T04 Ten Który Przychodzi Ze Świtem.rtf

(1606 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Robert Jordan

 

 

 

TEN KTÓRY
PRZYCHODZI
ZE ŚWITEM

 

(Przełożyła Katarzyna Karłowska)


PROLOG

Dain Bornhald wyprostował się w siodle, kiedy oddział liczący stu konnych, który zabrał na patrol, zbliżał się właśnie do Wzgórza Czat. Teraz niecałych stu. Przez jedena­ście siodeł przewieszone były owinięte płaszczami ciała, dal­szych dwudziestu trzech ludzi opatrywało rany. Trolloki urzą­dziły przemyślną zasadzkę; zastawiona na gorzej wyszkolonych żołnierzy, mniej walecznych od Synów, zapewne by się udała. Nie dawał mu natomiast spokoju fakt, że był to już trzeci jego patrol, który zaatakowano przeważającymi siłami. Nie była to jakaś incydentalna potyczka ani przypadkowe starcie z mordu­jącymi ludność, palącymi wszystko w okolicy trollokami ­zostali zmuszeni do odparcia z góry obmyślonego ataku. I to się przydarzało wyłącznie tym patrolom, którymi dowodził osobiście. Pozostałych trolloki starały się unikać. Fakt ten ro­dził dokuczliwe pytania, a odpowiedzi, do których dochodził, rozwiązania żadnego jakoś nie przynosiły.

Zachodziło już słońce. W wiosce, której kryte strzechami domy rozpościerały się na całym wzgórzu, od podnóża aż po sam szczyt, rozbłysło kilka pierwszych świateł. Na samym szczycie wyróżniał się jedyny dach kryty dachówkami; wień­czył "Białego Dzika", miejscową gospodę. Innego wieczora mógłby tam wstąpić na puchar wina, nie zważając na nerwową ciszę, jaka zapadała zawsze na widok białego płaszcza ze zło­cistym słońcem. Nieczęsto pił, ale lubił od czasu do czasu przebywać w towarzystwie ludzi nie należących do Synów; po jakimś czasie do pewnego stopnia zapominali o jego obecności i na powrót zaczynali się śmiać i rozmawiać. Innego wieczora. Dzisiaj pragnął być sam, żeby pomyśleć.

Pomiędzy wielobarwnymi wozami, jakich około setki stało skupionych w odległości niecałej połowy mili od stóp wzgó­rza, panowało spore ożywienie; mężczyźni i kobiety, odziani w barwy jeszcze bardziej jaskrawe od ich wehikułów, spraw­dzali konie i uprząż oraz pakowali rzeczy, które od wielu tygodni walały się po całym obozowisku. Wyglądało na to, że Wędrowcy zamierzają podjąć ten tryb życia, jakiemu za­wdzięczali swoje miano, najprawdopodobniej zaraz o pierw­szym brzasku.

- Farran!

Gruby setnik zawrócił konia, by podjechać bliżej, a Born­hald skinieniem głowy wskazał karawanę Tuatha'anów.

- Powiadom Poszukującego, że jeśli zamierza przenieść swych ludzi w jakieś inne miejsce, to powinni się udać na południe. - Mapy twierdziły, że nie można się przedostać na drugi brzeg Taren w żadnym innym miejscu prócz Taren Ferry, ale po przeprawie przez rzekę wnet się przekonał, jak są już przestarzałe. Nikt nie wyjeżdżał z Dwu Rzek, dopóki mógł temu przeciwdziałać, przez co teren, który podlegał jego wła­dzy, stał się szczelny niczym pułapka. - Farran? Nie należy stosować butów ani pięści, zrozumiano? Słowa wystarczą. Ra­en ma uszy.

- Jak rozkażesz, lordzie Bornhald.

Głos setnika zdradzał tylko niewielkie rozczarowanie. Przyłożył odzianą w rękawicę dłoń do serca i nawrócił konia, by odjechać w stronę obozowiska Tuatha'anów. Rozkaz mu się nie spodobał, ale rzecz jasna wykona go dokładnie. Może nawet i gardził Ludem Wędrowców, niemniej żołnierzem był dobrym.

Widok obozu - długie, równe szeregi białych namiotów z trójkątnymi dachami, linie precyzyjnie ustawionych palików, do których przywiązywano konie. Nawet tutaj, w tym zapo­mnianym przez Światłość zakątku świata, Synowie utrzymy­wali porządek, nie pozwalając dyscyplinie osłabnąć nawet na moment. Światłość naprawdę zapomniała o tym miejscu. Do­wiodły tego trolloki. Paliły wprawdzie farmy, ale ich obecność tutaj oznaczała, iż jedynie część mieszkańców okolicy była niewinna. Pozostali natomiast kłaniali się i mówili: "Tak, mój lordzie", "Jak sobie życzysz, mój lordzie", i uparcie chodzili własnymi drogami, ledwie się tylko odwrócił do nich plecami. I na dodatek ukrywali jakąś Aes Sedai. Drugiego dnia, na po­łudnie od Taren, Synowie zabili Strażnika; mieniący się wie­lością barw płaszcz tego człowieka stanowił dostateczny do­wód. Bornhald nienawidził Aes Sedai, które manipulowały Jedyną Mocą, jakby jedno Pęknięcie Świata nie wystarczyło. Wywołają nowe, jeśli się ich nie powstrzyma. Jego chwilowy dobry nastrój stopniał niczym śnieg na wiosnę.

Wzrok Bornhalda odszukał namiot, gdzie przez cały czas trzymano więźniów, nie licząc codziennych, krótkich ćwiczeń fizycznych, na które wypuszczano ich pojedynczo. Żaden nie spróbuje uciec, jeśli równało się to pozostawieniu pozostałych. Inna sprawa, że uciekając, zdołaliby pokonać nie więcej niż kilkanaście kroków - z obu stron namiotu stali strażnicy, a kil­kanaście kroków dalej, w każdym kierunku, natknęliby się na­tychmiast na następnych dwudziestu Synów - Bornhald jednak­że pragnął, by kłopotów było jak najmniej. Każdy kłopot stanowi zarzewie nowych. Konieczność brutalnego potrakto­wania więźniów mogłaby wywołać wzburzenie w wiosce, wzburzenie tak gwałtowne, że trzeba by coś z tym zrobić. Byar to głupiec. On - oraz pozostali, Farran zwłaszcza - chcieli poddać więźniów śledztwu. Bornhald nie był Śledczym i nie miał ochoty na stosowanie ich metod. Nie miał też zamiaru pozwolić Farranowi, by ten w jakikolwiek sposób zbliżył się do tych dziewcząt, nawet jeśli, zdaniem Ordeitha, były Sprzy­mierzeńcami Ciemności.

Sprzymierzeńcy Ciemności czy nie, nabierał coraz głębsze­go przekonania, że jego samego interesuje wyłącznie ten jeden Sprzymierzeniec Ciemności. Bardziej niż trolloków, bardziej niż Aes Sedai chciał dopaść Perrina Aybarę. Ledwie potrafił zawierzyć opowieściom Byara o człowieku przebiegającym knie­je z wilkami, ale niemniej to Byar stwierdził jasno, iż właśnie Aybara wpędził jego ojca w pułapkę Sprzymierzeńców Ciem­ności na Głowie Tomana, wiodąc Geoframa Bornhalda na śmierć z rąk seanchańskich Sprzymierzeńców Ciemności i ich sojuszniczek spod znaku Aes Sedai. Niewykluczone, że jeśli żadne z Luhhanów nie zacznie wreszcie mówić, i to już nie­bawem, wówczas pozwoli, by Byar rozprawił się z kowalem na własny sposób. Albo ten człowiek zmięknie, albo zmięknie jego żona, gdy będzie się temu przypatrywała. Jedno z nich pomoże mu odszukać Perrina Aybarę.

Gdy zsiadł z konia przed swoim namiotem, powitał go Byar - sztywny, ponury, podobny do stracha na wróble. Bornhald zerknął z niesmakiem na znacznie mniejszą grupkę namiotów ustawionych z dala od pozostałych. Podmuch wiatru z tamtej strony przyniósł zapach drugiego obozowiska. Tamci nie utrzy­mywali czystości ani przy palikach dla koni, ani wokół siebie.

- Ordeith zdaje się już również wrócił, prawda?

- Tak, lordzie Bornhald. - Byar urwał, Bornhald spoj­rzał na niego pytająco. - Donoszą o starciu, które mieli z trol­lokami na południu. Dwóch zabitych. Sześciu rannych, tak twierdzą.

- Kto poległ? - spytał cicho Bornhald.

- Syn Joelin i Syn Gomanes, lordzie Bornhald. - W za­padniętych policzkach Byara nie drgnął ani jeden mięsień.

Bornhald ściągnął powoli rękawice ze stalowymi ochrania­czami. To ci dwaj, których wysłał razem z Ordeithem, by sprawdzili, co on właściwie robi podczas swoich wypadów na południe. Przezornie nie podniósł głosu.

- Moje wyrazy uznania dla pana Ordeitha, Byar i... Nie! Żadnych wyrazów uznania. Przekaż mu, słowo w słowo, że życzę sobie widzieć natychmiast te jego chude kości. Powiedz mu to, Byar, i dawaj go tu zaraz, choćbyś musiał go aresztować, i te nikczemne kanalie, które plamią honor Synów. Idź!

Bornhald długo powstrzymywał gniew, tak długo, aż nie znalazł się we wnętrzu namiotu; spuścił klapę wejściową i krzywiąc się wzgardliwie, zmiótł mapy oraz szkatułkę z przy­borami do pisania z obozowego stolika. Ordeith musi go uwa­żać za imbecyla. Dwukrotnie już posyłał za nim ludzi i dwu­krotnie ci ludzie ginęli w "starciu z trollokami", za to wśród tych, którzy pozostali przy życiu, nie było żadnych rannych. Zawsze na południu. Ten człowiek żywił jakąś obsesję na punkcie Pola Emonda. Cóż, sam mógł rozbić tam swój obóz, gdyby nie... Teraz nie miało to sensu. Tu więził Luhhanów. Oni mu wydadzą Perrina Aybarę, w ten czy inny sposób. Wzgórze Czat to znacznie lepsze miejsce, na wypadek gdyby zostali zmuszeni do błyskawicznych przenosin do Taren Ferry. Względy militarne nad osobistymi.

Po raz tysięczny zastanawiał się, dlaczego Lord Kapitan Komandor go tu przysłał. Ci ludzie wydawali się niczym nie różnić od tych, których już widział wcześniej w stu innych miejscach. Pomijając to, że jedynie lud z Taren Ferry wykazy­wał choć krztynę entuzjazmu dla projektu wyplenienia miejsco­wych Sprzymierzeńców Ciemności. Reszta gapiła się z ponurym uporem na Smoczy Kieł wyrysowany na czyichś drzwiach. W da­nej wiosce wiedziano zawsze, kto jest tam niepożądany; jej mieszkańcy byli zawsze skorzy, bez większej zachęty, sami się oczyszczać i wszystkich Sprzymierzeńców Ciemności wymia­tano razem z tymi, których ludzie nie życzyli sobie więcej oglą­dać. Tylko nie tutaj. Czarny gryzmoł przedstawiający ostry kon­tur kła wywierał właściwie taki sam skutek jak świeże pobielenie wapnem. No i te trolloki. Czy Pedron Niall, kiedy pisał swe rozkazy, z góry wiedział o trollokach? Skąd niby mógł wie­dzieć? Jeśli jednak nie, to po co wysłał Synów do tłumienia niewielkiego buntu? I dlaczego, na Światłość, Lord Kapitan Komandor obarczył go tym owładniętym żądzą mordu szaleńcem?

Klapa namiotu odsunęła się i do środka wtarabanił się Or­deith. Miał na sobie szary kaftan haftowany srebrem, przedniej jakości, za to mocno poplamiony. Jego koścista szyja też była brudna, sterczała z kołnierza, nadając mu wygląd żółwia.

- Dobry wieczór, lordzie Bornhald. Oby nie tylko dobry, ale i łaskawy, wyjątkowy! - Lugardzki akcent był tego dnia wyjątkowo intensywny.

- Co się stało z Synem Joelinem i Synem Gomanesem, Ordeith?

- Cóż za straszna historia, mój lordzie. Kiedyśmy się na­tknęli na trolloków, Syn Gomanes dzielnie...

Bornhald uderzył go w twarz parą rękawic. Zachwiawszy się, kościsty mężczyzna przyłożył dłoń do rozciętej wargi, po czym przyjrzał się czerwieni, która splamiła mu palce. Uśmiech na jego twarzy stał się jadowity.

- Czyżbyś zapomniał, kto podpisał moje pełnomocnic­twa, paniątko? Niech tylko szepnę słowo, a Pedron Niall po­wiesi cię na bebechach twej matki, uprzednio obdarłszy was oboje żywcem ze skóry.

- Pod warunkiem, że będziesz żył, by móc to słowo szep­nąć, nieprawdaż?

Ordeith warknął, kurcząc się niczym dzikie zwierzę, z ust popłynęła mu spieniona ślina. Otrząsnął się powoli i wyprostował.

- Musimy działać wspólnie.

Lugardzki akcent zniknął, ustępując miejsca wielkopańskie­mu, bardziej rozkazującemu tonowi. Bornhald wolał tamten szyderczy głos charakterystyczny dla Lugardu niźli ledwie za­maskowaną pogardę, którą teraz słyszał.

- Wszystko tutaj, wokół nas, okrywa Cień. To nie tylko trolloki i Myrddraale. Oni to bagatela. Trzech się tu wylęgło, trzech Sprzymierzeńców Ciemności, których przeznaczeniem jest wstrząsnąć światem, których wychowem od tysiąca lat, a może i dłużej, kieruje Czarny. Rand al'Thor. Mat Cauthon. Perrin Aybara. Znasz ich nazwiska. W tym właśnie miejscu krążą samopas siły, które wywrócą świat na nice. Istoty stwo­rzone przez Cień wędrują po nocach, zostawiając na ludzkich sercach skazę, zanieczyszczając ludzkie sny. Wychłoszcz tę ziemię. Wychłoszcz ją, a wówczas się zjawią. Rand al'Thor. Mat Cauthon. Perrin Aybara. - To ostatnie nazwisko wymó­wił niemalże pieszczotliwie.

Bomhald wciągnął urywany oddech. Nie miał pojęcia, jak Ordeith wpadł na to, czego on sam tutaj szuka; któregoś dnia ktoś po prostu wyjawił mu wszystko, co o nim wie.

- Ukryłem to, co zrobiłeś na farmie Aybarów...

- Wychłoszcz ich. - W wielkopańskim głosie pojawiła się nuta szaleństwa, na skroni zaperlił się pot. - Obłup ich ze skóry, a wówczas ci trzej stawią się tu.

Bornhald podniósł głos.

- Ukryłem, bo musiałem. - Nie było wyboru. Gdyby prawda wyszła na jaw, miałby do czynienia z czymś gorszym niż tylko posępnymi spojrzeniami. Ostatnią rzeczą, jakiej na domiar kłopotów z trollokami potrzebował, był otwarty bunt. - Nie daruję jednak mordu popełnionego na Synach. Sły­szysz? Cóż ty takiego czynisz, że musisz to ukrywać przed Synami?

- Czy wątpisz, że Cień uczyni co tylko w jego mocy, by mnie powstrzymać?

- Co?

- Wątpisz w to? - Ordeith z napięciem pochylił się do przodu. - Widziałeś Szarych Ludzi.

Bornhald zawahał się. Otaczało go wtedy pięćdziesięciu Synów; żaden nie zauważył dwóch zabójców ze sztyletami, w samym środku Wzgórza Czat. On sam patrzył prosto na nich, nie widząc nikogo. Dopóki Ordeith nie zabił tej pary. Ten mizerny człeczyna zdobył sobie spore za to poważanie wśród ludzi. Później Bornhald zakopał głęboko sztylety. Ostrza wy­glądały na stalowe, w dotyku jednak parzyły niczym płynny metal. Pierwsze grudy ziemi ciśnięte na nie do jamy zaskwier­czały, uniosły się kłęby pary.

- Uważasz, że oni cię ścigają?

- O tak, lordzie Bomhald. Ścigają mnie. Wszystko, byle mnie tylko powstrzymać. Sam Cień chce mnie powstrzymać.

- To nadal nie tłumaczy, dlaczego zamordowałeś...

- Muszę zachować to, co robię, w tajemnicy. - Wypo­wiedział te słowa szeptem, który brzmiał niemalże jak syk. ­Cień potrafi wniknąć w ludzkie umysły, aby mnie odnaleźć, wniknąć w ludzkie myśli i sny. Czy chciałbyś umrzeć we śnie? To się może zdarzyć.

- Jesteś... szalony.

- Daj mi wolną rękę, a ofiaruję ci Perrina Aybarę. Do tego właśnie zobowiązują rozkazy Pedrona Nialla, Wolna ręka dla mnie, a umieszczę Perrina Aybarę w twoich.

Bornhald milczał długo.

- Nie chcę na ciebie patrzeć - oznajmił w końcu. ­Wynoś się!

Ordeith wyszedł, a Bornhald zadygotał. Jakie są związki Lorda Kapitana Komandora z tym człowiekiem? Jeśli jednak dzięki niemu ma pojmać Aybarę... Cisnąwszy rękawice na pod­łogę, zaczął szperać w swoim dobytku. Gdzieś miał schowaną butelkę brandy.

Człowiek, który kazał się nazywać Ordeith, a czasami na­wet sam tak nazywał siebie w myślach, przekradał się mię­dzy namiotami Synów Światłości, czujnym okiem obserwując odzianych na biało mężczyzn. Narzędzia użyteczne, niczego nieświadome, ale nie należało im ufać. Zwłaszcza Bornhaldo­wi; tego być może trzeba się będzie pozbyć, jeśli zacznie za­nadto przysparzać kłopotów. O wiele łatwiej da sobą pokiero­wać Byar. Ale jeszcze nie teraz. Istniały inne sprawy, znacznie większej wagi. Niektórzy żołnierze skłaniali z szacunkiem gło­wy, kiedy ich mijał. Szczerzył do nich zęby, a oni uważali to za przyjazny uśmiech. Narzędzia i głupcy.

Żarłocznym wzrokiem omiótł namiot, w którym trzymano więźniów. Mogli poczekać. Przynajmniej na razie. Jeszcze tro­chę. Zresztą stanowili tylko smakołyki. Przynętę. Na farmie Aybarów powinien był się pohamować, ale Con Aybara roześmiał mu się w twarz, a Joslyn nazwała go małym durniem o plugawym umyśle za to, że mianował jej syna Sprzymierzeńcem Ciemności. No cóż, dostali nauczkę, kiedy wśród przeraźliwych krzyków pło­nęły ich ciała. Mimo woli roześmiał się w duchu. Smakołyki.

Wyczuł jednego z tych, których nienawidził; był gdzieś tam, na południu, w okolicy Pola Emonda. Który to? Bez znaczenia. Liczył się jedynie Rand al'Thor. Wiedziałby, gdyby to był al'Thor. Pogłoski jeszcze go tu nie przyciągnęły, ale w końcu tak się stanie. Ordeith aż zadygotał od przepełniającej go żądzy. Musi się tak stać. Więcej jeszcze opowieści powinno się prześlizgnąć przez straże Bomhalda stacjonujące w Taren Ferry, więcej do­niesień o pacyfikacji Dwu Rzek; oby dotarły do uszu Randa al'Thora i przepaliły mu mózg. Najpierw al'Thor, potem Wieża, za to, co mu zabrały. Odzyska to, co mu się słusznie należy.

Wyjąwszy Bornhalda, który nieustannie piętrzył przed nim przeszkody, wszystko szło jak trzeba, regularnie niczym dobry zegar, dopóki nie pojawił się ten nowy ze swoimi Szarymi Ludźmi. Ordeith rozczochrał kościstymi palcami przetłuszczo­ne włosy. Dlaczego jego marzenia nie mogą się wreszcie speł­nić? Nie jest już kukiełką, która tańczy tak, jak chcą Myrddra­ale i Przeklęci, jak chce sam Czarny. Teraz to on pociąga za sznurki. Nie mogą go powstrzymać, nie mogą go zabić.

- Nic mnie nie może zabić - wymamrotał, krzywiąc się groźnie. - Nie mnie. Żyję od czasu wojen z trollokami. ­No cóż, żyła przynajmniej jego część. Zaśmiał się piskliwie, słysząc w swym rechocie szaleństwo; zdawał sobie z tego spra­wę, ale nie dbał już o nic.

Młody oficer Białych Płaszczy spojrzał na niego z marsem na czole. Tym razem w obnażonych zębach Ordeitha nie było ani cienia uśmiechu, a chłopiec z policzkami pokrytymi mesz­kiem wzdrygnął się z obrzydzenia. Ordeith pośpieszył dalej, niezdarnie człapiąc i gubiąc krok.

Wokół namiotów Ordeitha bzyczały roje much; ponure, podejrzliwe oczy umknęły przed jego wzrokiem. Tutaj białe płaszcze były brudne. Miecze za to ostre, a posłuszeństwo natychmiastowe, okazywane bez zbędnych pytań. Bornhaldowi wydawało się, że ci ludzie wciąż należą do niego. Pedron Niall też w to wierzył, wierzył, że Ordeith to poskromione przez niego zwierzę. Głupcy.

Odrzuciwszy na bok klapę namiotu, Ordeith wszedł do środka, by zbadać więźnia rozciągniętego między dwoma kołkami, tak grubymi, że mogły utrzymać wóz z zaprzęgiem. Przy spraw­dzaniu mocny, stalowy łańcuch drgał, obliczył jednak wcześ­niej, ile go trzeba, a następnie wydłużył. I słusznie. Jedna pętla mniej i te' mocne, stalowe ogniwa pękłyby jak sznurki.

Wzdychając, usadowił się na skraju łóżka. Paliły się już lampy, ponad tuzin lamp, nie rzucając nawet odrobiny cienia. W namiocie było widno jak w samo południe.

- Zastanowiłeś się nad moją propozycją? Zgódź się, a ode­jdziesz wolno. Odmówisz... Ja wiem, jak zadać ból takim jak ty. Potrafię sprawić, że będziesz krzyczał wniebogłosy w konaniu, któremu nie będzie końca. Wieczne konanie, wieczny krzyk.

Szarpnięte łańcuchy zadźwięczały, zatrzeszczały wbite głę­boko w ziemię kołki.

- Proszę. - Głos Myrddraala brzmiał jak chrzęst wy­schłej wężowej skóry. - Godzę się. Uwolnij mnie.

Ordeith uśmiechnął się. Myrddraal brał go za jakiegoś głup­ca. Dostanie nauczkę. Wszyscy ją dostaną.

- Najpierw sprawa... powiedzmy... umów i przyzwolenia.

Ciągnął dalej, a na twarzy Myrddraala wystąpiły grube krople potu.


ROZDZIAŁ 1

PYTANIA DOMAGAJĄCE SIĘ ODPOWIEDZI

Powinniśmy niebawem opuścić Wzgórze Czat ­oznajmiła Verin następnego ranka, ledwie na niebie zaperliły się pierwsze promienie wschodzącego słońca - więc nie trwoń czasu.

Perrin podniósł głowę znad wystygłej owsianki i napotkał jej twardy wzrok; Aes Sedai nie spodziewała się dyskusji. Po jakiejś chwili dodała apodyktycznym tonem:

- Niech ci się nie wydaje, że wspomogę cię w każdym głupim wyczynie. Jesteś młodzieńcem skorym do podstępnych sztuczek. Nie próbuj stosować jakiejś przeciwko mnie.

Abell i Tam zesztywnieli, z łyżkami w połowie drogi do ust, zamieniając zaskoczone spojrzenia; najwyraźniej już wcześ­niej zdecydowali się pójść własną drogą, pozwalając by Aes Sedai poszły swoją. Po chwili zabrali się znowu za jedzenie pogrążeni w zadumie. Wszelkie, obiekcje zostały nie wypowie­dziane. Niemniej jednak Tomas, który spakował już swój mie­niący się płaszcz do sakwy przy siodle, objął ich - a także Perrina - kamiennym spojrzeniem, jakby mimo wszystko spodziewał się niesnasek i zamierzał je stłumić w zarodku. Strażnicy spełniali wszystkie życzenia Aes Sedai.

Oczywiście Verin zamierzała się wtrącać - Aes Sedai za­wsze tak czyniły - z całą jednak pewnością lepiej ją mieć na oku, niźli zostawić za plecami. Całkowite uniknięcie inge­rencji Aes Sedai było niemożliwe, gdy taka umyśliła sobie umoczyć w czymś palce; jedyne wyjście to próbować wyko­rzystać ją wtedy, gdy wykorzystywała ciebie, obserwować i żywić nadzieję, że jakoś czmychniesz, gdy postanowi we­pchnąć cię głową naprzód do króliczej nory jak jakąś fretkę. Czasem okazywało się, że ta nora to przecinak kowalski, który z fretką poczyna sobie dość brutalnie.

- I ty będziesz mile widziana - powiedział do Alarmy, ta jednak zmierzyła go lodowatym spojrzeniem, którym cał­kowicie zbiła go z tropu. Wzgardziła owsianką, a teraz stała przed jednym z okolonych winoroślą okien, wyglądając na zewnątrz przez zasłonę z liści. Nie potrafił stwierdzić, czy spo­dobał jej się plan przyznający mu rolę zwiadowcy. Rozszyfro­wanie tej kobiety zdawało się graniczyć z niemożliwością. Aes Sedai z założenia stanowiły wcielenie chłodnego opanowania, Alannę natomiast ponosił porywczy temperament albo nie da­jące się przewidzieć zmiany nastroju, kiedy się człowiek naj­mniej tego spodziewał. Niekiedy patrzyła na niego w taki spo­sób, że gdyby nie była Aes Sedai, to pomyślałby, że go adoruje. Czasami zaś równie dobrze mógłby być jakimś skomplikowa­nym mechanizmem, który zamierzała rozłożyć na części pierw­sze, by wykoncypować zasadę jego działania. Verin już była lepsza, bo na ogół całkiem nieodgadniona. Potrafiła czasem wytrącić z równowagi, ale przynajmniej nie musiał zachodzić w głowę, czy przypadkiem nie zamierza się dowiedzieć, jak na powrót go scalić.

Żałował, że nie potrafi zmusić Faile do pozostania - co nie wiązało się z definitywnym rozstaniem, lecz jedynie z ochroną przed Białymi Płaszczami - jej zaciśnięte szczęki wyrażały znajomy upór, a w skośnych oczach migotały nie­bezpieczne błyski.

- Już się nie mogę doczekać, kiedy zwiedzę pozostałe części twoich rodzinnych okolic. Mój ojciec hoduje owce. -­Stwierdziła kategorycznym tonem; nie zamierzała zostać, mu­siałby ją chyba związać.

Przez chwilę był niemal bliski rozważenia tego pomysłu. Aczkolwiek niebezpieczeństwo grożące ze strony Białych Pła­szczy nie powinno być aż tak wielkie; chciał bowiem tego dnia tylko się rozejrzeć.

- Myślałem, że jest kupcem -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin