Tadeusz Nowak - Diabły, Dwunastu.rtf

(1193 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Tadeusz Nowak

Diabły.
Dwunastu

 



1977


Wydanie polskie

Data wydania:

1997

 

Wydawca:

Wydawnictwo Literackie

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks

 


Diabły


Wybacz mi, Proroku, że dopiero teraz odpowiadam na Twój list. Wcześniej nie mogłem spełnić Twojej prośby. Wprawdzie nie jestem chłopem, bo ten kawałek plebańskiego pola starcza zaledwie pod cebulę, marchew i pietruszkę, ale odkąd nastał po śmierci Kanonika (Boże, świeć nad Jego duszą) nowy proboszcz, tyle miałem spraw do załatwienia, że nawet nie mogę sobie przypomnieć, kiedy zeszło lato i jesień. Nie pomyśl czasem, że zapomniałem o Twoim liście. Trzymałem go w szufladzie biurka, z której, gdy byłeś mały, tak lubiłeś wyjmować cukierki, opłatki pozostałe po Wigilii i obrazki świętych nie rozdane w czasie Kolędy.

Często też porządkując parafialne księgi i akta zniesione do mnie z polecenia nowego proboszcza, brałem do ręki Twój list i czytając go przez powiększające szkło (ostatnio wzrok bardzo mi się popsuł i okulary już nie wystarczają), przypominałem sobie Twoje dzieciństwo i lata chłopięce. Nawet gdy na dłużej wpadałem w zamyślenie, przenosząc wzrok z Twojego listu na okno, przed którym rośnie klon, a spod jego liści widać schody prowadzące na kościelny chór, zjawiałeś mi się przy organach. Słyszałem też Twój przyspieszony oddech spowodowany zmęczeniem przy kalikowaniu. Ale też zjawiałeś mi się z głową uniesioną na drewniany strop kościółka pomalowany w Boga Ojca, Adama i Ewę i rajską jabłoń. Widziałem wtedy, że kusi Cię to jabłko trzymane przez Ewę. A może się mylę, może już wówczas bardziej Cię niepokoiły z taką znajomością rzeczy oddane przez artystę piersi naszej pramatki.

Ale do rzeczy. Nie obchodzą Cię przecież przywidzenia starego organisty chodzącego wiecznie w poplamionym stearyną surducie, z czupryną ledwie zmoczoną wodą i przyczesaną palcami. Pytasz o pamiętnik starej sołtyski. W istocie, pokazywałem Ci ten pamiętnik kilka lat temu, gdyś odjeżdżał na studia. Pisząc ten list mam go przed sobą na biurku. Jest bardzo zniszczony. Widać, że nie oszczędziło go słońce, muchy, a nawet tu i ówdzie dobrały się do niego mole. Muszę się przyznać, że nie bardzo miałem ochotę oddawać go w Twoje ręce. Choćby z tego powodu, że nie jest to pamiętnik pisany w całości przez starą sołtyskę. Wiesz, że pod koniec życia prawie nie widziała. Wtedy bywała u mnie co parę tygodni. Siadywała w wyłożonym poduszką fotelu, popijała drobnymi łyczkami dereniówkę i dyktowała mi słowo po słowie swój pamiętnik. Nie zawsze zapisywałem jej opowieść dosłownie. Kusiło mnie, żeby od czasu do czasu jej opowieść wygładzić, upiększyć. Poza tym zdarzało się, że po jej wyjściu, przeglądając pierwszą część jej pamiętnika, spisanego przez nią samą, dodawałem całe stronice objaśnień, a nawet podszywając się pod jej osobowość mówiłem za nią. Pod koniec życia powiedziałem jej o tym.

Kazała sobie przeczytać te objaśnienia i te fragmenty pisane niejako w jej imieniu. Nie żywiła do mnie za to urazy, ale też nie spostrzegłem, żeby była wyraźnie uradowana. A gdy nalegałem, żeby wyraziła swoje zdanie, rzekła:Pan pisze od siebie i ja od siebie. Pan uogólnia i odrobinę zmyśla, a ja zapisuję całą prawdę. To może nawet dobrze. Jeśli to ktoś kiedy przeczyta, będzie widział naszą wieś niejako oczyma dwojga ludzi.

Postanowiłem spełnić Twoją prośbę i przesłać Ci ten pamiętnik nie dlatego nawet, że traktuje on o naszej wsi. Raczej dlatego, że czytając go na powrót zobaczysz jak żywą naszą sołtyskę. Ostrzec Cię tylko muszę, że w tym pamiętniku jest również i o Tobie mowa. Musisz to wybaczyć staruszce. Wiązała z Tobą tyle nadziei.

I jeszcze jedno, Proroku. Nie chciałem przeglądać tego pamiętnika, żeby się do cna nie rozsypały te stronice nadgryzione przez mole. Owinąłem go w gazetę zaraz po wyjęciu z szuflady i wsadziłem do koperty. Być może, że przeglądając go i przepisując na maszynie, znajdziesz między kartkami wycinki ze starych kalendarzy, z pism chłopskich, a może się również zdarzyć, że tu i ówdzie zabłąkały się fragmenty kleconych przeze mnie jasełek, sztuczek wielkopostnych i nut z kolędami. Uporządkuj to wszystko i wrzuć do pieca, co zbyteczne i co uznasz za śmieć. Oczywiście mam nadzieję, że zwrócisz mi rękopis z jednym lub dwoma egzemplarzami maszynopisu.

U mnie nic ciekawego. Tyle tylko, że nie ma mi kto kalikować. Wszyscy chłopcy ze wsi poszli do szkól. Siedzę nadal nad kościelnymi papierami, porządkując metrykalne księgi.

 

Twój organista


1

Wczoraj wieczorem narodził się Prorok. Parę dni wcześniej urodziło się koźlątko. Prorok i koźlątko przyszli na świat w stajni. Jedno na sianie, a drugie na słomie. O koźlątku wiedziano, że się urodzi w stajni na słomie. Wiedziano od paru tygodni, odkąd koza grubiała coraz bardziej, wypijając wiadro solonej wody, przestała się urywać z powroza, żeby po nocach ogryzać ogon starej kobyle. Nic też dziwnego, że owo koźlątko było oczekiwane, wytęsknione, niemal wyśpiewane w zdrowaśkach porannych, w wieczornych zdrowaśkach, w litaniach słodszych od przesypującego się owsa, od siana suszonego na wrześniowym słońcu, a układanych z wieku na wiek przez czarownice z myślą o nietoperzu, krogulcu, sowie i jaskółce chodzącej po dnie rzeki.

Sądzono powszechnie, gdyż koza była znana w całej okolicy i dalej, że jak zwykle urodzą się dwa koźlątka: jedno czarne, a drugie białe. Tak przecież z dawien dawna się rodziły. Za babki i za prababki, i jeszcze pewnie za tej kozy, która ongiś przywędrowała przez góry do Madziarów, i jeszcze za tej kozy, która była na początku w słowie, a dopiero później pod ręką Adama i Ewy stała się kopytkiem, skórą, brodą i rogami na ziemi rogatej po utraconym raju. Dziwiła się też gospodyni i gospodarz się dziwił, i dom po domu cała wieś się dziwiła, że ta koza rodząca co roku bliźniaki, czarnego koziołka i białą kózkę, urodziła jedynie koźlątko.

Jak tu zresztą się nie dziwić i jak się nie smucić, kiedy z dawien dawna było w zwyczaju oprowadzać czarnego koziołka czerwcową nocą trzykrotnie wokół wsi, żeby beczał na cienie poruszające się w sadach, chodzące w kłoszących się zbożach, żeby bódł ledwie wyrzynającymi się różkami drzewko po drzewku osikowy lasek. A wiedziano przecież, że w każdej młodej osiczynie czarownice rodzą diabelski pomiot: nietoperza, który wwierca się we włosy i wyjada mózg; krogulca, który, gdy się człowiek zmęczony przy żniwach położy na trawie i zaśnie, wyjada mu wątrobę; sowę, która przelatując nad snem starców i noworodków płoszy z nich kropla po kropli wody żywe; jaskółki, które lekce sobie ważąc znarowiony nurt rzeki, chodzą po jej ilastym dnie, zagrzebując w mule zakochanie młódek i westchnienia młodzieniaszków.

A kiedy czarnego koziołka oprowadzono po trzykroć wokół wsi i za sprawą jego rogów i jego beku stało się to, co jest zapisane w księdze traw i w księdze wód, na bawolej skórze ziemi i sitowiu nieba, przywiązywano mu na niebieskiej wstążce srebrny dzwonek i prowadzono pod drewniany kościółek. Wbiegałem wtedy po drewnianych schodach na chór i mimo że był to czerwiec i co tylko nad polami uciszyły się maryjne pieśni, grałem tę kolędę o klęczącym wole zapatrzonym w leżące na sianie dzieciątko.

Gdy zbiegałem ze schodów, słyszałem już w kruchcie terlikający dzwoneczek. W tym kościele, a raczej kościółku, zbudowanym przed trzema wiekami bez jednego żelaznego czy też mosiężnego gwoździa, jako że pamiętano o męce Chrystusa, o męce Apostołów i Ojców Kościoła, podrzynano koziołkowi gardło. Podrzynano powoli, żeby nie naciąć tętnicy, żeby ciekła kropla po kropli ciemna krew na biały kamień umyty wcześniej wodą z rozpuszczonym mydłem, posypany białym piaskiem.

Jak się już wspomniało o tym białym kamieniu, trzeba rzec o nim wszystko co do joty. Jakoż nie był to kamień wyniesiony z rzeki i wyjęty z pola, nie był to też kamień ze spalonego domu, z jego progu, ani tym bardziej z nieba, chociaż najstarsi we wsi pamiętają te kamienie spadające z niebios, gasnące w rzekach, w jeziorach, w studniach na boży znak, że zaraza, wojna i głód chodzą już za lasem. Był to kamień z płaczu, kamień wypłakany łza po łzie przez to plemię, które ongiś przyszło w nasze strony z kozą, z krzemiennym toporkiem i z jednym ziarnem malwy skradzionej Mongołom. Na znak, że nie kłamię, że mówię szczerą prawdę, wystarczy przyjechać do naszego kościółka, schylić się i polizać językiem biały kamień. Słony jest, jakby go przed chwilą wyniesiono z wielickiej kopalni.

Nad tym kamieniem z płaczu, zresztą jedynym, jaki się znajduje w kościółku z drewna, zarzynano czarnego koziołka. A gdy z jego podciętego gardła, z przeciętej tchawicy, żeby nie beczał, uszła cała krew i uszedł dech, że nie poruszyło się kopytko ani nie drgnął róg, ani jeden włos u brody, zbierało się z kamienia przesiąknięty posoką piasek i rozsiewało po wiosennych polach, żeby nikt nie był głodny, żeby nikogo nie imało się zło, żeby ani jedna łza nie zaćmiewała słońca.

W tym czasie, kiedy biały piasek przesiąknięty krwią czarnego koziołka rozsiewano po wiosennych polach, biała kózka przystrojona w weselny welon, w wieniec upleciony z polnych kwiatów, stała na pagórku czysta, wykąpana w świętym jeziorze, w którym przed laty utopii się proboszcz niosący po lodzie hostię dla konającego. Przed nią stał drewniany skopiec z udojoną siarą. Podchodziły do niej pojedynczo wszystkie panny ze wsi dotykając rękami jej łba z ledwie wyrzynającymi się różkami. Na pagórku, oprócz kozy i stojącej obok niej sołtyski, nie było nikogo. Jedynie ona miała prawo czuwać i pilnować tego zwyczaju. Ona też, schodząc z pagórka do stojącej u podnóża wsi, opowiadała wszystkim pod przysięgą, co się na pagórku przydarzyło. A chodziło o rzeczy istotne.

Otóż jeśli kózka przestawała siorbać ze skopca siarę, wiadomo było, że jej rogów dotknęły ręce dziewicy. Nic też dziwnego, że dziewczyny, które wiedziały, jak pachnie skoszona łąka o zmierzchu, stryszek pełen zwiezionej czerwonej koniczyny, bielejące zboża duszne od upału, zbliżały się do kózki z igłą ukrytą w dłoni, a co przebieglejsze nawet z szewskim szydłem. I kłuły ją dopóty, dopóki kózka nie podniosła łba na niebo i nie zabeczała.

Wprawdzie zdarzały się kózki tak wniebowzięte siorbaniem siary, że nie pomagało nawet szydło służące do przebijania ryja knurom i wtedy również te dwie, trzy dziewice, jakie się uchowały we wsi, zbiegały z pagórka płacząc, nie przejmowano się tym zbytnio, zwalając całą winę, jak zwykle, na jurnych parobków zza lasu. Oczywiście lepiej było, jeśli kózka od czasu do czasu podnosiła łeb znad skopca. Wiedziano wówczas, do którego z domów należy wysłać swatów z wódką, kto ma nieść świętą Weronikę w procesji i która z dziewcząt godna jest podać Kanonikowi jedwabną poduszkę wyszywaną w gołębice i złote różyczki, a służącą do klęczenia. Ale jeśli kózka ani razu nie podniosła łba do nieba, zamiast na weselach tańczono na festynach, a poduszkę cierpiącemu na reumatyzm Kanonikowi podawał wyrostek przebrany za dziewczynę.

Zresztą ten zwyczaj z białą kózką służył w gruncie rzeczy zupełnie czemu innemu. Chyba od dawna, od pierwszych szpilek zrobionych z rybich ości, z miedzi i mosiądzu, nie bardzo wierzono w jego skuteczność. Dziewczyny, zwłaszcza te mniej rozgarnięte, chowane pod matczyną spódnicą, ukryte za świętym obrazem, za ogródkiem całym w malwach i piwoniach, drżały, gdy tylko ujrzały białą kózkę prowadzoną na pagórek, ale ich trwoga nie miała większego wpływu na wesela rozkręcające się po żniwach.

Ważne było to, że biała kózka stała na pagórku, piła siarę ze skopca, podnosiła od czasu do czasu łeb i spoglądała złotymi oczami w zaczynające się kłosić zboża, w sady coraz słodsze od zawiązujących się jabłek, gruszek i śliwek; w rzekę przepływającą pod pagórkiem, w której się kąpało noworodki, prało koszule i pieluchy, halki i staniki, bieliło len i konopie. Jakoż nie sprowadzano kózki zaraz po przejściu przed nią wszystkich dziewcząt ze wsi, ale dopiero wtedy, gdy wypiła wszystką siarę ze skopca, gdy wyskubała do ostatniego piórka trawę rosnącą na długość powroza i gdy zaczynała beczeć z głową uniesioną na wiosenne niebo.

Wtedy najstarsza z kobiet, znająca pismo traw i pismo utajone w przelocie ptaków, umiejąca zawiązywać na supeł to, co nie daje się związać, i rozwiązująca z węzłów, sęków i hub wszelakich skrofuły, flegmy, stwardniałe na siny kamień bolaki i jątrzące się od wewnątrz duszne węzły, podchodziła do kózki, zdejmowała z niej biały welon i odwiązując ją z powroza, puszczała z pagórka. Jeśli kózka zbiegając z pagórka kierowała się w stronę domu, wiadomo było, że wsi pisany jest, jak dobrze wypalony dzban, dzwoniący w zbożach, w ogrodach, sadach, w rozlicznych trawach, urodzajny i szczęśliwy rok. Jeśli natomiast kózka uciekała w pobliski lasek, wiedziano, że wszystko, co najlepsze, rozejdzie się na dróżki razem z podkościelnymi dziadami, na drogi z Cyganami i wodą popłynie ze śniętymi na upale rybami.

Tak było od lat, od czasów niepamiętnych. I nikt z tych ludzi, których znam i których znał mój ojciec, nie pamięta, żeby było inaczej. Dopiero tego roku wcześniej niż zwykle, o parę tygodni wcześniej, urodziła ta koza zamiast dwóch jedno koźlątko. A w parę dni po tym koźlątku przyszedł na świat Prorok. Bo jak inaczej można było nazwać to dziecko urodzone w stajni na sianie. Zresztą jeśli się myślało, a stara sołtyska umie myśleć, jeśli się szukało motka, czuło się pod palcami wiele wątków. A każdy z wątków aż się prosił, żeby go ułożyć w imię PROROK.

A pierwszy wątek to ten, że owo dziecko przyszło na świat po siedmiu dziewczynkach; a drugi to ten, że ojcowie jego byli już dziadkami; a trzeci, że nie mogło się urodzić w domu na łóżku, czy też w polu w bruździe, bo dom był rozebrany na bunkry, na okopy, ale w stajni w żłobie wyścielonym sianem. A jeszcze czwarty to ten, że akurat tej nocy, kiedy ono rodziło się na sianie, kończyła się wojna. Jeszcze piąty to ten, że wprawdzie nie mędrcy, ale szli ze wschodu, i szósty, że ścigali Heroda. Nad tymi sześcioma wątkami, z których jest utkana każda litera imienia PROROK, jak złota osnowa świeci twarz starej sołtyski. To ona przyjmując go na ręce rzekła:Na początku było słowo, a słowo stało się ciałem. Jakiż on duży. Prorok albo co?

Niezwykła przygoda pana naszego, Barona

Borem i lasem, ale tylko nocą, z sierocą źrenicą wpatrzoną w światło Wielkiej Niedźwiedzicy (drugą stracił w boju) szedł cesarski żołnierz. Po jego posturze, po tej sierocej źrenicy pełnej skier, chociaż był odziany w postrzępiony cierniem łachman, poznać było można, że jest z rodu znacznego. Po jego twarzy wychudłej, po zapadniętych policzkach, po zataczającym się kroku widać było, że nie dojadał od wielu dni. Co chwila też wspierał się całym ciałem o pień leśnego drzewa, żeby kruszynę odpocząć. Widać, że trawiła go gorączka, gdyż opierając się o pień, lizał zeń nawiany śnieg. A gdy się przemógł, gdy się ostatkiem woli oderwał od zawianego śniegiem pnia i wyszedł z boru na równinę, dojrzał przed sobą sierocą źrenicą migające w dali światło. A zaraz potem zobaczył, jak przed nim po kopnym śniegu, zapadając się po brzuch, pobekując bez ustanku, biegnie ni to czarny koziołek, ni niekoziołek. Zawahał się żołnierz, przystanął przecierając zgrabiałymi palcami tę sierocą źrenicę. Ale przemógł się w sobie, przeżegnał na wspak i wypowiadając głośno, aczkolwiek w gorączce, znane mu od kołyski słowa:Wszelki duch Pana Boga chwaliruszył za tym czarnym koziołkiem-niekoziołkiem. A koziołek był coraz dalej, a migające światełko coraz bliżej. Gdy koziołek przepadł za pagórkiem, żołnierz zobaczył przed sobą, jak wyrosły z ziemi, dworek. A drzwi dworku były uchylone. A w tych drzwiach z kagankiem w dłoni stał jego druh serdeczny, z którym żołnierz nasz bil się pod Somosierra i pod Austerlitz, pod Moskwą i pod Borodino.

Rzekł do żołnierza naszego jego druh serdeczny:

Witaj nam, Baronie!

I lejąc łzy serdeczne wprowadził go do komnaty. W komnacie było ciepło, ale pusto. Oprócz stołu szerokiego ciosanego z pnia i dwóch zydli nie widać było ani loża, ani wizerunków przodków na ścianach, ani obrazka świętego. Patrząc na to ubóstwo rzeki nasz żołnierz:

Tyś mój brat po orężu, tyś mi książę mój?

Jam ci jest twój brat po orężu, alem ja nie książę. Wybacz mi, Baronie, okłamałem cię szpetnie. Z chłopów jestem, z twoich chłopów, bracie. Ojciec twój, Baronie, lat temu dwadzieścia za worek skradzionej pszenicy kazał zatłuc na śmierć mojego rodzica. Ale jam cię kochał, jam ci chciał dorównać. Wszakoż dorównałem, nieprawdaż, Baronie? W Hiszpanii padł książę. Byłem doń podobny jak dwie krople wody. Pomyślałem sobie, wezmę jego rapier, kapelusz rogaty i ubranie jego. Tak też uczyniłem, przebierając księcia w mój żołnierski mundur. Odtąd byłem księciem, twoim przyjacielem, bratem po orężu. Dopiero dziś tobie wyjawiłem prawdę. Nie gniewasz się, panie?

Nie gniewam się, bracie. Z serca ci przebaczam.

Rozgość się w mej chacie.

Głodny jestem, książę.

Nie mam nic, Baronie.

Pić mi się chce, mój książę.

Kwasu mi zabrakło.

Uczyń coś dla brata. Idźżeż do wsi, poproś.

Głucho dookoła. Ja tu sam, Baronie.

Może mąki garstkę, owsa lub jęczmienia?

Trzy ostatnie ziarnka myszy wczoraj zjadły.

Zdaje się, już północ. Wielka Niedźwiedzica prosto w komin świeci.

Północ, rzekłeś, panie?

Północ, rzekłem, książę.

To poczekaj na mnie, wrócę wnet, Baronie.

I wrócił po chwili niosąc ze sobą strzelbę jednorurkę. A podchodząc do komina, na którym jeszcze tlił się ogień, odwiódł kurek i rzekł do Barona:

Chcesz jeść, bracie?

Chcę.

Czynię to dla ciebie. Pamiętaj, dla ciebie.

I wypalił w komin. Zagwizdało w kominie, zamigotała Wielka Niedźwiedzica, zahuczało, jakby po drzewach przeszedł wicher, i na popielisko spadły irzy bażanty. Nabił po raz drugi i znowu wypalił. Kwiknęło w kominie i na popielisko, niecąc iskry wokół, spadł dzik stufuntowy. Nabił po raz trzeci i w komin wypalił. Beknęło w kominie i na popielisko spadł rogacz trzyletni.

Teraz jedz, Baronie.

A gdy nasycili głód i otarli usta, ułożyli się na słomie i przykryli burką. Rano, skoro świt, zbudził się nasz żołnierz. Ale obok niego nie było już księcia, brata po orężu. Po chacie, pobekując, stukał kopytkami czarny koziołek. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ten stół wyciosany z pnia i na nim co tylko ogryzione kości.

Kończąc tę opowieść, nasz Baron powiadał:

Morał z tego taki: Nie śnij chłopa księciem, bo będziesz diablim zięciem.


2

Od lat odbierałam wszystkie dzieci rodzące się we wsi. Prawie od dziecka źle widziałam. Wprawdzie tylko na prawe oko, ale to wystarczyło, żeby wchodząc do kościoła potykać się o próg, żeby kawalerka przezwała mnie Niewidką. Moja ślepota powiększała się z każdym dniem. Gdy wychodziłam za mąż za mojego Michała, ledwie widziałam jego paradną czapkę z pawimi piórami. Po ślubie ciułaliśmy z Michałem grosz do grosza. Po roku zebrało się tego więcej niż na cztery krowy. Z tymi pieniędzmi zawiniętymi w chusteczkę, ukrytymi głęboko za stanikiem, wybrałam się do Krakowa do sławnego profesora. Po kilku tygodniach zdjęto mi z oka kataraktę. Operacja się udała. Po wyjściu ze szpitala postanowiłam przejść się po Krakowie. Tyle się o tym królewskim mieście nasłuchałam, że nie mogłam sobie odmówić przechadzki po jego ulicach. Przecież każdy kamień w tym mieście nosi ślad stopy królewskiej, stopy naszych świętych, błogosławionych, ludzi sławnych na cały świat.

Przed operacją, jadąc dorożką do szpitala, ledwie dostrzegałam domy, teraz patrząc na kościoły, wyższe od dworskich modrzewi, widziałam przelatujące nad nimi kawki i gołębie. Wydawało mi się, że widzę nawet tę tatarską strzałę przeszywającą obłok, smoka przelatującego pod tym obłokiem, grzęznąca w krtani trębacza, że słyszę jego krzyk i spadające na deski ciało. Nad tym wszystkim widziałam ogromne wojska jadące na koniach, rzucające w siebie oszczepami, strzelające z łuków, i chorągwie, chorągwie rozwiane na wiosennym, prawie zielonym wietrze.

Operacja się wprawdzie udała, ale jak tu i ówdzie powiadano po moim powrocie na wieś, nie całkiem tak jak trzeba. Nieraz idąc wiejską drogą po nocy, słyszałam przez otwarte okna:Ciewy, ciewy, jaka to ta Niewidka zrobiła się chytra po tej operacyji. W swoim ogródku potrafi dojrzeć cieplaszącego się na grządce wróbla, a swojej łaciatej ani rusz nie dojrzy w cudzej koniczynie.Nie powiem, zdarzało się różnie. Ale gdy mi wymawiano moją łaciatą, odcinałam się od sierpa ostrzej. Owszem, powiadałam, może być, że moja źrenica znów zarasta błonką, ale jeśli rozejrzeć się po wsi, to poniektórych palec boży jeszcze bardziej dotknął. Zwłaszcza tych, którzy zamiast mózgu mają we łbie wysuszony pęcherz.

Być może, że ta moja ślepota i wyostrzony na osełce jęzor sprawiły, że po śmierci Michała, którego niebiosa powołały do siebie na parę lat przed wojną, a który jeszcze przed naszym weselem sołtysował wsi, wybrano mnie na jego miejsce. Poparły mnie kobiety, jak również co młodsi chłopi, których odebrałam przy porodzie. Wprawdzie starsi gospodarze, rówieśnicy mojego Michała, protestowali zanosząc skargę do wójta, ale na nic się to zdało. Wójt jak to wójt, lubił sobie podpić, a i podjeść lubił. Którejś niedzieli wybrałam się po sumie do niego wystrojona w krakowski gorset, w spódnicę krakowską i trzewiki sznurowane do połowy łydki. Opierał się, ale wyciągnęłam go do karczmy. Wprawdzie na gorzałkę i na kiełbasę straciłam dziesiątkę, ale od tej pory byłam najlepszym sołtysem w parafii.

Rządziłam też wsią, jak chciałam. Zresztą nie mogło być inaczej. Niemal cała wieś w ten czy inny sposób była zależna ode mnie. To przecież ja przyjmowałam wszystkie dzieci przy porodzie, ja im nastawiałam wywichnięte z biodra nóżki, ja je leczyłam ziołami, psim i kocim sadłem, nafta i terpentyną z angin, ze szkarlatyn, z uchynięć dusznych i cielesnych. A gdy naszego Kanonika, który od dwóch lat idąc w procesji niósł monstrancję patrząc w ziemię i żaden lekarz nie mógł nic na to poradzić, uleczyłam z postrzału, uspokoili się nawet ci, którzy zanieśli skargę do wójta. I nie wyszli na tym źle. Jako radnych zapraszałam ich co niedziela do szynku Judki.

Po roku doszło do tego, że nic we wsi nie mogło się dziać beze mnie. Poniektórzy nawet przezwali mnie dobrotliwie Ziukiem w spódnicy, Witosem z warkoczami, Stefczykiem w sznurowanych trzewikach. Bywałam na wszystkich chrzcinach i weselach. Nie brakowało mnie też na festynach. Przypominając sobie panieńskie lata, kiedym była zagrożona ślepotą i żaden z kawalerów do mnie nie podchodził, robiłam com mogła, żeby się taki despekt nie przydarzył żadnej z dziewcząt. Stara już przecież byłam, a stawałam przed basami z kielonkiem, przypłacałam i wyśpiewując akuratne przyśpiewki, wychodziłam pod wierzby, skąd wyciągałam najbardziej nieśmiałe dziewczyny i wpychałam je w ramiona oniemiałych kawalerów. Nic też dziwnego, że po roku nie było we wsi ani jednej starej panny, starego kawalera, a nawet niańczącego półsieroty wdowca. Zdarzały mi się również rzeczy zabawne. Kiedyś na którymś z festynów, bardziej podchmielona niż zwykle, tak długo wpychałam w ramiona młodziutkiego wikarego ogłupiałą dziewczynę, że ten, nie bacząc na świętą sukienkę, podkasał ją i poszedł w tany. Ten taniec, a może i ta dziewczyna tak wzięły wikarego, że od tej pory oczekując na nią wystawał całymi dniami po malwowych ogródkach, w wiklinie, w skoszonych łąkach, w zakrystii przesyconej zapachem stearyny i kadzidła. Sądzę, że tego despektu wyrządzonego nieumyślnie wikaremu nie wypomni mi Bóg na Sądzie Ostatecznym.

Po dwóch latach mojego wsią rządzenia ci, co wyjeżdżali na saksy do Francji i wracali stamtąd, żeby kupić kawalątko pola, nie poznawali wsi. Zdarzyło się nawet, że któryś z mniej rozgarniętych dworskich parobków błąkał się całą noc po parafii, nie mogąc odnaleźć naszej wsi. Jakoż za zgodą radnych kazałam pobielić wszystkie domy i ogrodzić je nowymi wiklinowymi płotami. Po jednym z nadzwyczaj urodzajnych żniw, kiedy to żyta wybujały na dwóch chłopów, kazałam straży pożarnej zedrzeć osękami wszystkie przegniłe i przeciekające strzechy domów. Przez kilka tygodni niemal cała wieś poszywała swoje chałupy nowymi kitkami. We dnie, a zwłaszcza w nocy, gdy było widno od wyiskrzonego nieba, strzechy świeciły, jakby były obite pozłacaną blachą. Również drogi wyjeżdżone po synkle w piasku, wlokące się przez błonia tysiącznymi koleinami, błąkające się przez karłowate laski, kazałam wyprostować i wysypać grubo na sztych żwirem.

Ponieważ po okolicy, niemal po całym powiecie, rozeszła się fama o naszej wsi, kazałam wszystkie drogi wiodące do nas przegrodzić szlabanami. Zrobiłam to nie bez kozery. Za wjazd do naszej wsi wozu czy bryczki pobierało się groszy pięć, za wejście pieszego jeden grosz. Zresztą przyjeżdżający i przychodzący do nas nie żałowali wydanego grosza. Jakoż poczynając od maja przez całe lato odbywały się co niedziela festyny, a na placu gromadzkim popisywał się cyrk.

Pomysł zorganizowania w naszej wsi cyrku zrodził się w mojej głowie jeszcze wówczas, gdym była na operacji w Krakowie. Nie mając co robić po wyjściu ze szpitala i po obejściu wszystkich kościołów, chodziłam po mieście. Sama nie wiedząc jak i kiedy, znalazłam się na Błoniach, gdzie akurat swoje namioty rozbili cyrkowcy. Kupiwszy bilet weszłam do namiotu. Aż mnie zatykało, gdym się przyglądała, jakie sztuczki potrafią wyczyniać ludzie.

Za pieniądze uciułane z pięcio i jednogroszowego myta kupiliśmy w Tarnowie od pana radcy welocyped i już w sklepie rower na drewnianych obręczach. A muszę tu zaznaczyć, że rowerów w naszej parafii nie było wówczas wiele. Rower miał jeden z wikarych, wójt i komisarz policji. I Bóg nam podarzył. Na welocypedzie popisywał się przed całą wsią i przyjezdnymi ten zadurzony wikary. Jeżdżąc wokół placu, trzymał nad sobą obraz świętej Magdaleny, wygłaszając przy okazji stosowne kazanie. Kanonik nie sprzeciwiał się temu z dwóch powodów: raz że chodziło o dobro ogółu, a po drugie wiedząc o tajemnicy wikarego, uważał słusznie, że mu się należy publiczne pokutne upokorzenie. Do roweru przyuczyliśmy na kursie u wójta prymistę naszej kapeli. Tylko on, bez trzymania kierownicy, potrafił grać na skrzypcach co skoczniejsze sztajerki.

Zresztą z tygodnia na tydzień program się poszerzał. Nie brakowało połykacza ognia. Karierę tu zrobił zwłaszcza jeden z dworskich parobków, o którym powiadano, że jak pocałuje dziewczynę, na tydzień zamarzają jej usta. Nie ma się czemu dziwić. Znaleziono go jako noworodka w kopnym śniegu zawiniętego w ludową gazetę i włożonego w snopek słomy. On też bez żadnego uszczerbku dla zdrowia, ku uciesze nawiedzających nas gości, wypijał dwie szklanki zapalonego spirytusu. A ponieważ występował pod koniec cyrkowych popisów, jemu przypadał obowiązek zapalania zniesionego na ognisko suszu łykiem płonącego spirytusu. Czynił to z wyraźnym ukontentowaniem. Obcierał usta i biorąc wpół pierwszą z brzegu dziewczynę, rozpoczynał trwającą do późnej nocy zabawę.

Nie zabrakło też w naszym cyrku miejsca dla złodziei weselnych placków, dla złodziei kur, pierzyn i koniokradów. W tej sztuce naszej kawalerce rzadko kto mógł dorównać. Niestety, ich popisy, chociaż wkładali w nie tyle kunsztu i zapału, musieliśmy zlikwidować. Zdarzyło się parę razy, że nasi goście z sąsiednich wsi zapatrzeni w popisy naszych artystów ani się spostrzegli, jak im znikały w pobliskim lesie wyprzęgane z bryczek czy też wozów konie.

Ponieważ mieliśmy we wsi parę czarownic, marzył mi się ich cyrkowy popis. Owo ujeżdżanie mioteł, kocurów, czarnych kozłów, stołów z koślawymi nogami. Widziałam po nocach, jak zamieniają studnie w co tylko udojone mleko, białą glinę wyjedzoną nad rzeką przez powodzie w porcelanowe talerze, trociny pozostawione przez cieśli w osełki masła, a światełka błąkające się po moczarach w naftowe lampy. Byłam nawet u paru z nich, ale żadna nie chciała się zgodzić. Nawet któraś z nich doniosła o tym Kanonikowi. Ten mnie wezwał do siebie, zmusił do spowiedzi i jak nigdy dotąd, zadał mi męczącą pokutę.

Oprócz tych zawsze udanych cyrkowych popisów nie zapomniano również o żonglerach i linoskoczkach. Żonglerzy lubiani byli zwłaszcza przez dzieci. W przeciwieństwie do wikarego, do prymisty i do połykacza ognia, występujących przez całą wiosnę i lato, żonglerzy popisywali się swoim kunsztem dopiero od połowy lipca. Wtedy dwóch z nich wchodziło do plebańskiego lub dworskiego sadu, a trzeci czekał za ogrodzeniem. Popis swój mieli skrupulatnie zorganizowany. Jeden z żonglerów wspinał się na jabłoń, skąd zrywał dojrzałe jabłka i rzucał je stojącemu pod sadem. Ten żonglując nimi przerzucał je do żonglera stojącego za płotem. Nie trzeba było więcej niż trzy zdrowaśki, żeby w ten sposób dworska czy też plebańska jabłoń była obrana z owoców do imentu. Oczywiście, prawie wszystkie jabłka znajdowały się natychmiast w zanadrzach dzieciarni.

Linoskoczkowie natomiast występowali w momentach wyjątkowo uroczystych: w czasie dożynek, odpustów, Bożego Ciała i rozlicznych procesji. Linoskoczkowie przychodzili nad rzekę, nad którą przewieszona była stalowa lina prowadząca prom. Wchodzili po drewnianym slupie na linę i z drążkiem w dłoniach dla zachowania równowagi krok za krokiem przechodzili z jednego brzegu rzeki na drugi. Upadki z liny nie były groźne. W tym miejscu, gdzie przechodził prom, woda była głęboka na kilka metrów.

Cieszył mnie ten cyrk. Zresztą nie tylko mnie. Ale z drugiej strony, bolało mnie jak jątrząca się wewnątrz rana jeszcze wiele rzeczy. Nie mogłam zwłaszcza znieść, że prawie jedna trzecia mężczyzn z naszej wsi nie może się wysłowić. Trudno to nazwać jąkaniem się czy też wadą wymowy. Po prostu zanim sklecili przed Kanonikiem, dziedzicem, a nawet wójtem jedno zdanie, schodziło sporo czasu. Często wydawało mi się, że ich mózgi są szczerym polem, po którym są rozrzucone dalekie o całe stajania białe kamyki słów. Postanowiłam temu zaradzić. Na jednym z gromadzkich zebrań zaproponowałam założenie kółka oratorów.

Późną jesienią i zimą, kiedy oprócz darcia pierza, oczekiwania na turonia i międlenia konopi nie ma co robić na wsi, zbierali się w gromadzkiej świetlicy członkowie kółka. Po kilku tygodniach nawet c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin