ZOFIA KOSSAK
Przymierze
Wstęp
Na kartach tej książki historia Starego Testamentu nabiega żywą krwią. Pulsuje ona w postaciach znanych nam z Biblii - Abrahama, "ojca ludu", żony jego Sary, pięknej i wiernej, bratanka Lota i żony jego, zamienionej w słup soli podczas ucieczki z płonącej Sodomy, a także całego, wolno żyjącego, pasterskiego plemienia Hebrajczyków, które rządzi się własnymi prawami, swoistą moralnością, wierzy we własnych bożków i opiekuńcze posążki rodowe - terafim.
Bogactwo szczegółów historycznych i obyczajowych idzie tu w parze z pięknym, plastycznym językiem, właściwym najlepszym historycznym powieściom Zofii Kossak.
Ale ta książka przekroczyła granice zainteresowań historycznych autorki - stała się obrazem przeznaczeń ludzkich, znakiem przymierza, jakie zawiera Bóg z człowiekiem bez reszty Mu oddanym.
Postać Ab-Rama, "ojca ludu", który upadając i błądząc wiecznie szuka Prawdy, niezmiennie nasłuchuje jej głosu - dla nas, oddzielonych przepaścią wieków, wcale nie jest anachronizmem. Na naszych oczach jego pasterski lud przeobraża się w świadomy siebie naród, a jego losy, zamknięte w książce granicami życia Ab-Rama, ponad nieskończonym szeregiem stuleci są zapowiedzią i wytłumaczeniem sensu istnienia człowieka.
Część pierwsza
Powołanie
Rozdział pierwszy
W grodzie Ur
Elizer, zwany Damasceńskim, zawrócił do obozu zabierając osły ze sobą, Ab-Ram, pan jego, wszedł pieszo na wielkie schody wiodące ku bramie miejskiej. Drugi niewolnik, Sur, młodziak o nie zarośniętej jeszcze twarzy, kroczył za nim, dźwigając na głowie kosz wypełniony żywnością. Schody o szerokich kamiennych stopniach były wyżłobione od wielowiekowego użycia, a tak połogie, że osły i wielbłądy wchodziły tędy swobodnie. Starodawny gród Ur, leżący nad dolnym Eufratem, wznosił się na sztucznym wzgórzu, blisko sto łokci wysokim, usypanym niegdyś, pewno przed potopem, przez zapomniane dziś ludy.
Ab-Ram bez pośpiechu wszedł w pożądany cień murów. Brama była przestronna, nisko sklepiona, zamykana na noc spiżowymi wrzeciądzami. Skrzydła wrót pokrywała płaskorzeźba przedstawiająca oblężenie miasta. Panujący pod sklepieniem chłód czynił z bramy ulubione miejsce spotkań mieszkańców grodu, a zarazem targ. Tu najchętniej załatwiano sprawy kupieckie lub prawne, wymieniano nowiny i plotki. Tu gromadzili się przekupnie uliczni, kuglarze, zaklinacze, zamawiacze. W koszach z sitowia stojących pod murem piętrzyły się płaskie chleby, gorące placki okrągłe i twarde jak kule oraz "debelah", ulubiony przysmak przyrządzony z fig i rodzynków wymieszanych z miodem, po czym wysuszonych na słońcu. Zwarte roje much brzęczały nad koszami. Obok sprzedawano garnki i miski polewane, a także najtańsze naczynia ubogich wykonane z suchej, wydrążonej dyni. Liczni żebracy krzyczeli domagając się wsparcia. Sprzedawcy wonności unosili w górę maleńkie ampułki pełne cennego olejku. Wśród gadatliwej ciżby nie brakło szpiegów nasyłanych przez namiestnika lub kapłanów, jednako radych wiedzieć, o czym rozmawia pospólstwo, na szerokiej zaś ławie widny z dala siedział urzędnik królewski trzymając przed sobą szale do ważenia złota lub srebra. Wprawdzie każdy kupiec nosił w woreczku przy boku własne wagi i ciężarki w kształcie lwa lub byka, lecz klient podejrzewający jego sumienność miał możność, a nawet obowiązek odnieść się do urzędnika dla sprawdzenia wagi. W wypadku niedokładności kupcowi obcinano dłoń.
Powszechnie przyjętą monetę stanowiły sykle srebrne odpowiadające ciężarowi 320 ziarn jęczmienia; 60 sykli tworzyło jedną minę, 60 min - jeden talent. Choć waga zboża pozostawała na ogół ta sama, wartość sykli była zmienna. Inaczej ceniono sykle babilońskie niż elamickie lub asyryjskie. Nawet w obrębie jednego państwa odróżniano minę królewską i minę kapłańską. Różnice wagi były powodem nieustannych sporów, przeto większość kupujących i sprzedawców wolała załatwiać swe targi wymiennie.
Ab-Ram przystanął u wejścia, po oślepiającym blasku słońca bowiem wnętrze bramy wydało mu się nieprzeniknioną ciemnością. Korzystając z tego gromada przekupniów obskoczyła go ofiarowując natarczywie swój towar. Potrząsnął przecząco głową i połę szerokiego płaszcza z sierści wielbłądziej przerzucił przez ramię dając tym ruchem poznać, że nie potrzebuje niczego. W twarzy miał lekceważenie, jakie każdy wolny pasterz żywił dla mieszkańców murów. Był wysoki, postawny. Jego biała chusta osłaniająca głowę i barki, opasana trójkątnie czarnym sznurem, górowała nad ciżbą. Zatrzymał się przez chwilę przy handlarzu zaklęć królującym pośród tabliczek glinianych, cegieł i amuletów.
- Objaśnij mnie, gdzie mieszka adon Taribal, sprzedawca zaklęć - zapytał.
- Żyj wiecznie, panie mój! Czemu chcesz utrudzać nogi idąc do mistrza Taribala? Sługa twój posiada najlepsze zaklęcia... Wybieraj, co chce dusza twoja... Przeciw demonom czy ludziom?...
- Pytałem, odpowiedz. Twoich zaklęć nie chcę. Sprzedałeś w zeszłym roku memu ojcu zaklęcie przeciw czarom, a kapłan znajomy przeczytawszy tabliczkę rzekł, iż znajduje się na niej spis zbioru daktyli sprzed trzech lat.
- Demony ją zamieniły... - mruknął sprzedawca zmieszany. - Adon Taribal mieszka naprzeciwko Wieży. Poznasz dom po wielkich płytach, na których "melek melakim", oby żył wiecznie, kazał wyryć swoje przykazania... Moje zaklęcia są dobre, zaklęcia Taribala są nic niewarte - dodał jeszcze.
Ab-Ram nie słuchał. Wyszedłszy z bramy zwrócił się do Sura.
- Pospiesz do Tarego syna Nachora, oddaj jadło i powiedz, że przyjdę niebawem.
Niewolnik zgiął się w ukłonie przytrzymując ręką kosz i ruszył żwawo uliczką idącą pod murami. Ab-Ram wspinał się dalej po schodach wiodących od bramy ku świątyni. Obrzeżały je postacie skrzydlatych byków o ludzkich głowach oraz lwów. Sztuczne wzgórze, na którym stało miasto, wydymało się w tym miejscu płaskim, okrągłym kopcem, przeto stojące na wzniesieniu świątynia, Wieża Kapłanów oraz pałac królewski wydawały się wyższe, niż były w istocie. Jak wszystkie budowle w tym płaskim, mulistym kraju, zmurowano je z cegły palonej, pokrytej lśniącą polewą. Na świątyni i pałacu polewa miała barwę błękitną, służącą za tło malowanym korowodom bogów, królów, kapłanów, wojowników, jeńców, byków i lwów. Niezliczone postaci walczyły, ucztowały, przyjmowały hołdy, ofiary, sunęły karnymi rzędami, ginęły, oddawały się łowom albo spoczynkowi. Świetność ich barw szła w zawody z wykonaniem.
Nad głównym wejściem pośród krępych kolumn malowane korowody ustępowały miejsca szerokiej płaszczyźnie odbijającej od reszty ścian jaskrawszym błękitem. Pośrodku niej królował sam jeden olbrzymi bóg Marduk Bel z piorunami w dłoni, z bestią Tiamat powaloną u stóp, Marduk - władca świątyni, grodu, kraju, szczególny opiekun króla Babilonu, obecnego pana Ur, Hamurabiego syna, Sin Muballita. Panował tutaj niedawno. Mieszkańcy miasta pamiętali, jak na rozkaz Babilończyka obtłukiwano stare cegły robiąc miejsce nowemu bogowi. Prawie tysiącletnia świątynia wzniesiona przez założycieli wielkiej dynastii sumeryjskiej służyła dotychczas ku czci boga Nannar-Sina, żeglującego w srebrnej łodzi miesiąca nad światem. Nannar-Sin, wraz z bogiem słońca Samaszem, bogiem Anu - panem nieba, bogiem Enlil rządzącym powietrzem, bogiem Enki rozkazującym wodom oraz boginią Ninngal, panowali nad wszystkimi grodami leżącymi w dolinie dolnego Eufratu i Tygru. Były to czasy bogactwa, chwały, potęgi i pomyślności. Nannar-Sin wraz ze swą świtą odpłacał hojnie za składane mu ofiary. Niestety, nie wiedzieć czemu, życzliwość jego wygasła i nieszczęścia jęły walić się, jedno za drugim. Czymże w oczach starożytnych władców Sumeru był świeżo wzniesiony Babilon? A oto król babiloński, Sin Muballit, podbił kraj, wyrżnął stawiających opór mieszkańców Ur, króla ich oślepił. Syn Sin Muballita, panujący obecnie Hamurabi, powiększył podboje ojca. Zdobył kolejno Elam i stolicę tego państwa Suzę, zdobył Larsę i starożytne Mari, gdzie pałac królewski liczył sto trzydzieści dziedzińców; sięgnął aż po granice Asyrii. Upojony swą mocą, pragnął podbite ludy, Sumerów, Akkadów, Gutów, Elamitów, Amorejczyków, uczynić jednakowymi, stopić je, jak odlewnik topi miedź i cynę. Upodobnić plemiona z południa do plemion z północy i plemiona górskie do plemion z pustyni. W tym celu kazał spisać prawa jednakie dla wszystkich poddanych, obowiązujące wszędzie, gdzie sięgało jego berło. Narzucił również cześć jednego boga, jego boga, babilońskiego Marduka.
To ostatnie najwięcej oburzało podbite narody. Wszak każde miasto posiada własnego boga opiekującego się szczególnie tą dziedziną, żadną inną. Własnemu bogu składano ofiary, własnego boga wychwalano w pieśniach. Nikt nie chciał obcego boga.
Lecz Hamurabi umiał przeprowadzić swoją wolę. Acz spokojny, ceniący sprawiedliwość, nie znosił nieposłuszeństwa i wszelki opór topił w rzekach krwi. Doświadczyło tego na sobie miasto Ur. Okrutnie karane, uległo wreszcie, wyrzekając się wszelkiej myśli buntowniczej.
Potomek starożytnej dynastii sumeryjskiej, syn oślepionego króla, zachowywał wprawdzie zaszczytny tytuł "patesi", czyli "namiestnik boga", lecz bogiem był Marduk Bel, a wykonawcą jego woli Hamurabi. Wprawdzie straż trzymająca wartę u wrót królewskiego pałacu nosiła cudnie rzeźbione hełmy z pozłacanej miedzi, czarni niewolnicy sprowadzeni z Egiptu trzymali w pogotowiu wielbłądy okryte jedwabnymi kapami, w złotych obrożach na szyjach, lecz mimo tego przepychu patesi, prawowity władca pałacu i grodu, był cieniem bez powagi i siły, szpiegującym własnych poddanych na rozkaz Babilonu i drżącym przed donosem lada niewolnika.
Prawdziwi, nie ulegający zmianie panowie kraju, nie lękający się ani króla babilońskiego, ani (jak po cichu mówiono) bogów, mieszkali opodal, w Wieży Kapłanów, zwanej Zigurat. Nawet Ab-Ram obcy życiu miasta, obojętny na przewroty polityczne nie dotykające jego szczepu, spoglądał w tę stronę z szacunkiem. Wieża posiadała siedem pięter i górowała nad resztą budowli. Każde piętro miało kształt czworoboku coraz mniejszych rozmiarów, ślimak schodów owijał się wokół murów. Gdy pałac oraz świątynia rozpływały się błękitem ścian w błękicie nieba zatracając swe zarysy, pozbawiona ozdób wieża jednolitej ciemnej barwy odcinała się niby opoka stercząca pośród rozchwianych, mieniących się fal. Strażnicy nie strzegli wejścia, mimo to nie znalazłby się zapewne w całym kraju śmiałek gotów nie wołany przestąpić ten próg. Przed drzwiami Wieży stała wielkich rozmiarów czara granitowa, wypolerowana do połysku, pokryta wewnątrz siecią linii kolistych i promienistych przypominających siatkę pajęczą. Pośrodku sieci tkwił spiżowy dziryt ukośnie nachylony, rzucający ostry cień. Ab-Ram wiedział od swego ojca, Tarego syna Nachora, że kapłani cenią wysoko tę czarę, zwą ją zegarem i liczą według niej pory dnia. Wiedział również, że każdy dzień podzielili na dwanaście godzin i na tyleż każdą noc, nie wiedział jednak, do czego mogło to być przydatne. Czyż każdemu człowiekowi nie wystarcza stary podział doby na sześć części: jutrznię, południe, wieczór, północ, pianie kogutów i brzask?
Na uboczu za świątynią wznosiła się jeszcze krępa kwadratowa baszta, zwana Studnią Milczenia lub Studnią Popiołów. Mury jej z surowej cegły nie posiadały żadnego otworu. Wąskie schody prowadziły na szczyt płasko ucięty. Wyglądała jak strażnica, na której wartownicy zapalają ognie w razie trwogi, w rzeczywistości przeznaczenie miała inne. Wnętrze jej wypełniał popiół; służyła do tracenia ludzi znacznych stanowiskiem lub urodzeniem, których należało usunąć bez śladów, widowiska i wiadomości pospólstwa. Skazańca wiedziono na szczyt i strącano w popiół. Własnym ciężarem zapadał się głębiej i głębiej, popiół zatykał gardło, tłumił oddech, głos. Jeżeli w rozpaczliwym szamotaniu skazaniec natrafił w miałkiej otchłani na twardy przedmiot, mogły to być tylko kości jednego z jego poprzedników. Nikt nigdy nie wyszedł żywy z posępnej Studni Milczenia.
Zakład mistrza Taribala słynął nie tylko w Ur, lecz i w grodach okolicznych. Zatrudniał kilkudziesięciu robotników zajętych mieszeniem gliny, formowaniem jej w cegły, tabliczki, pryzmy ośmiokątne, cylindry, odciskaniem znaków na świeżej powierzchni, wypalaniem. Na osobnym dziedzińcu wykuwano znaki w kamieniu i spiżowe dłutka ostro dźwięczały pobijane drewnianymi młotkami. W zacisznych izbach klienci dyktowali pisarzom akta prawne lub listy prywatne. Do odciskania klinowych znaków służył rylec, zwany "heret". Skrybowie poruszali nim z niezwykłą zręcznością. Zapisana tabliczka lub cegła szła natychmiast do pieca, gdzie ją wypalano starannie. Kamień był drogi, ściągany z daleka, wykuwano na nim przeto wyłącznie rozporządzenia królewskie albo tablice grobowe zmarłych dostojników. Wprawdzie wszystkie zapiski kapłanów, ich obliczenia astrologiczne, astronomiczne, matematyczne i przyrodnicze utrwalano również w kamieniu, kapłani jednak posiadali do tego celu własnych skrybów i rzeźbiarzy.
W izbie przeznaczonej na tabliczki z zaklęciami na długim stole leżały liczne amulety, od drogocennych, rzeźbionych w złocie lub onyksie, do najpospolitszych, glinianych. Widniały na nich potworne twarze demonów, wiadomo bowiem, że zły duch ucieka przed swym wizerunkiem. Obok amuletów spoczywały rzędem figurki ludzkie odlane z ołowiu, służące do zadawania mąk lub śmierci na odległość. Wystarczało rozgrzać ołów i wcisnąć weń odrobinę włosów, skóry lub paznokcia przeznaczonej na śmierć osoby, by zawarta w nich tajemna siła jęła działać. Niektóre postaci miały zawczasu wykręcone ręce, spętane nogi lub nosy i uszy obcięte.
Na widok wchodzącego Ab-Rama adon Taribal pokwapił się sam ku niemu pytając z wyszukaną uprzejmością, czego raczy żądać.
- Zaklęcie przeciw zimnicy?! - zawołał, posłyszawszy odpowiedź. - Twój sługa posiada zaklęcie przeciw zimnicy. Dobre, stare, bardzo dobre i bardzo stare zaklęcie. Posłuchaj...
Usadził gościa na ławie stojącej w cieniu, wziął z półki tabliczkę i przybliżając ją do oczu zaczął czytać powolnym, uroczystym głosem:
- "Ty, co mi szkodzisz, co śliną mnie trujesz, tchnieniem potrząsasz, stopami depczesz, oczami przerażasz, śmiercią grozisz - bądź przeklęty, demonie, i unicestwiony! Przeklinam ciebie, twoje jadowite spojrzenie, twoje niosące śmierć stopy, twoje zdradzieckie kolana, twoje błyszczące oczy, twoje łopatki, twoje ręce, twój brzuch. Oby bóg księżyca Sin zniszczył cię, a ścierwo wrzucił w jezioro ognia i wody..."
Skończył, odetchnął głęboko, gdyż czytał tak, jak należy czytać zaklęcia, bez zaczerpnięcia tchu, i ponownie zaznaczył, że tabliczka jest bardzo stara. Ab-Ram uśmiechnął się z zadowoleniem. Znał wagę tego, co stare.
- Posłuchaj teraz drugiego zaklęcia, równie skutecznego w mocy:
- "O Adonai, pospiesz mi z pomocą! Złe duchy są w moim domu, złe duchy są w moim ciele! Trzęsą moimi kośćmi jak burza drzewem. Palą mą skórę jak wiatr z pustyni trawę. Huczą w mej głowie jak suche sitowie. Wyją w mych uszach jak stado szakali. Stoją przy mnie z prawej strony, stoją przy mnie z lewej strony... Drżę z lęku, szczękam zębami. O Adonai, podaj mi dłoń ku pomocy. Uwolnij od duchów złych, od czarów, które mnie wiążą. Niech siła twoja osłoni mą głowę..."
- Wolę pierwsze - rzekł Ab-Ram. Śmiała klątwa wydała mu się skuteczniejsza niźli pokorne błaganie. - Wezmę tamtą tabliczkę, lecz przedtem proszę, przeczytaj mi ją jeszcze raz, abym spamiętał, a powtórzywszy choremu starcowi uradował jego duszę.
- Uczynię to najchętniej.
Adon Taribal odczytał powtórnie, Ab-Ram zaś powtarzał za nim półgłosem każde słowo. Gdy ukończyli, nadeszła chwila poważna, chwila targu. Kupiec wycenił zaklęcie na dwadzieścia sykli, co zdało się Ab-Ramowi żądaniem wygórowanym.
- Za dwadzieścia sykli mogę dostać młodego, silnego osła! - zawołał.
- Młody, silny osioł nie uleczy chorego na zimnicę starca, ta zaś tabliczka uleczy. Jeżeli chorym starcem jest twój ojciec, niech będzie siedmiokrotnie pomocna!
- Wyjąłeś mi z ręki oręż, Taribalu - uśmiechnął się Ab-Ram. - Zaiste, o ojca mi chodzi...
Zapłacił bez dalszych sprzeciwów i włożywszy tabliczkę ostrożnie w zanadrze, wyszedł, odprowadzony przez gospodarza aż na ulicę. U wejścia stały kamienne tablice wysokie na półtora wzrostu człowieka, o których wspomniał sprzedawca w bramie. Taribal zwrócił na nie uwagę Ab-Rama.
- Mnie polecono - rzekł nie bez dumy - wypisać przykazania królewskie dla naszego miasta. Takie same tablice stoją w Babilonie, w Uruk i w każdym grodzie. Spisano na nich wszystkie prawa... Czegoś podobnego nigdy nie było... Od czego pamięć? Od czego doświadczenie starych? Dzisiaj byle młokos, jeśli posiądzie naukę czytania, może się chwalić znajomością prawa i być poczytanym za mędrszego od siwej głowy nie znającej pisma. O bogowie! Co za czasy przeżywamy! Co za czasy!
Z westchnieniem pożegnał Ab-Rama. Płaszcz wielbłądzi i chusta (w mieście noszono turbany) ośmieliły go do wynurzeń. Ludzie spod namiotów nie powtarzają słów bez potrzeby. Wobec znajomego z grodu nie mówiłby równie otwarcie.
Dom Tarego syna Nachora nie różnił się od innych domów w mieście. Zbudowany w czworobok z cegły bielonej, o ślepych ścianach zewnętrznych, posiadał tylko jedno wejście. Kamienna poręcz otaczała płaski dach. Ponieważ dach służył mieszkańcom domu za sypialnię letnią porą i bywały wypadki stoczenia się na dół przez sen - Hamurabi syn Muballita, wglądający natrętnie we wszystkie sprawy poddanych, obłożył surową odpowiedzialnością za brak poręczy budowniczych miejskich. Jeżeli z powodu braku poręczy właściciel domu spadł i złamał rękę lub nogę, łamano rękę lub nogę budowniczemu. Jeżeli podobne kalectwo spotkało syna właściciela domu, odpłacano tym samym synowi budowniczego. Tylko za wypadek żony lub córki właściciela wystarczała jako odszkodowanie zapłacona przez budowniczego grzywna.
Od kar tych nie było uchylenia, przeto w żadnym mieście podlegającym królowi babilońskiemu nie ujrzałeś budynku o nieogrodzonym dachu.
Drzwi drewniane wiodące w głąb domu były grube, ciężkie, chroniące przed upałem. Brązowa rzeźbiona kołatka dawała znać o przybyciu gościa. Przed drzwiami kamienny ściek odprowadzał wodę, którą uprzejmy gospodarz polewał stopy przybyłemu. Sień wąska, długa i mroczna wychodziła na dziedziniec wyłożony kamiennymi płytami. Pośrodku dziedzińca znajdowała się zwykle sadzawka z fontanną zraszającą rośliny posadzone wokół. Wszystkie izby domu otwierały się na dziedziniec, który w porze południowej zaciągano jedwabną barwną zasłoną.
Niejednego zadziwiało, czemu Tare syn Nachora, naczelnik plemienia pasterskiego Hebrajczyków, mieszkał w grodzie, miast wraz ze swym szczepem żyć pod namiotami. Przyczyna sięgała lat odległych, gdy młody jeszcze Tare, żądny uciech, ciekawy życia, zaciągnął się jako kapłan trzeciego stopnia do orszaku bogini Ninngal. W służbie tej nauczył się wielu rzeczy przedtem nie znanych i odkrył w sobie zdolności rzeźbiarskie. Nie mogąc rozwijać ich w koczowniczym obozie, umieścił swe plemię pod murami grodu, sam zaś zamieszkał w mieście, gdzie wprędce stał się cenionym przez kapłanów dostawcą posągów bogów. Żona jego dawno zmarła. Najstarszy syn Haran umarł również zostawiając syna Lota, drugi z kolei syn Nachor wskutek chorobliwej otyłości niezdolny był do wysiłku i szybkiego ruchu. Trzeciemu zatem synowi Ab-Ramowi Tare powierzył zastępstwo w sprawowaniu władzy nad szczepem. Sam do obozu zaglądał coraz rzadziej, z każdym rokiem bardziej obcy prostemu życiu pasterzy, coraz podobniejszy do stałych mieszkańców grodu.
Wszedłszy do domu Ab-Ram skierował się przede wszystkim ku ołtarzowi, na którym stały bóstwa opiekuńcze rodu, "terafim". Były to dwie małe figurki kamienne, nieudolnie rzeźbione, o kształtach jak gdyby zmytych lub stopionych. Wierzono, iż pochodzą one sprzed potopu i zostały dane Heberowi, przodkowi plemienia, przez syna Noego, Sema. Toteż otaczano je wielką czcią i Ab-Ram obojętnie mijający świątynię ukląkł ze szczerą pobożnością przed ołtarzykiem, składając u stóp terafim bryłkę żywicy wyjętą z woreczka.
- Kończże już i chodź tu! - zaskrzeczał z izby stary pan leżący na łożu. - Oby goniec śmierci okazał się równie powolny w przybyciu jak ty!
- Oby goniec śmierci nie wszedł nigdy w ten dom - odparł poważnie Ab-Ram. Przykląkł znowu, tym razem przed łożem, i czołem dotknął posadzki. - Błogosławione twoje dni, ojcze.
- I twoje, i twoje - odparł niedbale stary. Był zwiędły, niewielki, o tyle ruchliwy i gadatliwy, o ile Ab-Ram był opanowany i małomówny. Obecnie nie ukrywał swego rozdrażnienia i mówił szybko, nie dając synowi przyjść do słowa: Obed pokazał mi jadło, które przyniósł Sur. To przysmaki dla starego, chorego ojca? Czy niewiasty rozum potraciły? Zaiste - poprawił się - trudno stracić, czego nie ma... Źle, źle dzieje się w obozie... Donoszę, żem chory i potrzebuję wzmocnienia. Synowie przysyłają mi chleb... Chleb! Zali nie dostanę, wiele chcę, chleba u przekupniów bramnych? Chciałem ciastek, dobrych, smacznych ciastek na maślance, pulchniutkich jak brzuszek dziecka, albo ciastek na oliwie, wyrośniętych, lekkich... Dostałem placki smażone na łoju... Mój żołądek nie trawi baraniego łoju. Jestem stary, jestem chory... Sarai ma chyba dość czasu. Nie rodzi przecież dzieci... Dałeś jej dwie niewolnice. Dlaczego nie upiekła ciastek?
- Boleje moje serce - zapewnił Ab-Ram szczerze zmartwiony. - Przyganię niewieściemu niedbalstwu.
- Chleb niby dla niewolnika, wino młode, masła mało, a "dibs" * nie wysmażony... - biadał dalej stary. - Któż się troszczy o starego? Te niewiasty nie dbają o starego ojca.
Dibs: nazwą tą określano sok z najdojrzalszych winogron prażony na ogniu przez godzinę dziennie w ciągu całego miesiąca, potem od wschodu do zachodu słońca smagany gałęzią. Powstawała zeń masa brunatna, gęsta i słodka jak miód.
- Przyganię im surowo - powtórzył Ab-Ram. - Gdy wrócę, przyślę ci, ojcze, wszystko, czego pragniesz... A oto - dodał - zaklęcie, które cię uleczy z choroby.
- Zaklęcie? Pokaż! Zimnica resztę sił ze mnie wysysa. Czy dobre zaklęcie? Nie oszukano cię?
- Powtórzę ci je, ojcze.
Ab-Ram zmarszczył czoło i po chwili zastanowienia wyrecytował bez omyłki klątwę przeciw demonowi o błyszczących oczach i niosących śmierć stopach. Pamięć ludzka była w owym czasie ćwiczona i bez porównania sprawniejsza niż w parę tysięcy lat później.
- Dobrze, dobrze - mruczał stary nieco ułagodzony. - Gdzie kupiłeś tę tabliczkę? Wiele zapłaciłeś?
- Kupiłem u Taribala na placu przed świątynią. Zapłaciłem dwadzieścia sykli bez targu. (Ab-Ram westchnął mimo woli, był bowiem oszczędny.)
- Taribal wiedział, że kupujesz zaklęcie dla mnie, i mimo to tyle zażądał?
- Nie mówiłem mu, kim jestem, ojcze.
- Szkoda, szkoda. Zawsze milczysz niepotrzebnie. Taribal byłby oddał taniej. Znam go. Widziałeś przed jego domem tablice z przykazaniami prawa królewskiego? Rzeźbę na wierzchu kuł mój Samir, bo niewolnicy Taribala zręczni są tylko w pisaniu. Dobre zaklęcie, bo pochodzi z czasów starego boga... Lubię starego boga. Wolę niż Babilończyka, który nikogo jeszcze u nas nie uzdrowił. Na srebrną łódź Nannar-Sina! Gdyby patesi posłyszał, że Taribal sprzedaje zaklęcia z imieniem starego boga, adon mógłby się łatwo znaleźć w brzuchu miedzianego byka, pod którym rozłożono ogień... Br... br... W porę przyniosłeś zaklęcie, bo znów zaczyna mnie trząść.
- Kiedy cię chwyciło, ojcze? - pytał troskliwie Ab-Ram. Zdjął płaszcz i okrył nim chorego.
- Wczoraj o tej porze. Zezłościłem się, bo ten pies, Obed, stłukł głowę gotowego posągu. Posąg potrzebny na jutro rano, dziś wieczorem mieli przyjść kapłani ze świątyni, by go zabrać. Ten głupiec upuścił gotowy posąg na ziemię i głowa odpadła. Kląłem, krzyczałem, spociłem się ze złości i wtedy demon mnie złapał...
- Czemu Obed pracował przy posągu, a nie Samir?
- Nie mam już Samira. Sprzedałem go o tamtym nowiu.
- Sprzedałeś, ojcze? Co zawinił?!
- Nic nie zawinił. Musiałem sprzedać. O, Samira szkoda. Pojętny był, zręczny. Obed to leniwy pies. Przekleństwo jego matce! Dostanie baty, jeżeli posągu nie naprawi. Kapłanom dałem już znać, że sam odeślę posąg jutro rano. Kazałem Obedowi odjąć głowę z innego posągu Marduka, któremu skruszyły się nogi. Pod farbą nie będzie znać, że doprawiona. Okryj mnie jeszcze opończą. Tam leży...
- Tylko Marduków rzeźbisz teraz, ojcze?
- Ja nic już nie rzeźbię. Znudziło mi się. Przedtem rzeźbił Samir, teraz Obed. Ja tylko poprawiam. Ale kapłani mniemają, że sam po dawnemu wszystko robię. A mnie się znudziło... Palce moje rzeźbiłyby chętnie zwyczajnych ludzi lub dzieci, małe, wesołe, zabawne... Palce moje nie chcą rzeźbić uprzykrzonej gęby Marduka, krzywych piorunów w jego garści i tej bestii obmierzłej...
- Ostrożnie, ojcze.
- Mogę mówić, nikt nie usłyszy. Ściany są grube, a niewolnicy głupi. Obrzydło mi życie, synu mój, Ab-Ramie. Obrzydło mi zajęcie. Obrzydło miasto... To przez obu Babilończyków, Marduka i Hamurabiego. Odetchnąć swobodnie nie można... Ludzie na bramie opowiadają, że patesi dostaje codziennie pięciu gońców z Babilonu albo więcej. Pierwszy pędzi, aż wielbłąd pada na nozdrza, podaje pismo: "Ja, Hamurabi, ulubieniec bogów, dowiedziałem się, że w twoim lesie wycięto trzy drzewa. Donieś mi, kto to zrobił, z czyjego rozkazu, na jaki użytek". Jeszcze patesi nie zdążył przeczytać, bieży goniec drugi i podaje pismo: "Ja, Hamurabi, strzeżony przez bogów, dowiedziałem się, iż Neru, właściciel sadu, podbiera wodę z kanału. Sprawdź, ukarz, donieś." Już cwałuje goniec trzeci: "Powroźnik Zabbai donosi, że brat jego matki zajął mu ogród. Rozpatrz tę sprawę, donieś". Nadbiega goniec czwarty: "Czy kanały są czyszczone po ostatniej powodzi? Dlaczego na polu Refy kanał jest zatkany?" - Demon, nie człowiek! Patesi przeklina dzień, w którym zrodziła go matka. Powiadają, że wybuduje wielki dom na skład tabliczek królewskich i odpisów swoich raportów. A inspektorzy królewscy sprawdzają zbiór daktyli przed dojrzeniem, zapisują ilość miar, które dzierżawca ma oddać. Zakuwają w dyby, jeżeli da mniej. To samo z winnicami, wełną, figami, czosnkiem. Ludzi wyłapują i gnają do Babilonu. Ludzi wciąż królowi potrzeba. Do budowania świątyń, do kopania kanałów, do wojska... Każdy patesi winien mu dostarczyć młodych chłopców. Skąd ich brać? Chwytają, gdzie popadnie. Bacz, by po naszych nie sięgnął. Przykrzy się życie... Nawet kapłani narzekają, ustami tylko Marduka chwaląc...
Ab-Ram spojrzał badawczo na mówiącego.
- Ojcze, zali pozwolisz twemu słudze, synowi, zadać ci pytanie? Jeżeli nie chcesz odpowiedzieć, skarć moją śmiałość...
- Po co ten wstęp? Pytaj.
- Ojcze, czy wierzysz w bogów?
- Jak to? - zająknął się stary. - Czy... wierzę?...
- Ciszej... Czy wierzysz w Marduka?
- W Marduka? Nie...
- A w Nannar-Sina?
- Z bogami lepiej żyć w zgodzie - zapewnił Tare. - Nannar-Sin był dobrym bogiem. Bogiem naszych ojców...
- Skoro dał Mardukowi wygnać się ze świątyni, był widno od Marduka słabszy?
- Po co pytasz o takie sprawy?
- Pragnę wiedzieć, który bóg jest największy...
- Co ci z tego?... A ty czego chcesz?! - skrzeknął stary do niewolnika, który stanął bezszelestnie u wejścia. (Podsłuchiwał na pewno - pomyślał Ab-Ram.) Obed z plemienia Guti, o krągłej głowie, wystających policzkach i krótkim nosie, przykląkł przed łożem pana oznajmiając chrypliwym głosem, że pracę skończył.
- Podeprzyj mnie ramieniem - rzekł Tare do syna - bym mógł pójść i obejrzeć posąg boga.
- Żadną miarą, mój ojcze, ale wezmę cię na barki i nie poczujesz zmęczenia.
Ab-Ram przysiadł na ziemi, stary wgramolił się okrakiem na jego ramiona. Wyprostowawszy się ostrożnie, ugiął Ab-Ram grzbiet ponownie w odrzwiach i wyszedł na dziedziniec. Starzec niewiele mu ciężył.
Czując na karku i ramionach wychudłe, zwiotczałe ciało wstrząsane dreszczem, Ab-Ram doznał wielkiej czułości dla rodzica. Jakże słusznie świat szanuje i poważa starych ludzi! Sędziwy człowiek przedstawia bogatą sumę doświadczeń, mądrości, różnorodnych kolei losu. Więcej rozpaczy w rodzinie po śmierci starca niż po śmierci dziecka, gdyż dzieci rodzą się ciągle, a starego już nikt nie zastąpi. Wraz z nim schodzi do grobu cały wiek. Któż by nie żałował bardziej rozłożystego drzewa o tęgich konarach niźlli młodej, nikłej płonki?
Największa izba domu służyła za pracownię rzeźbiarską. W drewnianych kadziach mieściła się wyrobiona glina ustawicznie polewana wodą. Naprawiony posąg Marduka przedstawiał się na pierwszy rzut oka znakomicie, lecz przy bliższych oględzinach ślad spojenia przebijał wyraźnie przez farbę i Tare nie posiadał się ze złości. Chcąc go uspokoić Ab-Ram doradził ozdobienie boga naszyjnikiem.
- Głupia jest twoja mowa! - ofuknął stary. - Marduk to nie bogini Isztar... Marduk nie nosi klejnotów... Przeklęty, przeklęty syn szakala, Obed!
- Jeżeli taka jest wola twoja, ojcze, syn twój pójdzie do kapłanów prosić, by się wstrzymali z zabraniem posągu.
- Nie zgodzą się... Nie zgodzą się... Jutro przed południem Nanna-tum, najbogatszy kupiec grodzki, ofiarowuje swego syna... Ołtarz ma być przystrojony i odnowiony... Ha, może dać naszyjnik? O bogowie! Musiałbym dać najcenniejszy, żeby zatkać gęby kapłanom... Zanieś mnie jeszcze do skarbca...
Skarbcem nazywano mniejszą izbę, w której stała wielka skrzynia z drzewa okutego brązem. W skrzyni tej Tare, zamiłowany zbieracz i miłośnik piękna wytworzonego ręką ludzką, przechowywał ulubione klejnoty oraz cenne drobiazgi gromadzone przez całe życie. Ab-Ram przeniósł ojca, niewolnik zaś przysunął łoże tuż do skrzyni. Po otwarciu jej wieka Tare zapomniał o chorobie i zmartwieniu, z dziecinną radością nurzając dłonie w swych skarbach. Ab-Ram spoglądał na jego rozjaśnioną twarz czule i pobłażliwie.
- Zali twe oczy, mój synu, widziały podobne cuda?
Stary unosił w dwóch palcach złoty kubek pokryty rzeźbą. Tancerki w długich wymyślnych strojach pląsały trzymając się za ręce. Tare syn Nachora wpatrzył się w ich wdzięczne postacie z zachwytem. Oddech jego zaćmił mgłą lśniącą powierzchnię. Ostrożnie starł wilgoć szatą, westchnął i włożył kubek do skrzyni.
- Chciałbym rzeźbić podobnie... - użalił się sięgając po nowy przedmiot. - Sam nie wiem - wyznał - co piękniejsze? Tamten kubek czy ta czarka?
- Uczyniono ją ze skorupy jaja wielkiego ptaka z pustyni - domyślił się Ab-Ram.
- Mylisz się, synu. To nie skorupa jaja, lecz glina, biała, twarda, przezroczysta... Piękna, piękniejsza niż szkło... Ostrożnie! - zawołał, choć Ab-Ram nie zamierzał dotykać kruchego cacka.
- Skąd to masz, ojcze?
...
borsukomiks