander wybiegł z mojego pokoju. Na korytarzu było słychać jeszcze jego śmiech.

Położyłem z powrotem głowę na poduszkę, gdy nagle zerwałem się i otworzyłem szafę…

Opadłem na kolana, wbiłem wzrok w obraz, który malowałem przez całą noc. Nowa Rosalie… ze szkarłatnymi oczami. Wzdrygnąłem się i zamknąłem szafę tak szybko, jak tylko mogłem. Oparłem czoło o drzwiczki i zastanawiałem się… sam nie wiem, nad czym się zastanawiałem. Myśli prześlizgiwały się przez moją głowę tak szybko, że nie nadąża...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin