Wójtowicz Milena - Skąd odeszły bazyliszki.doc

(211 KB) Pobierz
Skąd odeszły bazyliszki

Skąd odeszły bazyliszki

 

 

Rozmowa była trudna. Oczywiście Kruczka nie spodziewała się niczego innego. Takie rozmowy zasadniczo nie były łatwe. Nie przepadała za nimi, ale nie mogła na nie nic poradzić. Z bliżej nieznanych przyczyn kadrowym nigdy nie wystarczało CV, zawsze musieli zadawać głupie pytania.

Tak jak ten, który siedział teraz przed nią. Był pulchniutki, nabity w sobie i młody, w wieku Kruczki albo nawet młodszy. A może tylko tak wyglądał przez tę nadwagę. Okrągła twarz przywodziła na myśl chłopca rozpieszczanego przez babcie i ciocie, ale okrągłe paluszki, którymi ściskał CV Kruczki, sugerowały, że babcia była tylko jedna i wołali ją Jaga.

 A więc... – kadrowiec odchrząknął.

Kruczka od razu wiedziała, że ma do czynienia z nowicjuszem. Pewnie dopiero co zrobił magisterkę, a dyrekcja od razu go złapała i rzuciła na głębokie wody. Kruczka osobiście nie rozumiała, dlaczego starszyzna tak się podnieca trzema literkami przed nazwiskiem swoich pracowników. Nie rozumiała, ale zapisała się na studia zaoczne, choć uważała, że kwalifikacji, jakich wymaga jej zawód, nie można zdobyć na uniwersytecie. Niestety, to nie ona decydowała o polityce zatrudnienia firm, a jej profesja, chociaż rzadka i pożądana, nie zostawiała wielkiego wyboru co do potencjalnych pracodawców.

Jaś, jak go nazwała w myślach, zapatrzył się desperacko w jej CV, szukając punktu zaczepienia. O coś musiał przecież zapytać.

 A więc... zaczynała pani od jednorożców?

 Tak. – Kruczka przywołała na twarz najszerszy uśmiech szczerego zainteresowania. Znała na pamięć własne CV, sama je zresztą napisała.

 Ale po pół roku zrezygnowała pani z tej specjalizacji? – Jaś przestudiował dokładnie daty. – Dlaczego?

 Straciłam kwalifikacje – odpowiedziała spokojnie. Do tego pytania już się przyzwyczaiła, zawsze gdy w dziale HR siedział młody jeleń, czepiał się tego szczegółu.

Kadrowiec zapatrzył się na nią, mrugając z niezrozumieniem. Kruczka westchnęła.

 Nowy, prawda? – raczej stwierdziła niż zapytała. – Niech pan skoczy do szefa i zapyta. Ja poczekam.

Jaś w pierwszej chwili aż się wzdrygnął na taką propozycję, poufałą i nie licującą z jego godnością kadrowca, ale ponieważ kandydatka nie zdradzała chęci kontynuowania rozmowy, tylko całą sobą czekała, wydostał się zza biurka i wyszedł na korytarz.

Wrócił po pięciu minutach, czerwony jak dojrzały pomidor.

 Hmm... Tak... hmmm...

Kruczka dobrze wiedziała, że rozmowa kwalifikacyjna dobiegła właśnie końca. Tak zawsze było z młodymi, niedoświadczonymi magistrami. Potrzebowali czasu, żeby zaakceptować zasady.

Jaś wydusił z siebie jeszcze kilka chrząknięć i wreszcie zdobył się na standardową formułkę „zadzwonimy do pani”.

Tego, że zadzwonią, Kruczka była pewna. Ale stare, dobre czasy, kiedy łowców zatrudniano od ręki, musiały ustąpić nowoczesnej kulturze korporacyjnej. Żałosne.

W głębi duszy Kruczka była tradycjonalistką. Chociaż oczywiście jej zawód nie do końca mieścił się w ramach tradycji. Kiedyś istnieli błędni rycerze, wędrowni bohaterowie ratujący świat. Jeszcze kilku z nich zostało. Tyle że nie byli już wiarygodni. Kapitalizm nie lubił bezinteresowności. Nie liczyły się ideały, tylko biznes. Rycerze mogli być przydatni, ale mogli być też strasznie niewygodni. Przez te ideały właśnie. Więc kiedy zachodziła potrzeba, nowi królowie tego świata (do których zamiast „wasza wysokość” zwracano się teraz „panie dyrektorze”), zatrudniali własnych bohaterów. Ta sama skuteczność, ale postępowanie według zasad kontraktu, a nie według ideałów. Takie były wymogi rynku.

Rzecz jasna nie było szans, żeby telefon zadzwonił w chwilę po zakończeniu rozmowy. Takie zachowanie sugerowałoby, że to korporacji bardziej zależy na podpisaniu kontraktu niż Kruczce.

Łowczyni nie miała nic przeciw bawieniu się w zachowanie pozorów, chociaż kultura korporacyjna zmuszała ją do odbycia co najmniej jednej dodatkowej wycieczki zatłoczonym trolejbusem do centrum Lublina. Od września do czerwca tłok w trolejbusach robiła młodzież szkolna i liczni studenci. W wakacje robiło się wręcz przerażająco pusto, a że do towarzystwa podróżnemu w środkach komunikacji miejskiej zostawali tylko emeryci, wyglądało, jakby całe miasto się nagle i gwałtownie postarzało. Na dwa miesiące. Potem znowu eliksir młodości zaczynał działać. Kruczce nie wadziło towarzystwo ani młodzieży, ani starców, pod warunkiem, że nikt nie próbował z nią rozmawiać. Lubiła podróżować w spokoju.

Na przystanku autobusowym pełno było głośnych smarkaczy w wieku gimnazjalnym, którzy starali się podnieść własną średnią wieku poprzez używanie słów powszechnie uważanych za obelżywe. Kruczce w zasadzie ta przyszła elita narodu nie przeszkadzała, ale ci akurat wrzeszczeli głośniej od bazyliszków o poranku. Niestety, nie było jak się od nich odsunąć, bo drugą stronę przystanku okupowało komando wcale nie tak starych staruszek, które wszystkie co do jednej rzucały na młodzież spojrzenia jadowitej nienawiści. Kruczka usunęła się więc na bok, żeby przypadkiem tym złym okiem nie oberwać.

Na szczęście nie musiała długo czekać na trolejbus. Korków nie było, więc już po piętnastu minutach była na swoim osiedlu. Po drodze do domu zrobiła jeszcze zakupy. Chleb, ser, mleko, płatki śniadaniowe – nic szczególnego. W ostatniej chwili do koszyka dorzuciła jeszcze paczkę chipsów. Miała z nimi skończyć raz na zawsze, ale jakoś jej to kolejny raz nie wychodziło. Pocieszyła się, że jest przecież tylko człowiekiem i zawsze może zaczekać ze zdrowym odżywaniem do jutra... albo do pojutrza. A wchodzenie na trzecie piętro gwarantowało jej spalenie nadprogramowych kalorii.

Mieszkanie Kruczki znajdowało się na trzecim piętrze właśnie, w brzydkim szarym bloku, który wyglądał jak ostatni zryw minionego ustroju. Obok wyrastały wieżowce, rozbudowywał się pawilon handlowy, a po drugiej stronie ulicy pysznił się nowy blok, wybudowany ponad dziesięć lat po swoich socjalistycznych sąsiadach. Widać było po nim tę przepaść wieku: pysznił się delikatnymi, pastelowymi kolorami, ogrodzonym podwórkiem i wielkim, błękitno-żółtym szyldem solarium, które mieściło się na parterze.

Kruczce marzyło się, że kiedyś zamieni to swoje M-4 na śliczny apartamencik w pięknym, nowym bloku, z garażami, siłownią w podziemiach i najlepiej jeszcze basenem na dachu, ale na spełnienie takich marzeń nie było jej ciągle stać. Pewnie, zarabiała nieźle, nawet całkiem nieźle, ale ile musiała wydawać na sprzęt... Nie wspominając o tym, że z pewnych względów nie mogła sobie dorabiać, tak jak to robili inni łowcy, handlując na czarnym rynku.

Na razie wszystko, co miała, to mieszkanie na trzecim piętrze, w którym do tego nie miała szans być sama.

Największy pokój służył za warsztat i zbrojownię. Broń lepiej było ostrzyć i naprawiać tu, a nie w piwnicy. Hałas z piwnic zwracał uwagę, a w mieszkaniu wystarczyło otworzyć okna, włączyć na cały regulator jakiś pseudometal i jedyne, na co Kruczka musiała uważać, to żeby nie majsterkować po dwudziestej drugiej. Tolerancja jej sąsiadów dla pseudometalu osiągała o tej godzinie swoją granicę.

Drugi, mniejszy pokój, był sypialnią Kruczki. Przemalowywała ściany średnio raz na dwa tygodnie, wciąż szukając koloru, który spokojnie ukołysze ją do snu wieczorem i radośnie zbudzi o poranku. Aktualnie od ośmiu dni ściany i sufit były ciemnofioletowe, upstrzone srebrnymi gwiazdkami. W przedpokoju czekały już puszki z seledynową zielenią. Z powodu tych zmian kolorystycznych w mieszkaniu zawsze cuchnęło farbą. Łowczyni nie zwracała na to uwagi. Dla niej nie było to problemem, woń chemii była niczym w porównaniu z oddechem mantykory, a poza tym tłumiła rozchodzące się aż na klatkę schodową zapachy procesów alchemicznych, za pomocą których Kruczka wytwarzała niezbędne jej do pracy trucizny i wspomagacze. A mistrzowi już żaden odór nie przeszkadzał.

Dziewczyna zaniosła zakupy do kuchni, mijając zamknięte drzwi do trzeciego pokoju. Tam właśnie, na gustownym katafalku, leżał jej mistrz i umierał. Umierał tak już ponad pięć lat i nie zanosiło się, by wreszcie przeszedł na tamtą stronę. Przede wszystkim dlatego, że któregoś dnia uniósł się dumą i zapowiedział, że nie umrze, póki jego terminatorka nie zabije smoka. Pijany był wtedy, rzecz jasna, i to porządnie. Ale słowo się rzekło i kiedy śmierć zapukała do jego drzwi, z dumą odrzekł jej, żeby przyszła później. Kiedy ciało zrobiło się słabsze, zaczął Kruczkę poganiać, żeby się pośpieszyła ze znalezieniem tego smoka, bo jaszczurów mało zostało i jeszcze dla niej zabraknie. Przez pierwsze dwa lata Kruczka cierpliwie odpowiadała, że szuka, szuka, ale nie jest łatwo, ale kiedy po raz tysięczny usłyszała to samo niecierpliwe pytanie, nie wytrzymała.

Jak stała, tak wyrąbała mistrzowi całą prawdę o MythPeace, o tym, że już od dawna nie zabija potworów! A ponieważ wcześniej w pubie wypiła trzy podwójne wódki z sokiem, z rozpędu wyrąbała i o tym, że jak miała szesnaście lat, przespała się ze swoim nauczycielem magii i dlatego nie mogła dalej zajmować się jednorożcami.

Można było uznać, że to wyznanie go zdruzgotało. W każdym razie następnym razem, kiedy Szymon, były nauczyciel magii Kruczki, wpadł pograć z mistrzem w szachy, ten nawet się do niego nie odezwał. Nawet jednym charknięciem.

To skłoniło małomówną z natury Kruczkę do wygłoszenia kazania.

 Tylko on do ciebie przychodzi – powiedziała. Stała w drzwiach, oparta o framugę, z założonymi rękoma. Mistrz na nią nie patrzył, rzecz jasna. Z reguły patrzył w sufit. Trudno było mu ruszać już nie żywymi, ale jeszcze nie martwymi mięśniami, a już na pewno nie miał ochoty wysilać się dla niej. – Wszyscy ci twoi kumple od piwa umarli i mam tu na myśli, że naprawdę umarli, a nie ucięli sobie drzemkę na katafalku albo rozjechali się po świecie. Nikt cię nie odwiedza. Chyba nie wiedzą po prostu, co z tobą zrobić. Poczuwaliby się w obowiązku do odwiedzenia grobu starego druha, ale nie wtedy, kiedy stary druh nie był łaskawy porządnie umrzeć. A Szymon przychodzi.

Z wyschniętego gardła wydobył się jakiś chrzęst, który brzmiał jak „do ciebie, ladacznico”.

 Nie, nie do mnie – sprostowała Kruczka. – Ja mu tylko robię herbatę, kiedy z tobą siedzi. I tyle. Przespałam się z nim, owszem, ale tylko raz i właściwie to na jego miejscu mógł być każdy inny. Z Szymonem było najłatwiej, biorąc pod uwagę, że dwa wieczory w tygodniu spędzałam z nim nad księgami.

Kolejny chrzęst, odgłos, jakby ktoś miął stare pergaminy.

 Czemu?

 Bo miałam dość! – eksplodowała Kruczka. Ale ponieważ z natury była spokojna i bezkonfliktowa, to nawet ten jej wybuch nie miał porządnego impetu. Temperament dziewczyny można było porównać do czajnika: gwiżdże, nawet głośno, póki ten gwizdek nie spadnie. Ale oparzyć się można najwyżej w palec. – Ty wiesz, jakie ja miałam życie? Nie, no jasne, że nie wiesz. Nie wiesz, jak to jest, kiedy ma się dziesięć lat i nagle okazuje się, że nie można już iść do normalnej szkoły, bo jest się naznaczonym. Przecież za twoich czasów takich szkół jak moja nie było. Nie wiesz, jak to jest, kiedy ma się dwanaście lat, szuka się swojego miejsca wśród innych dzieciaków w tej specjalnej szkole, a tu nagle przychodzą i mówią ci, że zostałaś wybrana. Koniec ze szkołą, czas na terminowanie. Prywatne lekcje, indywidualny tok nauczania. Inni też tak mieli, ale ja do tego dostałam te cholerne jednorożce! Co ci przyszło do głowy, żeby mnie szkolić w tym kierunku? Na starość dostałeś pomieszania zmysłów? Do ciebie żaden nie chciał podejść, nic dziwnego, pohulałeś sobie w życiu.

 Niewinne... Czyste...

 Taaa... Na starość cię na pokutę naszło? – zapytała sarkastycznie Kruczka.

Mistrz uczynił wysiłek i odwrócił głowę w jej stronę. Patrzył już prawie martwymi, wyblakłymi oczami, ale na niej nie robiło to wielkiego wrażenia. W końcu żyła z nim pod jednym dachem tyle lat i kiedy był żywy, i kiedy już nie był. Przyzwyczaiła się.

 Tyle krwi przelałeś, że aż zacząłeś szukać spokoju wśród ślicznych koników? Coś ci powiem, śliczne koniki z różkiem na głowie nie są już takie śliczne, jak sobie człowiek uświadomi, ile te bydlęta srają, a jak może pamiętasz, gnój po nich musiałam sprzątać ja! Ale to nie było najgorsze. Najgorsze było, jak miałam czternaście lat, i nagle sobie uświadomiłam, że całe to gadanie o niewinności, czystości i cnocie pięknie brzmi, ale pociąga za sobą pewne implikacje. A mianowicie jako opiekunka jednorożców musiałabym całe życie pozostać grzeczną, niewinną dziewczynką. No i nie miałam szans na to, żeby mieć chłopaka! Czy ty wiesz, jaki to dramat dla nastolatki, uświadomić sobie, że książę z bajki nigdy nie przyjdzie?

 Nie. – Słowo było niczym szelest starych kartek. I, o ile uszy jej nie myliły, brzmiało w nim coś jakby skrucha.

 Duży – odburknęła. – A poza tym ja nigdy nie chciałam być grzeczną dziewczynką! To te nieznośne były popularne, to za nimi oglądali się chłopcy. A ja nawet jak poszłam na szkolną dyskotekę, to zawsze opiekunowie mi siedzieli na karku, powtarzając: „pamiętaj o powołaniu”. Tyle że ja sobie jakoś powołania nie przypominam, pamiętam za to dobrze ciebie, jak siedziałeś przez tydzień na naszych lekcjach i obserwowałeś uczniów. No i wybrałeś mnie. Czemu?

 Byłaś... grzeczna...

 Cicha i miła – dopowiedziała gorzko Kruczka. – Idealny materiał na wieczną dziewicę. I co z tego, że taka byłam? Nikt mnie nie zapytał, czy taka właśnie chcę być. A ja chciałam być niegrzeczna. Ale potrwało trochę, zanim zebrałam się na odwagę.

Pamiętała ten dzień. Jednorożce nie chciały do niej podchodzić. Mistrz drapał się w głowę i drapałby się tak pewnie do dzisiaj, gdyby jego terminatorka nie rzuciła nonszalancko: „a propos, mistrzu, straciłam kwalifikacje”. Nikt nie miał pojęcia, ile ją ta nonszalancja kosztowała. Niełatwo tak po prostu zmienić się z grzecznej dziewczynki w niegrzeczną. Nie w ciągu jednej nocy. Ale Kruczka właśnie tego spróbowała, a skoro już przyznała się do utraty kwalifikacji, to mogła równie dobrze dodać pozornie swobodnym tonem:

 Doszłam do wniosku, że jednorożce nie są dla mnie. Chcę polować na potwory. Prawdziwe potwory.

Mistrz nie przyjął dobrze tej wiadomości. Poszedł się upić. I, jak to mu się często zdarzało, pod wpływem licznych procentów tak rozkosznie rozpływających się w krwiobiegu złożył obietnicę, której później żałował (staruszek dotrzymywał tylko obietnic złożonych w stanie nietrzeźwym; twierdził zawsze, że wtedy do głosu dochodzi jego wewnętrzne „ja”, a z wewnętrznym „ja” sprzeczać się nie wypada). Obiecał mianowicie, że skoro ta głupia smarkula chce, żeby z niej zrobić prawdziwego łowcę, to on z niej prawdziwego łowcę zrobi. Bez taryfy ulgowej. Bez sentymentów. Jeśli mała chce się nauczyć, jak polować na prawdziwe potwory, to się nauczy. I to na przyśpieszonym kursie, bez wakacji i ferii, bo pierwsze trzy lata terminowania zmarnowali na te cholerne rogate koniki.

Kiedy wytrzeźwiał, sklął wszystkich, jak tylko się dało, przysiągł nigdy więcej nie pić i zarządził półtoraroczną podróż po świecie, bo polowania na potwory nie można się było nauczyć ani w szkolnej ławce, ani w stajni jednorożców.

Po upływie osiemnastu miesięcy ostatnią rzeczą, jaką postronny obserwator mógł powiedzieć o Kruczce, to że jest grzeczną dziewczynką. Przestała nosić sukienki, przekłuła nos (ale po trzech dniach wyjęła kolczyk, bo w Anglii męczył ją katar sienny), przekłuła brew (ale kolczyk wyjęła po godzinie, bo bolało jak diabli), zyskała kilka blizn, zaczęła palić, zabiła swoją pierwszą mantykorę, potem swojego pierwszego wodnika, rzuciła palenie, prawie dała się zepchnąć yeti w przepaść i wreszcie spojrzała w lustro, żeby zobaczyć, czy stała się tym, kim chciała być: niegrzeczną dziewczynką.

A z lustra wciąż patrzyła na nią ta sama twarz.

Mistrz zaraz po powrocie do domu upił się ze szczęścia, że stoi znowu na rodzimej ziemi. Kruczka chwilowo odwiesiła na ścianę topór, kuszę, karabin i miecz i wróciła do szkoły zdać maturę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin