Andrzej Bart - Don Juan Raz Jeszcze.doc

(1163 KB) Pobierz

ANDRZEJ BART, DON JUAN RAZ JESZCZE

Na podst. wydania: Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Ziewnięcie biskupa Costy na nikim nie uczyniło wrażenia. Nie tylko bowiem w tym towarzystwie uważany był za ignoranta, który w poezji nie odróżnia heksametru od aleksandrynu, i to o jego umyśle pisał Beneficio Bembo, że lotny jak tuczona gęś. Co innego kardynałowie Giovanni Medici czy Alessandro Farnese, ci mieli prawo ziewać, bo znali się na sztuce, a teraz kilkakrotnie uraczono ich zapomnieniem tekstu, dwukrotnie sepleniono w ich dostojnej obecności, a raz nawet próbowano przestraszyć, kiedy to powietrze nabrane w płuca przez jednego z kandydatów długo nie chciało powrócić na salę, a on sam nie mógł wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku.

    W Tajnej Radzie Sześciu, powołanej z pominięciem wszelkich procedur, uczestniczył też Pedro Martinez, generał zakonu augustianów, równolatek i zaufany papieża jeszcze z czasów młodości. Obok niego siedział Pablo da Procida, niegdyś zmyślny naśladowca najlepszych poetów, a teraz mnich znany z surowości. Najważniejszy wydawał się jednak człowiek, którego sutanna była skromna nie tylko przy kardynalskiej purpurze, ale nawet przy mnisich habitach. Szczupły, niewysoki, nie odzywał się prawie wcale, za to często wstawał od stołu, prze­chadzał się, jakby chcąc oglądać kandydatów z każ­dej możliwej strony. Jeżeli Pedra Martineza można było nazwać zaufanym, to brakuje słowa na określe­nie, kim był dla papieża Diego Herrera. Na pewno miał wtedy czterdzieści dwa lata, choć dwie piono­we bruzdy i ciemne plamy pod oczyma sprawiały, że wyglądał poważniej. Mówiono, że uśmiech na je­go wąskich ustach zagościł po raz ostatni, kiedy był dzieckiem. On sam nie pamiętał tego, lecz wyda­rzenie poświadczone zostało późniejszą opowieścią obojga rodzeństwa.

Choć tajność w Watykanie nie mogła dziwić, to zastanawiająca była przewaga Hiszpanów w tym to­warzystwie. Po śmierci Aleksandra VI Borgii wielu z nich przecież uciekło w popłochu, ratując życie i resztki uciułanego mienia. Nie trzeba więc było prze­nikliwości, aby zrozumieć, że obecni musieli cieszyć się wyjątkowymi względami nowego papieża, a spra­wa, dla której się zebrali, mogła tyczyć ich kraju.

Długa, wąska sala, w której się zebrali, ściśnięta była między dziedzińcem, galerią i dwoma przed­sionkami. Należała do ulubionych sal papieża Borgii i nikt by się nie zdziwił, gdyby Juliusz II kazał ją za­murować. On jednak postanowił ją tylko odnowić. Nie wybrał jeszcze malarza do scen przedstawiają­cych dysputy astrologów i filozofów, ale już zwiezio­no sznury i drewno na rusztowania. Było więc tro­chę brudno, a kurz wzbijany przez wchodzących kolejno mężczyzn opadał długo w promieniach za­chodzącego słońca. Wybór tej właśnie sali nie mógł być przypadkowy. Nic lepiej od bałaganu nie zmniej­sza zainteresowania postronnych. Przed stołem, za którym siedzieli mający dokonać wyboru, ustawio­no obraz, podtrzymywany z dwóch stron drewnia­nymi imadłami. Wiele wskazuje na to, że został na­malowany przez Andreę Bartolomeo Solteriniego. Solterini z różnych względów nigdy nie był dobrze widziany w Rzymie i bardzo możliwe, że kiedy trze­ba było uszkodzić obraz, wybrano właśnie jego dzie­ło. Bo nie można nie zauważyć, że ustawiony przed komisją, a wymalowany z pewnym talentem szlach­cic hiszpański był pozbawiony głowy. A mówiąc ściśle, samej twarzy, którą starannie wycięto z płót­na, pozostawiając śnieżnobiały kołnierz, bujne wło­sy i kapelusz.

W momencie kiedy biskup Costa ziewał, w otwo­rze po nieznanym obliczu tkwiła twarz żywa. Na­leżała do mężczyzny, który stał za obrazem. Twarz nalana, ledwo się w nim mieszcząca, z dużymi, mię­sistymi ustami, które recytowały właśnie wiersz, jaki wielki Pietro Bembo napisał do jednej ze swoich wybranek:

 

Jungę lubella paruni est: altius insere linguam Sic, ah, sic fades oscula mollicula. Lude intus, non ore exi, pro millibus unum Basiolum da, quo se insinuent animae Sic, ah, sic animae miscentur...

 

Mężczyzna wkładał w deklamację wiele uczucia. Przy słowach: „zanurz głębiej język i tak składaj słod­kie pocałunki. Igraj nim, niech nie opuszcza mych ust", dla odpowiedniego efektu złożył usta w zalotny ryjek, a potem rozciągnął je w grymasie cierpienia.

                Dziękujemy ci, bracie. — Kardynał Farnese, w niczym jeszcze niepodobny do siebie z portretu Tycjana, na którym jest sędziwym już Pawłem III, doszedł do wniosku, że nie zniesie dłużej takiego stężenia miłosnej gorączki. — Wezwij, proszę, na­stępnego, a sam nie oddalaj się z pałacu, bo skarbnik będzie zwracał pieniądze za podróż.

Człowiek, który wyłonił się zza obrazu, był mni­chem, wcale nie grubym, jak można było sądzić. Skłonił się nisko. Potem otworzył jeszcze usta, jakby chciał coś powiedzieć, zrezygnował jednak. Wycho­dził, klapiąc głośno sandałami. Po chwili do sali wszedł mnich, chudy i bardzo wysoki. Trzymał w rę­ku kartkę, na którą zerknął przy drzwiach.

                Bracie Jacobelło, wiemy, że przybyłeś do nas z Pesaro. Dużo słyszeliśmy o twoich niegdysiejszych czynach. Stań się teraz, proszę, hiszpańskim szlach­cicem i wygłoś nam, co masz wygłosić swoją pło­mienną mową...

Mnich musiał schylić się, aby zmieścić twarz w otworze. Przez chwilę zastanawiał się, czy rudą brodę wypuścić na zewnątrz, aby spływała po na­malowanej kryzie, czy schować ją za obrazem. Za­nim się zdecydował, skorzystał z chwili ukrycia za płótnem i jeszcze raz spojrzał na kartkę.

- Wyobraź sobie, że masz przed sobą kobiety, i spraw, abyśmy w ich imieniu zadrżeli z przejęcia.

Ruda broda przykryła biały kołnierz z obrazu i Ja- cobello rozpoczął recytację. Powiedział już nawet: Lo mnor me ha fatto cieco, e non ha tanto, ale po tych sło­wach musiał wyjąć głowę i znowu zajrzeć do kartki.

               De carita che me conduco in via Pablo da Proci- da podpowiedział mu z nieoczekiwaną jak na niego uprzejmością.

               Me conduco in via — powtórzył mnich i zaciął się ostatecznie. Można przypuszczać, że już nigdy

potem nie próbował miłosnej poezji.

 

*

 

Dwaj strażnicy trzymający wartę przy północnej bramie od niedawna służyli w Watykanie, bo dopie­ro pół roku temu Juliusz II uznał, że żołnierze szwaj­carscy najlepiej mu usłużą. Śmiano się z tego w Rzy­mie i prorokowano, że nie potrwa to długo. Ci dwaj jednak nie wyglądali na takich, których by to nurto­wało. Teraz z daleka przyglądali się zbiegowisku, któ­re wywołał młody złodziejaszek próbujący sił w za­wodzie. Połakomił się na duży precel w kształcie krzyża, lecz kramarka Elisabetta Valori, mimo że od­wrócona plecami, zdążyła go złapać za ramię, a kie­dy się wyrwał, zostawił w zastaw rękaw kaftana. Uciekał w stronę Tybru, a przy jego szczęściu można by sądzić, że wpadnie do rzeki. Obojętność na twa­rzach strażników obserwujących zajście mogłaby być wzorcem dla kamieni polnych. Dobrze wyuczony brak zainteresowania czymkolwiek, co nie jest do­brem papieża, przenieśli po chwili na zbliżającą się sylwetkę mnicha, który wydostał się z tłumu i szedł prosto na nich. W jego chodzie i ruchach było coś, co pozwalało myśleć, że człowiek ten przebrał się tylko w zniszczony habit, a już na pewno nie chodził w nim przez całe życie. Zwykle przed kimś takim skrzyżo­waliby halabardy i dobrze wypytali, jednak rozkaz na dzisiaj był: witajcie najdziwniejsi z dziwnych.

Zbliżył się i zobaczyli twarz niegdyś może piękną, ale teraz już tylko interesującą. Interesującą zresztą w tym sensie, w jakim dla niektórych malarzy cie­kawsze od drzew kwitnących bywa drzewo trafione piorunem. Orli nos, wysokie czoło i włosy zaczesane do tyłu, w których biel zaczynała wyraźnie wygry­wać z czernią. Krótka broda, także już prawie siwa i niedbale przycięta. Do tego wszystkiego oczy pa­trzące tak, że strażnicy jeszcze bardziej się wyprosto­wali. Jednak dopiero kiedy wskazywali mu drogę, gdy ich słuchał, pochylając się niby uprzejmie, a mo­że tylko aby lepiej słyszeć, zrozumieli, że spojrzenie nie było władcze i nie nakazywało stawania na bacz­ność. Mężczyzna po prostu patrzył jak oni. Dosko­nale obojętnie. Jedno było pewne: nigdy nie musiał się tego uczyć.

Miarowym krokiem żołnierza, piechura lub tyl­ko człowieka wewnętrznej dyscypliny przechodził przez dziedziniec, idąc w stronę północnej części zamku. Strażnicy spojrzeli na siebie. Do zmiany war­ty zostały jeszcze dwie godziny.

Tym razem to Diego Herrera przerwał popis mni­cha, który pastwił się nad Dantem i który uparł się, aby podniesieniem głosu dodawać znaczenia dwóm ostatnim słowom każdego wiersza. Mniej więcej w tym samym czasie, bo nie chodzi o godzinę czy dwie, papież Juliusz II, z miną Juliusza Cezara, wjeż­dżał do Perugii. Jej krwiożerczy tyran Giampolo Baglione, nie lękający się dotąd niczego, poddaje miasto bez zwłoki. Sędziwy papież wojownik, który dzień i noc potrafi iść w pełnym uzbrojeniu, jedzie teraz na olbrzymim wozie pod baldachimem z purpury. Wiwatom nie ma końca. Powodzenie pierwszej kam­panii papieskiej, którą pochlebcy nazwą krucjatą, jest piorunujące. Do zdobycia pozostała jeszcze niepo­słuszna Bolonia, ale i ona podda się równie szybko, i za chwilę Michał Anioł odleje pomnik nadnatural­nej wielkości, na którym papież gestem wyciągniętej dłoni upomni Bolonię, aby zachowała spokój po wieczne czasy. Już po kilku latach bolończycy prze­topią posąg na armatę, z której będą strzelać do wojsk papieskich, a Michał Anioł zapodzieje gdzieś szkice do niego. Na tym się oczywiście nie skończy, bo pa­pież weźmie wkrótce srogi odwet. To wszystko jed­nak ma znaczenie drugorzędne, a opowiedziane zo­stało dla pokazania, jak ważna musiała być sprawa, dla której Juliusz w tym akurat czasie nakazuje szu­kać odpowiedniego człowieka.

— Dziękujemy ci, bracie, że się do nas fatygowa­łeś — powiedział uprzejmie Diego Herrera, krążąc po sali. — Wracaj do Neapolu i nie zapomnij po­wiedzieć wszystkim, że bardzo się nam tu w Rzymie podobałeś.

Zza obrazu wytoczył się potężny grubas w habi­cie. Nie należał do nieśmiałych. Zanim wstąpił do zakonu, oszukiwał kobiety, sprzedając im obietnice odzyskania młodości. Co obiecywał jako mnich, trud­no wyrokować.

                Czy mógłbym coś jeszcze dodać?

                Masz na myśli interpretację Dantego?

                Chodzi o coś, co, być może, wpłynie na ocenę mojej osoby.

                W takim razie chętnie cię wysłuchamy.

                Nie wiem, czy to się może przydać, ale na wszelki wypadek wyznam, że moim przyrodzeniem mógłbym opasać habit niczym sznurem.

                To rzeczywiście ciekawe... — kardynał Farnese z miną doskonale nieokreśloną patrzył gdzieś w prze­strzeń. — Jednak, aby nie siać zgorszenia, pamiętaj, bracie, przepasywać się sznurem. I poproś następne­go kandydata.

                Czyż nie mówiłem, że trzeba raczej szukać wśród świeckich galantów? — przypomniał Pedro Martinez, kiedy gruby mnich wystarczająco się od­dalił.

Herrera zatrzymał się nagle w swoim nieustają­cym spacerze po sali i spojrzał na niego zdziwiony.

                A zaufanie? Tylko głęboka wiara i podległość hierarchii są gwarantem dyskrecji... Nie muszę chy­ba przypominać, czyje to słowa?

Fabio Tassi na co dzień był osobistym sekretarzem Pedra Martineza. To on w imieniu Tajnej Rady Sze­ściu napisał okólnik, w którym proszono opatów o wybranie i wysłanie do Rzymu mnichów o takiej, a nie innej przeszłości. To wiele lat później dzięki jego starczej niedyskrecji obdarowani zostaliśmy opisem tego konklawe, jak zechciał się wyrazić w swoich, na szczęście nigdy nie wydanych, pamiętnikach. Żył długo i niczym wspomniany już Michał Anioł prze­żył jeszcze sześć prawdziwych konklawe, bo umarł dopiero trzy dni po wyborze Piusa IV. Nie ma co ukrywać, że dużo mu zawdzięczam.

Teraz, ubrany skromnie, aby się niczym nie wy­różniać, uwijał się wśród oczekujących mnichów. Sprawdzał listę, doradzał niekiedy, a nawet przepy­tywał z wiersza, jeżeli któryś go o to poprosił. Przede wszystkim jednak wpuszczał i wypuszczał kolejnych kandydatów. Miał już do czynienia z dwoma hrabia­mi, z których tylko jeden był prawdziwy, za to obaj wybrali klasztor, aby uciec przed wyrokiem sądu. By­ło też kilku poważnych grzeszników, którzy zanim zostali mnichami, z uwodzenia kobiet uczynili pro­ceder. Jeden z nich, aby ukazać, jakim był niegdyś pięknym mężczyzną, wymalował sobie węglem wą­sy, których cienkie końce podchodziły mu do oczu. Szczęśliwie był tam także Diego Lopez Marrades de Haro, w swoim zakonie zwany już tylko bratem Lopezem. Fabio Tassi intuicyjnie liczył właśnie na niego i się nie omylił. Kiedy wszedł na salę, wypro­stowany, szczupły, o rasowej twarzy i z wystarczają­cą żarliwością, a bez zbędnej afektacji wypowiedział trzecią bukolikę Petrarki, członkowie tajnej rady oży­wili się. Na pytania odpowiadał śmiało i rozsądnie. Zadziwił nawet komisję znajomością nauk ścisłych i dużą wiedzą o ruchach Słońca. Diego Herrera kilka­krotnie go okrążył, potem wrócił do stołu i zerknął w papiery.

                Byłeś żeglarzem, zanim zdecydowałeś się wstą­pić do klasztoru?

                Pływałem po wielu morzach.

                Pod czyją banderą?

                Najczęściej własną.

                Byłeś więc armatorem? — Uprzejme zdziwie­nie kardynała Medici świadczyło, że nie chciało mu się czytać leżących na stole dokumentów. Miał sie­demnaście lat, kiedy został kardynałem, za siedem lat od chwili, kiedy tak ładnie się zdziwił, zosta­nie papieżem Leonem X i dowie się, co niejaki Luter myśli nie tylko o nim. Nie przeżyje tego.

                Przypominam szanownym zebranym, że ma­my do czynienia z niegdysiejszym piratem — po­wiedział Pedro Martinez. — Głośne spalenie najpięk­niejszej dzielnicy Kadyksu to jego robota.

                Nigdy tego nie ukrywałem — Lopez nie spra­wiał wrażenia zarozumiałego, ale też nie było w nim cienia uniżoności, co mogło się podobać.

                Trudno, żeby było inaczej. Twoja sława zawsze wyprzedzała twoje czyny.

                Czy byłeś w Nowym Świecie? — zaintereso­wał się Medici.

               Ten świat zabrał mi dwa lata życia.

               Zapewne znasz się, bracie, na kobietach? — I Herrera szybko przeszedł do konkretów.

               Różnych krain i ras. — Po raz pierwszy w gło­sie brata Lopeza zabrzmiała chełpliwa nuta.

               Rozumiem, że łatwo je uwodziłeś?

               W każdym razie mogłem wśród nich wybierać.

               Czy miałeś jakiś sposób, dzięki któremu tak łatwo ci ulegały?

               Najwięcej złych przygód miałem na swoim okręcie. Byłem tam panem i królem wszelkiego stwo­rzenia... A mówię złych, bo teraz wszystko, co zwią­zane z kobietami, uważam za złe.

               To zrozumiałe, jesteś przecież mnichem. Po­wiedz nam jednak, co mówiłeś ofiarom swoich chu­ci, że tak chętnie ci ulegały? W jaki sposób próbowa­łeś wydać się interesującym?

               Nie musiałem nic mówić ani robić. Miałem przy sobie kuternogę z hakiem w miejscu dłoni. Wyglą­dał tak strasznie, że sam bym się go obawiał, gdy­bym przedtem osobiście go nie oszpecił. Wystarczyło więc, że je odpowiednio postraszył, a zaraz wpadały w omdlenie. Kiedy się budziły, było już po tym pierw­szym, najgorszym dla uczciwych kobiet przeżyciu.

Diego Herrera zamknął oczy, wyraźnie zaniepo­kojony.

W przyległej sali czekało jeszcze kilku mnichów wyglądających na ludzi po ekscytujących przejściach w młodości, a nawet później. Spacerowali, przepowia­dając sobie teksty z trzymanych w rękach kartek, a je­den z nich spał na siedząco, opierając głowę o frag­ment szaty Anioła Gabriela, wymalowanego przez Pinturicchia.

Z Camera delia Segnatura szybkim krokiem wy­szedł Lopez, albo w tej chwili raczej kapitan Diego Lopez Marrades de Haro, bo wściekły i jakby szukają­cy czegoś przy boku. Zniknął za następnymi drzwia­mi, nawet nie pozdrowiwszy tych, z których jeszcze niedawno próbował żartować.

Już nie ziewanie czy rozpacz, ale ukryty śmiech przeszedł wśród dostojników, kiedy najniższy z mni­chów daremnie próbował umieścić twarz w wycię...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin